#1 - Od Syberii do Moskwy

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

##### Okolice Ałdanu, 1915 r. #####

(Ostatnie z dni, które Polska i Moskal spędzili w katorżniczym więzieniu przed wspólną ucieczką, tuż przed rozdziałem "Za wolność naszą i waszą" Zesłania)

Bycie jedyną kobietą, w dodatku również państwem, w katorżniczym obozie ma swoje zalety, których istnienia podważyć nie mogę. Moje traktowanie można bez niczego nazwać specjalnym. Wciąż niezbyt lekkim, ale bez wątpienia innym niż całej reszty więźniów. Własna, rozpadająca się klitka, niemal ciągła obserwacja, która ma służyć mej obronie, do tego zawsze racje żywnościowe jakieś się znajdą, choćby kromka chleba, w skrócie, mogło być ze mną znacznie gorzej. Pośród jednak wielu mniejszych czy większych plusów tego wyjątkowego miejsca jest jeden wyraźny minus.

Niebywała ilość zainteresowania od płci przeciwnej.

Kolejny dzień, kolejny donżuan, tym razem nawet dwóch. Przyszli jakoś wcześnie, zanim Michaił zamknął mnie w moim małym królestwie, odgradzając mnie od świata pełnego takich porażek. Zaczęli z pozoru mile, jakimś tanim komplementem czy innym słowem, starając się udawać, że umieją myśleć i że wcale nie znaleźli się pod moimi włościami w określonym celu i z tą samą zbereźną nadzieją wykolejeńców.

Odrażające, acz jakże przewidywalne.

Minęło z pięć minut, odkąd już tak właściwie nie godzę się na słuchanie coraz mniej moralnej rozmowy, czy raczej monologu, lecz nie wygląda na to, aby tamci mieli przestać. Ponownie myśl o przyłożeniu jednemu z bezwstydników albo zawołaniu stojącego w oddali strażnika przechodzi mi przez głowę, ale coś, czy raczej ktoś, kogo łatwo rozpoznać po niedźwiedzim wzroście i czerwonej skórze, staje za nimi, łapiąc ich za czapki, po czym rozbija ich głowy jedną o drugą, ogłuszając ich w dość niemiły sposób. Na koniec mój komunistyczny wybawiciel chwyta ich za barki, ciągnąc lekko do tyłu, jakby miał ich zadrzeć do zaspy albo przynajmniej trochę odciągnąć.

Jak mi łajza zaimponował w tym momencie.

- Co ja mówiłem o zaczepianiu jej czy innych? - bolszewik warczy jakby zmęczony, wyczerpany samym faktem życia oraz koniecznością fatygi, lecz zarazem groźnie, tak że na twarzach dwóch mężczyzn pojawiła się panika.

Mija kilka chwil nerwowego rozważania i cucenia własnych myśli przez dwójkę szumowin. Zerkają gorączkowo jeden na drugiego, to jeszcze na zniecierpliwionego bolszewika, aż ostatecznie cała trójka patrzy na mnie.

- Że "nie"? - jeden odzywa się niepewnie, przełyka ślinę, poprawiając czapkę, która wcześniej nieco zjechała mu z czoła.

- Jeśli ona też jest na "nie" - drugi dodaje szybko. Ta druga szpetna morda, która prosi się o obicie.

- Więc? Co tu jeszcze robicie? - Moskal unosi brew dość jednoznaczne i wydaje mi się, że nieco zwiększa swój uścisk na ich barkach. Dobrze, bardzo dobrze.

- No to "nie" nie było takie wyraźne... - ten drugi, bardziej irytujący znowu się odzywa.

Na mojej twarzy od razu pojawia się chęć mordu, większą niż uprzednio. Robię krok do przodu, aby wyklarować swoje "nie", lecz przerywa to bolszewik, gestem ręki mnie zatrzymując i dając mi do zrozumienia, że mam zostać w miejscu.

- Niewyraźne? Pewien jesteś? - pełen politowania komunista lekko się śmieje, nie wiem czy ze mnie, czy z nich, czy z nas wszystkich.

- Towarzysz wie, jak to z babami jest, nie to tak, tak to nie, a poza tym zawsze się trochę g... - ten drugi ciul próbuje dalej, ale nawet jego kompan wydaje się nie być przekonany, wręcz przestraszony tą argumentacją, a Moskal powraca do swojej normalnej, chłodnej ekspresji.

- A moje "nie" znaczy "tak", czy znaczy "nie"? - przerywa mu, trzaskając stawami złożonych w pięść dłoni. To sprawia, że głos więźnie w gardle szumowiny.

Jak miło, że choć czasem się z bolszewikiem zgadzamy, nawet jeśli tylko w kwestii wpierdolu degeneratom.

- Definitywnie "nie" - zboczeniec wydudkał na jednym wdechu, jakby się odsuwając, a przynajmniej próbując to zrobić. 

- I takiej wersji "nie" się trzymajmy, да? - bolszewik kończy dość wymownie, uwalniając obu z uścisku i prostując się.

- Да - w końcu odrzekł coś ten pierwszy, nieco pośpiesznie łapiąc swego druha za płaszcz i ciągnąc go w stronę drugiego baraku.

Niech jeszcze się po drodze wyjebią do śniegu, o to cię Boże proszę.

Pomimo ogólnego zadowolenia z rozwoju sytuacji, emanuję wręcz podenerwowaniem i nienawiścią, do tego żądzą mordu oraz pragnieniem zagłady każdego zboczonego osobnika męskiego. Spoglądam też w końcu na Moskala, który wciąż obok mnie stoi, nie do końca rozumiem, w jakim celu.

- Co się tak na mnie gapisz? Przecież ci pomogłem - komunista burzy się z wyrzutem, kiedy zerkam na niego, prawdopodobnie wciąż wyglądając nieprzychylnie. Może i nawet ciut słusznie się oburza, on zboczeń nie wykazuje jak na razie.

- I to jedna z rzeczy, jakie ratują cię od pozostawienia w tym kurwidołku - rzucam bezwarunkowo, nie zastanawiając się całkowicie nad tym, co mówię.

- Co proszę? - Moskal krzywi się, patrząc na mnie osobliwie. Nie jestem pewna, czy naprawdę nie dosłyszał, czy po prostu ciekawi go, co więcej mam do powiedzenia.

- Спасибо (Dziękuję) - poprawiam się błyskawicznie, też nie do końca myśląc, acz starając się przy tym uśmiechnąć, na co on tylko wzdycha z politowaniem.

##### Zaural, 1915 r. #####

(Podróż wszy i łajzy przez Syberię, okolice rozdziału "Niedzielny obiad" Zesłania)

Syberyjska wiosna zaczyna budzić się ze zdwojoną siłą, ogarniając każdy kawałek przyrody. W każdym zakamarku las pozbywa się lodowej pokrywy i śnieżnego puchu, zastępując je błotem oraz żywiołowo pochłaniającą miejsce roślinnością. Zwierzyna jest coraz głośniejsza, coraz też śmielsza w powracającej gęstwinie, pobudzona cieplejszym, wilgotnym powietrzem. Podobnie też wesz, zachłyśnięta tym bogactwem zieleni czy cholera wie czym, od samego rana zaplata wianki, nie zwracając uwagi na nic, poza kwiatami i trawami w swych dłoniach lub rosnącymi wokół tworzonej przez nas ścieżki.

- Zgaduję, że bardzo ci się nudzi - odzywam się w końcu, sam nie wiem dlaczego, może to ja odczuwam nudę, może nagły okres ciszy z jej strony jakoś niepokoi.

- Skąd ten pomysł? - wesz odrzeka bezwiednie, nie odrywając spojrzenia od roślin między palcami. Naprawdę dziwi mnie, że jeszcze nie potknęła się o kamień czy korzeń i nie przywaliła twarzą w grunt. 

- Tak jakoś, przecież zgaduję - odpowiadam równie pokrętnie, co ona. Nie za bardzo jej się to podoba, wzdycha, jakby zmęczona.

- Nawet kwiatki ci przeszkadzają, czy co ci nie pasuje tym razem? - spogląda w końcu w moją stronę, niejako zirytowana, przerywając swoje zajęcie. Ostatecznie przybiera znany mi, nielubiany matczyny wraz, gotowa mnie teoretycznie wysłuchać.

- Ja do twoich kwiatków nic nie mam, tylko... - zaczynam, chcąc uniknąć pogadanki.

- Tylko nie rozumiesz, po co mi to jest? - wcina się w połowie mojego zdania i to całkowicie trafnie, sprawiając, że jakby się peszę.

- Aż tak często to mówię? - odzywam się po chwili z nutą niedowierzania. Żebym był aż tak przewidywalny?

- Za często - prycha z odrobiną politowania, po czym łagodnieje i wraca wzrokiem do kwiatów w dłoniach. - Tak po prostu, cieszę się światem, wiosną, życiem - dodaje radośnie, uśmiechając się i na koniec mocno wciągając powietrze, aby w całości wypełnić płuca.

- Robiąc wianek? - rzucam, unosząc brew nieprzekonany, na co ona tylko przewraca oczami. Znowu czuję się jak bachor na jej łasce.

- Ja wiem, że dla ciebie radość z czegokolwiek innego niż pozbycia się burżuazji czy wielkiej rewolucji proletariatu to pojęcie niemal abstrakcyjne, ale postarałbyś się wykrzesać z siebie czasem choć trochę chęci do życia, to nie boli - odpowiada prześmiewczo, acz spokojnie, nawet jakby wyrozumiale. Po tym wraca do swojego zajęcia, powoli kończąc ozdobę.

Udało jej się zebrać zielone trawy, bliżej mi nieznane jasnozielone listki, które mam drobną nadzieję, że nie są trujące, ponieważ nie uśmiecha mi się noszenie jej chorej lub kopanie jej grobu pomiędzy skałami. Kwiatów nie ma zbyt wiele, nie są też jakieś wyjątkowe, zwykłe stokrotki i chyba pierwiosnki, które jednak się dopełniają. Wielkiego wyboru nie ma, ale muszę przyznać, że jej zabawa wychodzi jej nie najgorzej.

- I co z tym później zrobisz? - przerywam jej ponownie, kiedy wydaje się ostatecznie kończyć. Moje pytanie najwyraźniej wywołało drobne rozstrojenie w jej procesie myślowym. Wesz staje w miejscu, patrzy osobliwie na biało-zielony wieniec, obraca go w dłoniach, przyglądając się mu dokładnie.

- Schyl się - rzuca nagle, zwracając się w moją stronę.

- Что? (Co?) - mówię nieprzytomnie.

- Schyl się - powtarza głośniej, rozkazuje, ale robi to w tonie miłym, jakby miała coś opchnąć.

- Po co? - pytam podejrzliwie, krzywiąc się nieco.

- Schylaj się, nie uderzę cię przecież - prycha trochę zniecierpliwiona, ale stara się zachować łagodny, niegroźny wyraz twarzy.

- Spróbowałabyś - odrzekam nie za miło, jednak, tylko dla świętego spokoju, przyklękam, aby się zniżyć do jej poziomu.

Ostatecznie, mimo moich podejrzeń, nie dostaję kwiatami w twarz, a co za tym idzie, nie dostaję pretekstu, aby wrzucić ją do krzaków. Wesz najzwyczajniej składa wianek na mojej głowie, prawie na skroniach, wywołując dziwne uczucie zimna na mojej skórze. Z cieniem wątpliwości zerkam na tenże podarek, aż w końcu kieruję wzrok na wesz, która teraz, kiedy jestem na klęczkach, dorównuje mi wysokością. Jej twarz skupia w sobie swoistą uciechę, dziecinną radość z jej czynu, a spojrzenie ma pełne poczucia zwycięstwa.

- I cóż ci to dało? - rzucam nieprzekonany, poprawiając delikatnie rośliny lecące mi na oczy.

Cała radość i łagodność na jej twarzy momentalnie znika, stając się zażenowaniem, a chyba nawet irytacją.

- Przynajmniej teraz da się na ciebie patrzeć - prycha nieżyczliwie, sama poprawiając wieniec na mnie, aby mniej mi przeszkadzał.

- Z tobą za to dalej jest nie najlepiej - nie pozostaję dłużny, płosząc ją nieco.

Czy raczej frustrując ją jeszcze bardziej.

- Potem się dziwisz, że wolę rozmawiać z przybłędami niż z tobą - wzdycha złośliwie, zwracając się na bok i nie dając mi nawet czasu na odpowiedź. Na nowo zaczyna marsz, również na nowo zbierając rośliny.

A mi nie pozostaje nic innego, jak także się ruszyć.

##### Norymberga, 1945 r. #####

(Moment zaraz po zakończeniu procesu III Rzeszy w rozdziale "Osąd marnego życia", wydarzenie usunięte z Utopii)

Wyjście ze środka sali zajęło mu znacznie więcej czasu, niż powinno, bez wątpienia więcej niż by chciał. Na korytarz wybiegł mimo przeciwności czy nieprzychylność innych, a kiedy to się mu udało, zaczął gorączkowo, niemal panicznie się rozglądać, cały czas mając nadzieję, że zdążył.

Na jego marne szczęście, tak.

- Lengyelország! - Madziar krzyknął, widząc Polskę i prowadzącego jej wózek Ukrainę w końcu korytarza, równocześnie biegnąc w ich stronę. Nim kijowianin mógł cokolwiek zrobić, Węgier ślizgiem podbiegł do wózka, przyklękając przy nim i przytulając kobietę najostrożniej, jak mógł. - Nawet nie wiesz, jak się martwiłem, gdy usłyszałem plotkę, że gdzieś cię w Rosji trzymają, myślałem, że już może być po tobie - nieskładnie starał się coś powiedzieć, odsuwając się nieco od niej i spoglądając jej w oczy. W tym oceanie błękitu pojawiły się drobne iskierki radości, których już niemal nie pamiętał.

- Węgry, spokojnie, na tamten świat się jeszcze nie wybieram - Polska uśmiechnęła się blado, łapiąc mężczyznę za policzki i unosząc jego głowę znad swoich kolan.

Schyliła się nad nim, uśmiechając się do niego jeszcze raz, nim zdołała o cokolwiek zapytać. Węgier zabrał ręce z jej nóg, łapiąc za jej dłonie na swoich licach, cały drżący z pewnej trwogi i rosnącej euforii.

- Nie chcę wam przerywać, ale... - Ukraina, który otrząsnął się z szoku wywołanym nagłym pojawieniem się Madziara, zaczął niepewnie, skupiając na sobie gniewny wzrok Węgier, lecz nim wyjaśnił do końca, ktoś zrobił to za niego.

- Ale musimy już iść - nagle nad zebranymi pojawił się ZSRR, obdarzając wszystkich chłodnym spojrzeniem. - Poza tym faszyści mieli się tu sami nie błąkać - dodał, wymownie spoglądając na Węgry.

Madziar po raz kolejny tego dnia rozważał dość pochopną decyzję, która mogła zakończyć się jego śmiercią, ale przy okazji również trupem kogoś innego.

Tak, na nauczenie się techniki patroszenia niedźwiedzia nigdy nie było za późno.

Jednak nie tym razem.

Węgry zacisnął zęby, niejako uśmiechając się cierpko, po czym zaczął podnosić się z ziemi.

- Zapomniało mi się - wycedził przez zęby, nie spuszczając nienawistnego wzroku z komunisty, który wydawał się nim zbytnio nie przejmować. Po tym zerknął na Polkę, łagodniejąc na chwilę - Do zobaczenia.

W odpowiedzi dostał to samo, łagodny uśmiech i krótkie pożegnanie.

- Do zobaczenia wkrótce.

##### Moskwa, 1945 r. #####

(Jedno z wielu zmagań Polski po wyjściu ze szpitala, oswajanie się z codziennością podczas początków mieszkania w Moskwie, scena wycięta z Utopii)

- Możesz zdjąć ręce z moich oczu? - kijowianin zapytał trochę niepewnie, jakby nieśmiało, po ciuch licząc, że może chociaż grzeczna prośba coś mu da.

- Ani, kurwa, myślę, zboczeńcu - Polka syknęła ponownie, jeszcze mocniej odchylając głowę Ukraińca do tyłu i lekko wbijając miękkie paznokcie w jego czoło.

Ukraina wziął głęboki oddech, ciesząc się, że przynajmniej tym razem nie dostał gąbką, mydłem albo czymś metalowym.

Jego zadaniem tego wieczoru było pomóc Polsce w kąpieli. Po ostatnim razie, kiedy to ZSRR jej pomagał, dokładniej siłą wrzucił do wanny, a później z niej wyciągnął, Laszka jego pomocy nie chciała, aby nie utracić "marnych resztek godności". Na jej nieszczęście, niezmiennie pomocy potrzebowała, przynajmniej przy tym, aby do wanny wejść i z niej wyjść. Po negocjacjach to brzemię przeszło na kijowianina. Na początku zmagań nie było najgorzej, zgodnie z jej prośbą włożył ją do pustej wanny w ubraniu, wyszedł na trochę, aby po powrocie zostać ją już w wannie pełnej wody i z ubraniami na podłodze. Dostał taki kredyt zaufania, że nieco umył jej plecy, póki nie oberwał za zejście zbyt nisko, przynajmniej według Polki, lecz nadszedł w końcu moment kulminacyjny. Należało białogłową z tej wanny wyciągnąć i tu pojawiał się problem. Fakt, iż ktokolwiek widziałby i nosił ją nagusieńką, nigdy nie był do zaakceptowania, nawet jeśli był pewnikiem w jej życiu.

- Ech... Wiesz, że tylko to utrudniasz - Ukraina westchnął, opierając łokcie na wannie i w teorii patrząc na Polskę, lecz tak właściwie widział tylko jej mokre dłonie.

- I ciul, takie życie, postaraj się - warknęła na niego, wzburzając pianę na tafli wody.

Dostrzegała niedorzeczność w swoim zachowaniu, jakoś musiała z wanny wyjść, ale panika przed tym, aby kolejny facet ją taką widział, była jakaś silniejsza.

- To jak mam ci pomóc? - burknął coraz bardziej zrozpaczony, świadom, że ta kąpiel trwała już zdecydowanie za długo. Nie mówiąc o tym, że był cały od mydła i piany.

- Pomóc, a nie oglądać czy obmacywać - Polska syknęła, znowuż patrząc na niego potępieńczo.

- No wybacz, no, dla mnie plecy kończą się niżej niż pod łop-ała! - Republika zaczął się tłumaczyć, lecz nim skończył, poczuł paznokcie wbijające się wokół jego oczu.

- Następnym razem wydłubię - zagroziła bezdusznie, znowuż go atakując.

- Jak mam cię wyciągnąć, jak cię do cholery nie widzę? - Ukraina niemal podniósł głos, okazując coraz mniej cierpliwości.

- Wierzę w ciebie, bywasz mądry, wymyślisz coś - odrzekła potulnie, wręcz wyświergotała, przyglądając się, jak wraz z jej słowami z buźki za jej dłońmi ulatują resztki chęci do życia.

A z nimi ostatki łaskawości.

- Zrobię to jak ZSRR, pominę twoje poczucie godności i po prostu cię wezmę na ręce - ogłosił poważnie, lekko unosząc ręce i trochę rozważając, czy wpierw zdjąć zasłonę ze swych oczu czy od razu włożyć dłonie do wody.

- Nawet nie próbuj, popierdoleńcu jeden! - podniosła odrobinę panicznie głos, gotowa wyrwać mu oczy i zdrapać twarz, jeśliby tylko się ruszył o choćby milimetr.

- Teraz rozumiem, czemu porównał cię do kota i przestaję się mu dziwić, a nawet z nim zgadzać... - mruknął zrezygnowany, jakby zrozpaczony. Jego głowa prawdopodobnie uderzyłaby w krawędź wanny, gdyby nie dłonie robiące mu za opaskę.

- Obaj jesteście zboczeńcami! - Laszka krzyknęła gniewnie, wręcz nienawistnie, kiedy tylko Ukrainiec ponownie podniósł ręce, a zdjąć ze swoich oczu jej dłonie.

- Ja tu czekam i to słyszę - nagle odezwał się przysłuchujący się wszystkiemu, stojący od pewnego czasu w drzwiach ZSRR. W rękach trzymał bawełniany ręcznik i koszulę nocną Polski, którą Ukraina zapomniał wziąć z jej pokoju. Ostatecznie rzucił je na półkę, dość cierpko spoglądając na dwie niedorajdy.

- I dobrze! - Polska wrzasnęła, zdejmując jedną dłoń z twarzy kijowianina i wyciągając ją w stronę przechodzącego bolszewika, a zrobiła to tak gwałtownie, że wzburzyła pianę w całej wannie. - Ja chcę znowu pomoc medyczną, pielęgniarkę, żaden z was nie ma prawa mnie kąpać czy choćby z wanny wyciągać! - kontynuowała z resztkami pewności, jakie jej pozostały w tym domu.

ZSRR wydawał się na granicy roześmiania się na głos, lecz pozostał tylko na nieco kpiącym, politującym wzroku.

- Jesteście moją jebaną własnością - ogłosił wyraziście, patrząc na oboje państw z góry oraz przypominając podstawowe zależności. - Mogę cię kąpać i mogę kazać jemu cię kąpać, i jeszcze powinnaś dziękować, że mnie obchodzi, czy wyglądasz jak bezdomna czy nie.

- Ale- - Polska wydusiła zdezorientowana, chcąc się wciąż kłócić, jednak świadomość bycia na przegranej pozycji blokowała jej gardło.

- Nie "ale", możesz mu po wszystkim przyjebać, jeśli ci to humor poprawi, nikt różnicy nie zauważy, ale ruszcie się albo ja to zrobię - ZSRR burknął nieco łagodniej, wskazując na kozła ofiarnego, czyli Ukrainę, po czym wyszedł, dając im czas do namysłu.

Nie wiadomo, czy twarz Polski była bardziej czerwona ze złości czy zawstydzenia. Po około pół minuty powoli zdjęła dłonie z twarz Ukrainy, chowając je pod wodę i rozglądając się wszędzie, byleby nie patrzeć na niego. Jej wzrok przebiegł po szarych płytkach, po umywalce, lustrze, a ostatecznie na półce oraz doniesionym ubraniu. Po tym wróciła do Ukraińca, który patrzył łagodnie i ze zmęczeniem na nią, powoli wyciągając w jej stronę ręce.

- A koszuli czemu mi od razu nie wziąłeś, zboku jeden?! - warknęła, po raz kolejny oblewając kijowianina wodą.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro