#11 - Non Omnis Moriar

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

##### Ziemie zaboru rosyjskiego, grudzień 1860 r. #####

(Użyty tu koncept można sprowadzić do jednego zdania - po swojej śmierci państwo istnieje na pograniczu życia i śmierci, zostając opiekunem/zmorą swojego następcy. Dokładne wyjaśnienia znajdują się na końcu rozdziału, jednak od pewnego momentu są tam również spoilery (oznaczyłam to miejsce), więc pozostawiam wam wybór, czy chcecie wpierw to przeczytać, czy wpierw dobrze zrozumieć ten zagmatwany pomysł. Ogólnie te fragmenty nie są zbyt dobre, ale po rozmowie w komentarzach na pokrewny temat z ParanoidRosaline postanowiłam je wrzucić, w końcu ta książka jest na niedopracowany szajs)

Duchota, zapach alkoholu z nutą potu i krwi zmieniły się w porywisty, mroźny wiatr. Mrok zamkniętego, wręcz zabarykadowanego pomieszczenia zastąpiło światło gwiaździstego nieba i księżyca. Skrzypienie drzwi i podłóg, odległy szum Newy zniknęły, wyparte przez głuche trzaski targanych przez wicher drzew oraz chrzęst śniegu.

— Przysiągłbym... Przysiągłbym, że byłem teraz w pałacu... i nie próbowałem wyjść... — Rzeczpospolita Obojga Narodów wymamrotał, oszołomiony rozglądając się wokół.

Znalazł się pośrodku niczego. Stał gdzieś na wąskiej, krętej drodze. Ze wszystkich stron otaczały go pokryte śniegiem drzewa, które ciągnęły się nieskończenie, aż zanikały pośród mroku nocy. Wzdłuż drogi pojawiały się zaspy czy połamane gałęzie, gdzieś w oddali lśniły ślepia leśnej zwierzy.

— Cóż, to na pewno nie plac przed Pałacem Zimowym... — ni skrzywił się, ni zaśmiał, coraz bardziej skołowany tym, gdzie się znalazł. — Gdzie mnie rzuciłeś, dobry Boże? To ni zaświaty, ni czyśćce — zawołał, podnosząc głowę i kierując oczy ku niebu, po czym zmarszczył brwi. — Tak mi się przynajmniej wydaje...

Po raz kolejny rozejrzał się wokół siebie, szukając jakiegokolwiek znaku obecności ludzkiej istoty, jednak jego wzrok był bezsilny. Zawiedziony jednym zmysłem, postanowił wypróbować inny. Rzeczpospolita zaczął wsłuchiwać się w dźwięki niesione przez wiatr, próbując odszukać w nich cokolwiek innego niż chrzęst śniegu czy trzaski drzew.

Płacz. W oddali słyszał wątły płacz.

Litwin odwrócił głowę w stronę nikłego dźwięku, starając się cokolwiek wypatrzeć w oddali drogi, lecz otaczający go mrok wciąż pozostał tylko mrokiem.

— Przynajmniej ten ziąb już mi nie przeszkadza — westchnął, ruszając w stronę źródła płaczu. Szedł środkiem, niezmiennie wypatrując czegokolwiek niezwykłego wzdłuż pobocza lub przynajmniej jakiegoś śladu czyjejkolwiek obecność.

W końcu, po paru minutach wolnego kroku, między drzewami w pobliżu drogi zaczął dostrzegać jakiś nieokreślony kształt, który z każdym krokiem stawał się coraz bardziej wyraźny. Równocześnie docierający do jego uszu płacz stawał się coraz głośniejszy.

— Kapliczka...? — zbliżał się do murowanej, przypominającej niewielki domek konstrukcji. W niej, w widocznej od strony drogi wnęce, tuż pod stopami krucyfiksu leżał wiklinowy kosz, który wydawał się źródłem głośnego kwilenia. — Cóż za okrutnik cię tu zostawił... — wymamrotał ze zgorszeniem, nachylając się, próbując zaglądnąć do wnętrza kosza, aby zobaczyć schowaną w nim, płaczącą o swoje przeżycie istotkę.

W zawiniątku dostrzegł niemowlę o krwistoczerwonych, opuchniętych od płaczu policzkach i białym niczym otaczający je śnieg czole, które teraz poróżowiało od siarczystego mrozu.

Rzeczpospolita zastygł, wpatrując się w maleńkie dziecko. Jego głowę ogarnęła pustka, która szybko zmieniła się w przytłaczający natłok myśli, który rozrywał mu głowę.

— Ha... — wydusił, zakrywając usta drżącymi dłońmi.

To maleństwo w kolorze czystej bieli i czerwieni krwi, jego nagłe zjawienie się na tym odludziu, to mogło znaczyć tylko jedno, to znaczyło, że...

— Jesteś... Jesteś Rzeczypospolita, prawda? Jesteś Rzeczpospolita! — wypowiedział z trudem, czując, jak rozpierająca radość niemal go dusi, a w oczach zaczęły mu zbierać się pełne szczęścia łzy. — Po- po tylu latach... Jesteś- Jesteś- Ponad pół wieku- Pół wieku czekałem- I teraz- Haha! Nareszcie! Haha! — wrócił do wciąż płaczącego dziecka, które z ledwością zwróciło na niego uwagę. Wyciągnął ręce, aby jak najszybciej utulić swój mały cud. — Nie wszystko stracone! Jeszcze można wszystko naprawić, jeszcze- — jego dłonie przeniknęły przez kosz i maleństwo, nie pozostawiając na nich choć śladu swej obecności.

Polak uniósł ręce, przez moment przyglądając się im pusto, póki rzeczywistość znowu nie przeszyła go niczym szabla.

W tej euforii zapomniał, że już był martwy.

Drętwo opuścił dłonie i zaczął niespokojnie rozglądać się we wszystkie strony, jednak tak samo jak wcześniej, gdzie by nie spojrzał, przed jego oczyma rozpościerały się tylko drzewa, śnieg i skąpana w mroku pustka.

— I co teraz? — nerwowo przełknął ślinę, wracają wzrokiem do płaczącego niemowlaka. — Jestem tylko marną zjawą, nikt poza tobą mnie nie zobaczy... — ponownie czuł, że brakowało mu tchu, jednak tym razem z powodu dławiącego niepokoju.

Aby odrodzić się jako państwo, to maleństwo musiało zakończyć swój pierwszy żywot. I nie był w stanie zrobić nic, aby drugi nie zakończył się w ten sam sposób.

— Ktoś musi cię znaleźć — zacisnął dłonie w pięści, czując trawiącą złość oraz duszącą bezsilność. Cała jego nadzieja, po tylu latach modlitw i błagań, w końcu pojawiła się tuż przed nim, a on nie mógł zrobić nic. Mógł tylko patrzeć i czekać. Czekać, aż mróz... — Ktoś musi- Ktoś- — wydusił gorączkowo, łapiąc się za skronie. — Nie- Nie ktoś — wyprostował się, wyciągając ręce w stronę niemowlęcia, jakby chciał go objąć, lecz tylko trzymał nad nim drżące dłonie. — Jesteś moja mała Serenissima Res Publica, Najjaśniejsza Rzeczypospolita, musi cię znaleźć jakiś porządny człowiek, nie łachmyta czy jakiś wstrętny Prusak... Ktoś przyzwoity musi cię szybko znaleźć, inaczej- inaczej... — spojrzał boleśnie na maleństwo, którego kwilenie nieznacznie osłabło i uśmiechnął się żałośnie, po czym Rzeczpospolita bezradnie opuścił ręce.

Gdybym był bardziej jak rodzice, gdybym był mądrzejszy, gdybym był silniejszy, gdybym był przebieglejszy, gdybym tylko był inny-

— Przepraszam, moja mała Rzeczypospolito — wybełkotał gorzko. — To moja wina — osunął się na kolana, opierając się o kapliczkę i zawisnął nad koszem. — To wszystko to moja wina, to całe zło stało się przez mnie, przeze mnie musiałaś zjawić się w tym okrutnym... Gdybym tylko- Gdybym...

Niemowlę przycichło na moment, wbijając w niego swoje niebieskie oczęta, tak podobne do jego własnych. Rzeczpospolita skrzywił się, po raz kolejny wyciągając dłoń w stronę malutkiej istotki, którą tak bardzo chciał objąć, lecz w żaden sposób nie mógł dotknąć.

Jakiś dźwięk w oddali.

Zerwał się, wstając gwałtownie, a maleństwo na nowo wybuchło głośnym płaczem. Jeszcze raz rozglądał się dookoła, nerwowo szukając źródła nieokreślonego dźwięku.

Sanie. Ktoś jechał w ich stronę.

Litwin przełknął ślinę, spoglądając to na szybko zbliżający się zaprzęg, to na małe, płaczące w niebogłosy państwo. Stanął przed kapliczką, jakby chciał osłonić niemowlę własnym ciałem, którego już nie posiadał.

Sanie zatrzymały się kilka metrów za kapliczką. Powietrze wypełniło rżenie konni oraz szepty, których nie był w stanie zrozumieć. Po chwili mężczyzna jadący w zaprzęgu wstał i zaczął iść w stronę płaczącego niemowlęcia.

Niepokój i bezradność ponownie ogarnęły Rzeczpospolitą. Od tego momentu zależała przyszłość narodu. Wszystko, co miało dla niego jakąkolwiek wartość, mogło ponownie zostać zniszczone, a on mógł tylko być biernym obserwatorem.

Skupił się na tajemniczym mężczyźnie, próbując wypatrzeć jakiś symbol, najmniejszy znak, który ukazałby postać jako wroga. Niespokojnie szamotał się w miejscu, przerażony i bezsilny, aż pod okrywającą mężczyznę chustą zauważył fragment jego twarzy.

— Kraków? — wydusił z niedowierzaniem, rozpoznając w mężczyźnie swoje dawne miasto. — Kraków! Dobry Boże, co za szczęście! — krzyknął, a jego kończyny wydawały się mięknąć, jakby miał osunąć się na ziemię. Zaczął czuć ogarniającą go ulgę, która doprowadzała go niemal do łez.

Pochylił się, łapiąc się za twarz. Tak wielu skrajnych emocji, w tak krótkim czasie nie odczuł w swym życiu, ani nieżyciu, jednak nie musiał się już niczym martwić. Mała Rzeczpospolita trawiła w ręce najbardziej odpowiedzialnego z miast.

Po jakiejś minucie Kraków, zszokowany oraz szczęśliwy, niemal we łzach, wyjął płaczące niemowlę z kosza, poprawił otulające je szmaty i schował je pod własny płaszcz, chcąc zapewnić mu jak najwięcej ciepła. Nie tracąc czasu, ruszył szybko w stronę sań.

Rzeczpospolita pośpieszył za nimi, nie odrywając wzroku od maleństwa, którego płacz osłabł w rękach miasta, a którego oczka podążały za nim.

— Nie bój się, nigdzie indziej niż ty się nie wybieram — uśmiechnął się promiennie w stronę swojego małego cudu. — Już zawsze będę przy tobie.

##### Przedmieścia Moskwy, 1948 r. #####

— Ponoć chciałaś mnie widzieć? — Związek Radziecki wchodzi do pokoju Polski, bez pukania otwierając drzwi. — Czego chcesz?

Polka peszy się, garbiąc się na łóżku. Odruchowo łapie za kołdrę, chcąc się zakryć, mimo bycia w pełni ubraną. Przez kilka sekund w bezruchu patrzy na stojącego w progu bezwstydnego intruza, starając się przetworzyć jego słowa.

— Nie... Tak właściwie... — spogląda na bok, tam szukając odpowiedzi, jednak ku własnemu zażenowaniu, przeznaczony tylko dla niej głos pląta się i gubi we własnym niezdecydowaniu. — Nie wiem...? — odzywa się niepewnie, mrużąc oczy wbite w pustkę, na co Związek tylko wzdycha, łapiąc się za skroń. Właśnie po to śpieszył się do domu.

— Спокойной ночи (Dobranoc) — odwraca się, chcąc wyjść jeszcze szybciej, niż się pojawił.

Równocześnie Polska niejako gniewnie zaciska dłonie, mierząc oczyma powietrze obok siebie. Niechętnie przytakuje głową i odzywa się wręcz z trudem.

— Sojuz.

— Что? (Co?) — zatrzymuje się w drzwiach i spogląda z powrotem w stronę Polski. Unosi brew, czekając i nie kryjąc zirytowania.

Polka spuszcza nieco głowę. Jeszcze raz zerka w pustą przestrzeń obok siebie, jakby chciała ją skarcić, jednak jej wzrok niemal natychmiastowo łagodnieje, napełniając się współczuciem.

— On... Czy on też gdzieś tu jest? — zaczyna niepewnie, odwracając się w stronę Związku. Garbi się nieznacznie, swoiście skrępowana nadchodzącą rozmową.

— On? — krzywi się lekko i zdezorientowany przechyla głowę. — Jaki o-

— Imperium, Imperium Rosyjskie — dopowiada, nim ZSRR może dopytać. Spogląda na bok i koślawo uśmiecha się w pozorną pustkę, jakby chciała dodać komuś otuchy.

Związek zastyga w bezruchu. Na jego twarzy panuje zmieszanie, a po chwili pojawia się sama wrogość, wręcz wstręt. Przymyka oczy i bierze głęboki wdech. Wygląda, jakby przygotowywał się na kolejną wojnę. Wchodzi do środka pokoju, zamykając za sobą drzwi, po czym niechętnie, nieznacznie się rozgląda, aż zwraca głowę w kąt pokoju.

Imperium zachowuje dystans. Zawsze trzyma się z boku, jak najdalej od niego. Patrzy na swojego następcę z pogardą, może nawet obrzydzeniem, lecz się nie odzywa. Rzadko to robi. Rzadko już daje znać o swojej obecności. Na szczęście.

— Niestety — Związek wycedza przez zęby, wracając wzrokiem do Polki. Po tym wskazuje ręką na kąt pokoju i odwraca głowę od zjawy, o której istnieniu chciałby zapomnieć.

Polska przełyka ślinę, znowu spogląda na bok, na niecodziennie zaniepokojoną twarz, która ukazuje się tylko jej oczom. Czeka chwilę, słucha uważnie, krzywiąc się z zakłopotaniem.

Rzeczpospolita chciał coś... Chciał... — stara się złożyć w całość natłok słów słyszalnych tylko dla niej, które na początku brzmią jak nieskładny bełkot. — Ech, mówi- Mówi, że zanim się pojawiłam, długo obserwował żyjących, głównie ciebie, i... widział wiele, zrozumiał... Żal, złość, ból... Całe szaleństwo- i- i...?  — powtarza, a przynajmniej próbuje, czego opiekująca się nią zjawa jej nie ułatwia. — Nie? To zdecyduj się, co chcesz powiedzieć — wzdycha bezsilnie. Przerywa na krótki moment, po czym zaczyna mówić pewniej. — Jako państwo rozumie, rozumie i gdyby... gdyby? Ach, gdyby miał szansę, zapewne postąpiłby podobnie, tylko że był zbyt głupi, aby swoje szanse wykorzystać, więc nie nienawidzi cię za to, co zrobiłeś jemu... — milknie na krótki moment, słuchając słów zjawy.

— Czy to wszyst-

Ale- — nie zwraca uwagi na ZSRR, kontynuując — Nigdy nie zapomni i nigdy nie wybaczy tego, co zrobiłeś Księstwu, co zrobiłeś... mnie? Ani tego, co zrobiłeś zwykłym ludziom... w Polsce i Litwie, wszystkich, których przez lata terroryzowałeś i gnębiłeś tylko dlatego, że byli, że chcieli być jego... Tego wszystkiego, ich bólu i cierpienia nigdy nie może wybaczyć...

— Nie chcia-

— To jeszcze nie wszystko, cierpliwości trochę, dobrze? — syczy, podnosząc rękę, aby uciszyć Związek, który peszy się nagłą naganą. — Ale- Ale również, również widział, co... co jego zachowanie wyrządziło... i chce przeprosić... za to... za szaleństwo, które zaczął... i... w które go wpędził... — Polka wpatruje się przez moment w widoczną tylko dla siebie twarz Rzeczpospolitej, która krzywi się z zakłopotaniem, ale też swoistą ulgą. Wzdycha głośno i uśmiecha się lekko, szczęśliwa z końca  osobliwych wyznań. Po tym zerka w pusty kąt swojej sypialni, jakby czekając na reakcję, lecz szybko kieruje wzrok na jedyną osobę, która w nim cokolwiek dostrzega.

Związek stoi skamieniały, wbijając zszokowany wzrok w kąt pokoju. Rozwiera nieznacznie usta i nie może oderwać wzroku, nie potrafiąc uwierzyć w to, co widzi.

Dręcząca go od lat, nieczuła, okrutna mara drży bezsilnie i zalewa się łzami.

Mija kilkanaście sekund, nim zjawa jest w stanie się odezwać. ZSRR z trudem rozumie nieskładne słowa pojawiające się między spazmami, lecz potwierdzająco kiwa głową. Myśli chwilę, zagubiony, wręcz zakłopotany i ostatecznie zwraca się ku Polsce.

— On... On przeprasza... — przekazuje, niedowierzając własnym słowom. Zatrzymuje się, zastanawiając się, jak przekazać sens przeplatanego łzami bełkotu.  — I jego, i ciebie... Za wszystko... — milknie, spoglądając jeszcze raz na znienawidzoną zjawę.

W swych łzach żałosną, wręcz nędzną, lecz osobliwie szczęśliwą.

__________

Tym sposobem Imperium zaniechał prób przyspieszenia śmierć Łajzy, a sam Łajza znienawidził pytanie «Więc kiedy zamierzasz ponownie odwiedzić Polskę i moją najukochańszą, najwspanialszą Rzeczpospolitą, czerwony bękarcie?»

I cóż, w planie był jeszcze jeden fragment z próbą samobójczą Caratu i on dobrze by uzupełnił ten drugi, krótki fragment, jednak ostatnimi czasy ta strona usuwa ludziom książki bez ostrzeżenia, więc postanowiłam go sobie na razie odpuścić, plus jest tak zagmatwany "logistycznie", że mam najzwyczajniej problem go napisać xD

Wyjaśnienia poniżej (ostrzegam długie):

Całość to jeden z wielu moich pomysłów, ten konkretnie został odrzucony przez swą trudność w pisaniu, acz nie zmienia to faktu, że jego idea bardzo do mnie przemawia - o co dokładnie chodzi - w moim głównym kanonie każde państwo po swojej śmierci trafia do kurwidołka podobnego zaświatom/Limbo, w którym przebywają wszystkie państwa. Są tam tak długo, jak istnieją w pamięci ludzi, kiedy istnienie danego kraju/państwa/itp. całkowicie znika z pamięci ludzkości, wtedy dopiero naprawdę "umiera". Koncept w tych fragmentach to niejako rozszerzenie tego, otóż - po swojej śmierci państwo istnieje na pograniczu życia i śmierci, zostaje opiekunem/zmorą swojego następcy, to znaczy, to taki jakby duch, który jest przywiązany do swojego następcy, tylko ten następca go widzi i tylko on go słyszy (wzajemnie te zjawy się nie widzą). Jeśli taki nieżywy kraj jeszcze nie ma następcy, jego "dusza" błąka się po świecie, oczekując jego pojawienia się/narodzin. Kiedy jego następca umiera, wtedy dopiero trafia do Limbo, a jego następca zostaje zjawą dręczącą kolejnego nieszczęśnika w kolejce - od teraz spoilery - tłumacząc to na obu powyższych, skrajnych przykładach. Rzeczpospolita po swojej śmieci przez 65 lat aż do pojawienia się Poli błąkał się, trochę obserwując rozpad swojego kraju, trochę obserwując zaborców i tak dość szybko skończył łażąc za nieświadomym jego "obecności" Imperium, praktycznie obserwując rozwój jego szaleństwa, słuchając jego urojeń i powoli dowiadując się, jak jego "flirty" i rozpacz po jego śmierci doprowadziły Moskala do zatracenia oraz próby samobójczej (dwóch de facto). Tak go sobie obserwował, aż pojawiła się Pola. W chwili jej pojawienia się został do niej "przywiązany". Pola widziała RON od samego początku, wychowywała się z nim (i przez niego), był jej niewidzialnym dla innych opiekunem oraz praktycznie ojcem. Wspierał Polskę we wszystkim i traktował jak największy cud świata za samo istnienie, co za tym idzie, psychika Polski nigdy nie miała się tak źle jak w oryginalnej wersji, bo zawsze był przy niej kochający tatko ze słowami "no ale przynajmniej wciąż jesteś na mapie, moja najjaśniejsza, mi się aż tyle nie udało". Całkowitym odwrotem tej cukierkowej sytuacji jest Imperium i Łajza. Chwila, w której Łajza zamordował Imperium, była momentem, w którym zostali do siebie "przywiązani". Łajza miał świadomość, że coś takiego się z państwami dzieje (w dużej mierze za sprawą Polski, która w czasie ich wyprawy przez Sybir często rozmawiała z niewidocznym dla niego RON i tłumaczyła mu ten fenomen, czyt. "nie, nie jestem pierdolnięta, on naprawdę tu jest"), ale nie podejrzewał, że to spotka i jego, a bardziej wmawiał sobie, że go to nie spotka. Państwo i jego poprzednik nie mogą się od siebie za bardzo oddalić, są na siebie skazani, co ci dwaj mocno odczuli i nienawidzili. Tak więc Imperium przez pierwsze 5-10 lat po swojej śmieci terroryzował ZSRR, próbując „pomóc" mu umrzeć, z czasem sobie nieco odpuścił i jakby czaił się w cieniu, nie mogąc ani oddalić się od Łajzy, ani nie chcą mieć z nim nic do czynienia. Sam nigdy nie próbował porozmawiać z RON przez Polę, ponieważ a) musiałby poprosić ZSRR o pomoc/zmusić go do tego, a z tym "czerwonym bękartem" nie chciał mieć nic do czynienia i b) w okolicach śmierci już mniej więcej rozumiał swoje winy i błędy, więc było mu zbyt wstyd/nie miał odwagi się odezwać do RON, jako zbyt niegodna i odrażająca forma nieżycia, aby w ogóle tego próbować. Jednakże kiedy RON pierwszy się do niego "odezwał", zaczął na nowo terroryzować ZSRR, tym razem aby odwiedzać Polskę, aby móc z RON „porozmawiać" lub przynajmniej pobyć w pobliżu, mając świadomość, że RON również gdzieś tam był. Do tego też zaczął praktycznie besztać ZSRR za każde choć odrobinę niemiłe zachowanie w stronę Polski, bo to w końcu ukochane dziecię jego ukochanego, więc co taki śmieć jak komuch sobie myśli, aby być dla niej niemiłym. Tak to trwało do końca komuny, kiedy ZSRR umarł, Imperium trafił do zaświatów/Limbo, a ZSRR stał się duchem podążającym za Rosją - krąg nieżycia.

Uprzedzając pytanie - co z Litwą? RON najpierw był opiekunem Poli, ponieważ pojawiła się pierwsza i wyprzedziła Litwę o kilkanaście lat. Kiedy Litwa się pojawił, RON "dzielił" swój czas między dwójkę, jednak z czasem Litwa zaczął go nie znosić, wręcz nienawidzić i zgodnie z życzeniem Litwy, nie zbliża się do niego (Litwa wini RON za wszelkie zło w jego życiu).

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro