7. Tajemnice

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Przez całą drogę każdy milczy. Jedynym dźwiękiem jest ten, który wydobywa się z radia. Jakaś operowa pieśń, niewpasowująca się ani trochę w napiętą i nieoczyszczoną atmosferę.  

Wpatrując się w okno, próbuję jakoś sobie poukładać całą tę sytuację, ale nie potrafię. Candida zdenerwowana, bo jej rodzice się pocałowali, a ja z poczuciem oszukania. Jednak jako ich jedyna psychiczna pomoc muszę postarać się zapobiec gorszym konfliktom.

– Jesteśmy, Auroro – oświadcza Can i wysiada, nie obracając się za siebie. Tym razem powoli wychodzę z auta i pędzę za nią, ale Lucyfer zatrzymuje mnie w pół kroku na schodach, przez co znów prawie wpadam na jego klatkę piersiową.

– Poczekaj. Możemy się przejść? – pyta niby spokojnie, jednak jego oczy niemal błyszczą.

– Muszę iść za Candidą... – Bronię się szybko, by nie musieć nigdzie z nim iść.

– Pójdzie do niej Carda.

– To ja powinnam...

– Auroro, to tylko chwilka, a zaraz wrócisz do mojej córki... – mówi groźniej, więc zachowuję jeszcze trochę kultury i zgadzam się. Niechętnie podaję mu dłoń, dzięki czemu bezpiecznie zostaję sprowadzona ze schodów.

Skręcamy w dróżkę prowadzącą do ogrodu, przez który przechodziliśmy wczoraj późnym wieczorem. Podziwiam to teraz, gdy jest jasno, słonecznie, i nie potrafię napatrzeć się na ten wspaniały krajobraz. Muszą mieć dobrego ogrodnika, który stworzył z tego miejsca prawdziwe arcydzieło.

– Czemu milczysz? – pyta Lucyfer, spoglądając w moje oczy.

– Czemu mam mówić? – odpowiadam pytaniem.

– Bo lubię, gdy mówisz. Masz piękny głos. Stworzony do śpiewania – oświadcza, przez co prawie krztuszę się własną śliną. Do śpiewania!

– Jedynie gdzie śpiewam to pod prysznicem – wyznaję niechętnie.

– Auroro, co się stało tam w muzeum?

– Amaron zaproponował mi, żebym zaśpiewała i zagrała na wiolonczeli, aby moja muzyka była puszczana na kolejnym wernisażu. Poza tym piękna wystawa. Tworzą ją bardzo utalentowani ludzie – odpowiadam ciszej.

Najlepsze na uniknięcie odpowiedzi jest wymijanie jej innymi, bocznymi tematami, które od razu nam wpadną na myśl. Zwykle nie są to wcale jakieś głupie pomysły, lecz wątki związane z głównym tematem.  Tak, próbuję zbajerować własnego pracodawcę, by tylko mógł puścić mnie do Candidy, i wyjaśnić całą tę sytuację.

– Bardzo się cieszę z tego powodu, ale wiesz, że nie o to mi chodzi. Candida uciekła, krzycząc dziwne słowa.

– Nie takie dziwne, proszę pana. Była tylko trochę oburzona – poprawiam go.

– Proszę pana? Ustaliliśmy, że mówisz mi po imieniu.

– Ustaliliśmy, że pan nikogo nie kocha, a córka w to bardzo wierzy. Widocznie załamały ją pana kłamstwa, które i mi mówiła. Przykro mi to powiedzieć, zwłaszcza że to dopiero drugi dzień mojej pracy i nie jestem upoważniona, do zwracania panu uwagi, ale taka jest prawda, a ja kłamać nie potrafię - odpowiadam i obracam się na pięcie, by wrócić do jego biednej córki, która pewnie nie jest w zbyt dobrym nastroju.

– Hola, hola! Auroro, o czym ty mówisz?

– O pańskim incydencie w muzeum. Rozumiem, że miłość czasami porywa, a papka budyniu i wody mąci nam w głowie, ale dlaczego robić to przy córce, która usilnie wierzy, że pan nie kocha żony? – pytam.

– Bo nie kocham. To nie taka miłość, jak ty myślisz. Mówiłem ci, że nie zrozumiesz mnie, moja droga.

– Nie rozumiem, i chyba nie chcę rozumieć, proszę pana. Wolę teraz wrócić do Candidy.

– Jeszcze moment.

– Tak? – pytam grzecznie, choć cała gotuję się ze złości.

– Zazdrość jest czymś, co zabija ludzi i wszelkie relacje – mówi poważnie, a ja marszczę czoło.  

Pędem udaję się do domu, do pokoju Can. Pukam cicho, a potem wchodzę do środka, gdzie zastaję dziewczynę, leżącą na łóżku, okrytą poduszkami. Gdy tylko zapuszczam się głębiej do jej pokoju, podnosi się i spogląda na mnie ze łzami w oczach. Och, biedna... Na pewno myślała jak ja, i czuje się oszukana.

– Jak mogli nam to zrobić, co?

– Mnie się nic nie stało, Can – zaznaczam. – Może twój tata nie przemyślał, że będzie ci przykro.

– Och, tyle nie wiesz, Auroro, a ja tak bardzo chciałabym ci powiedzieć, bo ten dzień coraz bliżej, a oni... oni bawią się nagle w miłość! – woła zrozpaczona.

– Jaki dzień? Nie rozumiem...

– W tym domu jest wielka tajemnica, ale nie mogę ci jeszcze o niej powiedzieć. Tak bardzo mi przykro, lecz nie... nie mogę. Przestraszyłabyś się, uciekłabyś, a ja zostałabym sama, Aurorito. Nie wytrzymałabym tego.

– Spokojnie, Candido. Nie zostawię cię samej. Nie mam dokąd pójść, a gdybym miała, to i tak bym została. Czuję się tu dobrze. Z tobą, z ludźmi, którzy tu mieszkają. Nic mnie nie wystraszy, skarbie.

– Są rzeczy, w które ludzie nie wierzą. Nie wierzą, bo nie chcą przyjąć do świadomości, że takie coś istnieje, a w moim świecie wszystko jest... możliwe. Nadchodzi taki dzień, gdzie będę musiała wybrać swój nowy świat i nie wiem, co robić.

Co? Jaki świat? Cholera, może ta poprzednia niania miała rację i Lucyfer jest jakimś szalonym wampirem? O rany.

– Candido... czy wampiry naprawdę istnieją? – pytam przerażona.

– Co?! Matko! – Dziewczyna zaczyna się śmiać, a po chwili rzuca we mnie jedną z poduszek.

– Możliwe, Auroro, ale tego ci nie powiem, bo jeszcze żadnego nie widziałam.

– A co widziałaś?

– Wiele innych rzeczy, o których ty nawet nie śniłaś – wyznaje, a ja przełykam ślinę. Może stąd to pytanie, czy wierzę w istoty nadprzyrodzone? Czy możliwe jest, by one naprawdę istniały i w tym domu takowe były?

– Dlaczego nie możesz mi nic o tym powiedzieć?

– Nie uwierzysz, ale jedyne, w co musisz mi wierzyć to to, że rodzice nie mogą zbliżać się do siebie w ten sposób. Po prostu nie przystoi to w naszym świecie. Ojciec naprawdę nie kocha matki i ja to wiem. Uwierz mi, chociaż w to, dobrze? – pyta, na co potakuję, bo co innego mi pozostaje?

– Będę w to wierzyć, ale kiedyś musisz mi powiedzieć, co to wszystko ma oznaczać, zgoda?

– To dopiero wtedy, gdy będziesz blisko.

– Blisko czego?

– Chciałabym ci powiedzieć, jednak muszę poczekać, aż to się stanie. – Uśmiecha się złośliwie, a ja przewracam oczy.

– Twoje tajemnice zaczynają mnie przerażać.

– Nie powinny, a teraz śmigaj po sukienkę i szykujemy cię na wyjście.

– Nie mówiłaś chyba poważnie z tą imprezą? – pytam zszokowana. Jeszcze tego brakowało, by przez całe popołudnie szykować się do jakiegoś klubu.

– Jeśli chcesz, zabiorę ojca. – Zaczyna się śmiać, a ja piorunuję ją wzrokiem.

– Próbujesz mnie na siłę z nim spiknąć?

– Tak. – Śmieje się.

–Dlaczego?

– Bo jesteś fajna i ładna, a on cudowny i przystojny. No i żyjecie jakby w jednym świecie.

– Jestem taka jak on?

– Być może. – Znów się śmieje, a ja, nie mając siły na sprzeczanie się z tym potworem, wychodzę, by zabrać tę cholerną sukienkę.

Idąc kolejnymi korytarzami, napotykam się na Gabriela, niosącego koszyk marchewek. Patrzy na mnie, a potem uśmiecha się w ten swój dziwny sposób, jakby od niechcenia.

– Już uciekasz, Mandarynko? – pyta wesoło. Może tego oczekuje? Czyżby on też jest zamieszany w tę rodzinną tajemnicę?

– Ależ w życiu, Gabrielu! Zostanę tu jak najdłużej się da – oświadczam równie radośnie co on.

– Nie będzie to tak długo, ale czar Lucyfera niedługo pęknie i twój mur ochronny również zostanie zniszczony.

– Te metafory robią się męczące. Można w normalnym języku?

– Zrozumiesz, gdy Lucyfer zrobi, co musi. Wtedy wszystkiego się dowiesz.

– Wszyscy tak mówią. Och, Gabrielu, gdybyś był na moim miejscu, jakbyś się czuł, słysząc coś takiego? Nie możesz mi powiedzieć wprost, o co chodzi? – pytam zirytowana. Może dość tych tajemnic na początek?

– Chciałbym, Mandarynko, ale nasze życie zobowiązuje nas do przestrzegania pewnych zasad i norm, ustalonych przez bardzo ważną osobowość. Kiedyś może ją poznasz, choć... z twoją wiarą raczej powątpiewam. Dobrego dnia, malutka – mówi cicho i wchodzi do jakiegoś pokoju. Przewracam oczami i również wchodzę do siebie, zabieram karton i wracam do pokoju Candidy, która naszykowała mi specjalne miejsce przy lustrze.

***

Po kilku godzinach tej męczarni wreszcie mogę wyjść z pokoju i wziąć chociaż swoją torebkę na tę zabawę. Pierwsza w życiu impreza w takim wieku to chyba skandal. Zwłaszcza że idę na nią z piętnastolatką i nie mam pojęcia, czy powinnam spodziewać się bandy jakiś rozwydrzonych nastolatków czy dorosłych ludzi? Biorę głęboki wdech i przechodzę przez swój brązowy korytarz, przyglądając się przez chwilę obrazom powieszonym na ścianach. Przynajmniej tu mniej Boga i tych wszystkich religijnych wydarzeń.

– Pięknie wyglądasz, Auroro – odzywa się Lucyfer, przez co odskakuję, a słysząc z pokoju Candidy głośną, popową piosenkę, robię jeszcze jeden krok w tył z przerażania. Co to za wyjce?

– Och... ee... dziękuję. To zasługa Candidy – mówię, uśmiechając się szeroko, mimo że powinnam być... zła? Kobiece hormony tak działają.

Nagle światła w korytarzu gasną i ledwo dostrzegam czarną postać, którą oczywiście jest Lucyfer, zbliżający się do mnie.

– Lucyferze? – zagaduję, gdy robi kolejny krok w moją stronę. Może zrobił się klimat na wyjaśnienie tych tajemnic?

– Zgasiłem światła – mówi wreszcie, a ja mrugam kilkakrotnie. Przecież nawet nie dotknął wyłącznika.

– Nieprawda. Nic nie nacisnąłeś.

– Nie muszę nic naciskać – odpowiada wymijająco. Może coś pił i teraz ma jakieś omamy? – To zalety bycia Diabłem.

– Że kim?

– No przecież mam takie imię. Ojciec zaszalał, ale nie zmieniałem, bo chciałem się wyróżniać, no i patrz. Jestem najbardziej wyróżniającym się mieszkańcem tej kuli ziemskiej – mówi, prawie mrucząc mi do ucha. Jego twarz wreszcie znajduje się idealnie nad moją. Te błyszczące oczy spoglądają w moje, które niczym się nie wyróżniają, a mi zaczyna brakować tlenu.

– Na pewno nie chciał cię tym pokarać. To dobre imię. Oznacza: nieść światło.

– Chcesz bym zapalił światła? – pyta, na co kiwam głową, a światła zapalają się i znów gasną.  – Czary mary - mówi z ironią, a ja prawie wybucham śmiechem. Na pewno ma jakiegoś pilota w kieszeni czy coś i straszy mnie.

– Imponujące.

– Wiem. Mogę zrobić coś fajnego? – pyta. – Chociaż, dlaczego ja w ogóle pytam? Powinienem dostawać swoje, bo jestem egoistą, takim, na jakiego wychował mnie ojciec, ale ty jesteś trudną istotką – oświadcza swoim dziwnym językiem.

– Nie rozumiem...

– Zaraz zrozumiesz. Lubię cię, wiesz? A ja nikogo nie lubię i to jest dziwne – wyznaje, czym znowu mnie szokuje, ale nie pozostawia mi wiele do powiedzenia, bo chwyta mnie za biodra i zbliża twarz ku mojej. Odruchowo zamykam oczy, a po chwili czuję miękkie wargi na swoich.

O raju... Przez ten obłędny moment wyłączają się moje komórki mózgowe, a całe zdarzenie powoduje, że w moim ciele zderzają się ze sobą wszelkie emocje. Poddaję się wszystkiemu, co tworzy moją wewnętrzną blokadę przed ludźmi. Budzę się jakby od nowa... jako świeża, nowa osoba. Taka, która zasmakowała czegoś nieznajomego.

– Lubię cię jeszcze bardziej – mówi cicho Lucyfer, odsuwając się troszkę ode mnie, pozwalając nabrać oddech, dzięki czemu każda myśl wraca na swoje miejsce, uświadamiając mi, co się właśnie stało. A życie jakby odrodziło się w ciemnościach.

– Co ty zrobiłeś? – pytam wreszcie.

– To się nazywa pocałunek. Myślę, że chciałaś dziś tego bardzo doświadczyć, a ja potrafię zamienić twoje pragnienia w rzeczywistość, Aurorito. Teraz proszę, byś bezpiecznie bawiła się na tej imprezie z Candidą i nie pozwalała, by faceci cię całowali. Zrozumiałaś? – pyta groźnie, a mi formuje się delikatny uśmieszek.

– Dlaczego nie mogą tego robić? – pytam, czując na policzkach gorące wypieki.

– Bo wzięliby cię za łatwą, a ja tak nie uważam. Baw się dobrze, Auroro – mówi i odchodzi w przeciwną stronę, zapalając wreszcie światło. Moje nogi uginają się pode mną i spadam na podłogę. Opieram się o ścianę, wpatrując się w obrazy. To chyba jedyne źródło ukojenia.

Pocałunki... są... cudowne.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro