może za rok

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

15 grudnia 2007

Łańcuchy, na których zawieszona jest huśtawka, wydają z siebie rozpaczliwe stęknięcie, gdy obute w przemoczone od grudniowej pluchy kapcie Matyldy uderzają w ziemię. Brunetka wsłuchuje się w świdrujący oddech osoby po drugiej stronie słuchawki, niezdarnie próbując zapalić papierosa jedną ręką. W końcu się poddaje, przytrzymuje komórkę ramieniem, tym samym zwracając pełną swobodę drugiej dłoni. Nokia prawie jej wypada i ląduje w błocie, ale przynajmniej, koniec końców, papieros zostaje odpalony, a ze słuchawki wychodzą wyczekiwane słowa.

— A nie wiem — stwierdza persona o delikatnie zniekształconym głosie. Matylda może przysiąc, że w tym momencie podciąga prawą nogę na parapet, opiera policzek o kolano, a na palec zakręca końcówkę długiego warkocza. — Taaak...

Typowe słowa, które padają, gdy powiedziało się wszystko albo nie powiedziało się niczego. Które pozostawiają po sobie tańczące w powietrzu kankana, niewidzialne wibracje i niepewność. I których nienawidzi całym swoim sercem.

— Jak się trzymasz? — pyta w końcu właściciela warkocza, który ktoś inny pewnie określiłby mianem mysiego, ale Matylda nie potrafi tak o nim myśleć. Dla niej ma kolor mielonego orzecha, kawy z mlekiem, pieprzu z solą, mgły kradnącej wschodzące słońce i wszystkiego, dla czego warto.

— Żyję — daje mało satysfakcjonującą odpowiedź, wzruszając ramionami, czego jej rozmówczyni oczywiście nie może zobaczyć.

Jakby nie patrzyła, to całkiem ładny wieczór. Łańcuchy skrzypią, zdają się lustrzanym odbiciem dusz potępionych. Plac zabaw jest pogrążony w mroku i nocy, przecinany nieustannym pogwizdywaniem wiatru. Podmuchy uderzają na zmianę, a to w drabinki niegdyś chyba pomalowane na niebiesko, a to w zjeżdżalnię. Poszukują dni, które spędziły tu dorosłe już dzieci. Płaczą za tym, co już było i nie powróci. Nigdy więcej nie powróci.

Och, losie, to taki paskudny wieczór.

Pochłania ją mrok placu zabaw, opuszczonego i zimnego jak ona sama, bo nocą dzieci się nie bawią. Nocą zaciskają dłonie na kołdrze i proszą, by świat znów okryła świetlana mrzonka. Bo Matylda wierzy tylko w istnienie światła i prawdy, a te dwie rzeczy nigdy nie idą w parze.

Otaczają ją betonowe bloczydła, których okna mają cytrynową barwę od zapalonych lamp. Za jakiś czas wróci do jednego z nich. Za jakiś czas, najpierw wypali jeszcze co najmniej trzy papierosy, wsadzi do ust co najmniej trzy gumy do żucia i ponapawa się chrapliwym oddechem zakatarzonej osoby po drugiej stronie. W końcu może. W końcu to jej dzień.

— Poinformuj mnie, proszę, gdybyś niespodziewanie zmarła — prosi zakatarzona właścicielka długiego warkocza, a usta Matyldy prawie wykrzywiają się w delikatnym uśmiechu. Nie ma na to siły, a skoro ona i tak tego nie może dostrzec, nie będzie się zmuszać. — Zacznę się ubierać na czarno czy coś.

— Wyglądasz cholernie dobrze w czarnym — zauważa, wypuszczając z płuc szarą chmurę. — Chyba czas obmyślić jakiś dobry plan samobójczy.

Jakiś zabłąkany podmuch wiatru uderza w nią, jakby próbując okraść z resztek dzieciństwa i chęci, a Matylda wzdryga się, bo jest ubrana tylko w płaszcz bez kaptura, oczywiście rozpięty, narzucony w pośpiechu na piżamę z kwiatowym motywem. Zagryza na moment wnętrze policzka.

— W zasadzie to jest kurewsko zabawne — stwierdza. — Tak sobie siedzę na placu zabaw, na którym jakieś dwanaście lat temu Emilia złamała nogę, bo się potknęła o foremkę do piasku — rozumiesz, takiego małego, plastikowego sukinkota w kształcie dinozaura — którego zostawił jakiś dzieciak, spekuluję z tobą o samobójstwie.

— A ponoć życie jest jak pudełko czekoladek — znowu wzrusza ramionami, Matylda może za to zaręczyć. — Nigdy nie wiesz, co się trafi.

— Moje życie jest jak marchewka. Nie lubię marchewki.

Barlicka mówi to prawie poważnie, a jej rozmówczyni cicho parska. Przez dłuższą chwilę tylko milczą, bo po co brukać ciszę słowami. Po co mówić, skoro wiatr tak pięknie płacze?

— Pomyśl, że za rok może być po prostu dobrze. Że za rok możemy być po prostu szczęśliwe — prosi na koniec dziewczyna, która mieszka tak daleko, a mimo wszystko Matylda może poręczyć, że w jej duszy wynajmuje pokój najbliżej serca.

Rozłączają się, a grudniowy wicherek zrywa z drzew resztki liści, które powinny spaść już dawno temu.

***

15 grudnia 2008

Czerwone wino barwą przypomina jesienne liście na obrazkach z książek dla dzieci. Dlaczego w ogóle próbujemy wpajać najmłodszym, że świat jest piękny? Przecież nie jest. Przecież liście są zazdrośnie żółte i brązowe, niebo zasnute smogiem i miejską rozpaczą, a kwiaty rosną tylko w wazach sztuczne, martwe i zakłamane. Jedyne piękno, jakie można dostrzec, widzą ludzie szczęśliwi, zakochani w życiu. Ach, czemu ci zaślepieńcy skazują resztę społeczeństwa na jeszcze większe męki? Matylda nie rozumie.

Z głośników toczy się muzyka. Brunetka zna tekst doskonale, mogłaby recytować go nawet brutalnie wyrwana z objęć Morfeusza w samym środku nocy, jednak tytułu za nic nie może sobie przypomnieć. Gdzieś w tle krzyczy Norbert, który najwidoczniej zna tekst gorzej niż ona, ale i tak musi się popisać. W końcu w pokoju znajduje się długonoga Natalia ze starszego od niego rocznika. Chłopak wciąga na parkiet znajomą z nowej klasy, krzycząc "dalej, Diana, rozerwij się trochę!". Dziewczyna poprawia farbowane na ostry rudy włosy i bez wahania podąża za kuzynem Barlickiej. Parę szklanek temu by tego nie zrobiła. Matylda doskonale zdaje sobie z tego sprawę.

Opiera głowę wygodniej o zagłówek skórzanej kanapy, z żalem patrząc na pusty kieliszek. Sama nie wie, którą to już znajomą, bezimienną piosenkę tak leży, i w którym momencie jej palce zaczynają machinalnie przygładzać blond kołtuny śpiącego Marcina. Chłopak usnął, a zdająca sobie sprawę z jego nieustającej insomnii oraz przemęczenia Matylda pozwala mu bujać w obłokach i przesypiać trwającą od paru minut pełnoletność najlepszej przyjaciółki.

Wyciąga z jego zaciśniętych palców pustą szklankę i odstawia ją na stolik. Wyjątkowo trzeźwe posunięcie jak na osobę tak nietrzeźwą.

Śmiechy, zawodzenie Bercika, które chyba miało uchodzić za śpiew, ale wychodzi bardziej jak umęczone kommos. Najmłodsza, choć już dorosła Barlicka zaciska powieki i jest pewna, że słyszy uderzający o chodnik deszcz. W jej głowie dźwięczy przeciągły gwizd i cisza, ta okropna cisza, która następuje po końcu świata. Nie wieje wiatr, porwał już wszystko, co tylko się dało, a nawet to, czego nie. Ona wie, że zupełnie jak przy stworzeniu świata zapanowała cisza jakby na pół godziny i zaraz z pewnością wróci huk, lecz teraz, gdy jest całkiem sama, potrafi tylko zaciskać oczy i konać w oczekiwaniu.

Może za rok.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro