25.2

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

            Złapanie taksówki o tej porze wcale nie było łatwe, więc straciłam jakieś piętnaście minut na tę czynność. Oczywiście w międzyczasie przeklinałam pod nosem, ponieważ obecność Laioness w mieszkaniu mężczyzny wcale mnie nie uspokoiła. Wiedziałam, że była jakimś cennym świadkiem, ale podświadomie liczyłam, że skoro mi się oświadczył, to poprosi ją o wyprowadzkę.

Najwyraźniej byłam naiwna.

Westchnęłam, walcząc nadal z frustracją, która mnie nie opuszczała, gdy w końcu zatrzymał się przy mnie samochód.

Wsiadłam, podałam adres i przybrałam naburmuszony wyraz twarzy, dając kierowcy tym samym do zrozumienia, że nie interesują mnie żadne rozmówki. Szczególnie że już otwierał usta, najpewniej z chęcią zagajenia.

Normalnie nie miałabym nic przeciwko. Lubiłam rozmawiać z ludźmi, nawet nieznajomymi, aczkolwiek wtedy byłam wściekła.

Przerażona i rozzłoszczona, ponieważ nic nie rozumiałam, a nie zapowiadało się na to, bym dość szybko odkryła prawdę.

Ponownie wybrałam numer Theo, łudząc się, że tym razem odbierze. Spróbowałam dokładnie cztery razy, nim na dobre się poddałam.

Nie wyłączył telefonu, ponieważ za każdym razem słyszałam sygnał, ale najwyraźniej celowo nie odbierał.

Nie pomagało mi to wcale, a pozorny spokój, który zachowywałam przy Laio, ulotnił się, całkiem szybko. Oparłam głowę na zagłówku i przymknęłam powieki, starając się nad sobą zapanować. Nie powinnam panikować, przynajmniej nie dopóki nie poznałam wszystkich faktów.

Kilka minut później przypomniałam sobie, że zostawiłam przyjaciółkę niemalże bez słowa ze wszystkimi sprawami i nadal się do niej nie odezwałam. Dlatego wysłałam wiadomość do Ady, tłumacząc jej, że dotarłam na miejsce i dopiero próbuję zrozumieć, jaki wielki dramat rozlega się w życiu Theo.

Dochodziła dwudziesta, gdy w końcu dotarłam pod właściwy adres. Zapłaciłam kierowcy, nie czekając na resztę i wybiegłam z samochodu, jakby goniło mnie stado wilków. Miałam w planie, jak najszybciej dostać się do Theo, ale nie przemyślałam tego. Kolejna przeszkoda powitała mnie już po przekroczeniu progu budynku.

— Dobry wieczór, ma pani przepustkę? — zapytał ochroniarz, który pojawił się przede mną jakby znikąd, gdy ja kierowałam się do windy.

Zatrzymałam się w pół kroku, zmrużyłam z niezadowoleniem oczy i rzuciłam mu nieprzychylne spojrzenie. I właśnie wtedy zrozumiałam, że było już naprawdę późno i w budynku nie było praktycznie nikogo. Dodatkowo nie znałam go, więc nie mogłam liczyć na taryfę ulgową.

Jęknęłam cicho i potrząsnęłam głową, zaprzeczając.

— Nie, przepraszam, zupełnie o tym zapomniałam, ale przyszłam do pana Wallace, jego firma znajduje się...

— Doskonale znam pana Wallace, ale nie zapowiadał żadnych gości, a ja nie mogę pani wpuścić, bo pani tak chce — poinformował mnie, niewzruszony.

Skrzywiłam się i potarłam palcami czoło, zastanawiając się, co dalej.

— Może pan za to zadzwonić albo sam go zapytać. Niestety nie odbiera prywatnego telefonu, najpewniej mu się rozładował. Jestem jego narzeczoną, jeśli tylko pan mu przekaże, że przyszła Cecylia, na pewno powie, że musi mnie pan wpuścić — zauważyłam nieco przytomniej.

— A ja jestem prezydentem Stanów, wie pani, ile takich tutaj przychodzi? Nie pani jedna próbuje... — zaczął, ale nie było dane mu dokończyć, ponieważ drzwi windy się otworzyły i wyszła z nich kobieta.

Uśmiechnęłam się pod nosem, dostrzegając znajomą twarz.

— Rachel! — pisnęłam nieco głośniej, niż planowałam i machnęłam dłonią, by zwrócić na siebie jej uwagę. — Jak dobrze, że tu jeszcze jesteś! — Podeszłam do niej, poszerzając mój uśmiech.

Nie ukrywała swojego zaskoczenia na mój widok, ale zatrzymała się i odwzajemniła mój gest.

— Cecylio, co ty tutaj robisz? — spytała, potrząsając głową, jakby nie miała pewności, że to naprawdę ja.

— Przyjechałam do Theo, niespodzianka, ale — przerwałam, przekręcając głowę, by móc spojrzeć na ochroniarza. — Ale ten pan, nie chce mnie wpuścić — dokończyłam, wzruszając nieco bezradnie ramionami.

— Samuel. — Spojrzała na niego, uśmiechając się pobłażliwie. — Radzę ci zapamiętać tę twarz, to narzeczona Theo, Cecylia. Powinieneś ją zapamiętać i wpuszczać ją tutaj za każdym razem i ignorować politykę całej firmy. Poważnie — uświadomiła go, mrugając do niego okiem.

Mężczyzna podrapał się w tył głowy, najwyraźniej zbierając się w sobie, by mnie przeprosić. Pokręciłam głową, unosząc dłoń, nakazując mu tym samym milczenie.

— Samuel, naprawdę mi bardzo miło i chętnie bym została tu dłużej, ale chcę zrobić niespodziankę narzeczonemu — wyjaśniłam, uśmiechając się przesłodko.

Nie miałam pewności czy Rachel była świadoma, że Theo miał kłopoty. I dopóki nie wiedziałam, jak się sprawy mają, wolałam udawać, że wszystko jest w porządku. Zwłaszcza że kobieta nie wyglądała na taką, która czymś by się przejmowała.

— Zostajesz na dłużej? — dopytywała, uważnie mi się przyglądając.

— Przyleciałam na chwilę, zrobić niespodziankę, góra dwa, trzy dni. Dziękuję, Rachel! Dziękuję, Samuel, pa! — dorzuciłam, wciskając jednocześnie przycisk odpowiadający za wezwanie windy.

Na całe szczęście znajdowała się ona na parterze, więc od razu mogłam w nią wsiąść. Wybrałam odpowiednie piętro i po kolejnych kilku minutach byłam już pod biurem Teddy'ego.

Nie pukałam, nie czułam takiej potrzeby, chwyciłam klamkę i pchnęłam drzwi, wchodząc do środka. Nie miałam pewności, na co liczyłam, ale na pewno nie na widok mężczyzny, który siedział na oparciu kanapy i wpatrywał się w horyzont, rozciągający się za oknem. W dłoni trzymał szklaneczkę z bursztynowym płynem, więc bez najmniejszego zawahania się mogłam uznać, że to nie był już jego pierwszy drink.

— Rachel, mówiłem, byś szła do domu, dam sobie radę sam — mruknął niezbyt uprzejmie, nie racząc nawet na mnie spojrzeć.

Skrzywiłam się lekko, ponieważ jego ton wyraźnie wskazywał, że nie był w najlepszym stanie. Theodore Wallace słynął z tego, że był uprzejmy do granic możliwości. Zawsze. I wszędzie.

— A jeśli to ja? — zapytałam, zatrzaskując za sobą drzwi.

— Cecylia? — zapytał z niedowierzaniem, przekręcając głowę w moim kierunku.

Posłałam mu słaby uśmiech i pokiwałam głową, ponieważ to było jedyne, co mogłam zrobić. Uspokoiłam się. Może to było absurdalne, ale sam jego widok sprawił, że ogarnął mnie swoisty spokój. Nic mu nie było. Był cały i zdrowy i miałam pewność, że problem, który miał był do rozwiązania. Przynajmniej taką miałam nadzieję.

— Spodziewałeś się kogoś innego? — Uśmiechnęłam się złośliwie, kierując się w jego stronę.

I dopiero jak zatrzymałam się tuż obok niego, wyczułam intensywną woń whisky, orientując się, że mężczyzna wypił więcej, niż początkowo zakładałam.

— Na pewno nie ciebie, nie tutaj, nie teraz — przyznał szczerze, salutując mi szklaneczką. — Masz ochotę na drinka? — zaproponował, zeskakując z kanapy.

Nie wyszło mu to zbyt zgrabnie, a dodatkowo zachwiał się przy tym, więc automatycznie złapałam go za ramię, chcąc mu pomóc.

Zaśmiał się gorzko, kręcąc z rezygnacją głową.

— Co ty tutaj robisz, co? — ponowił pytanie, dźgając mnie palcem wskazującym w obojczyk, wylewając przy tym resztę cieszy na swoją koszulę.

Nie przejął się tym i wyminął mnie, by skierować się do barku.

— Theo, masz kilka sekund, by powiedzieć mi, co się dzieje?! — warknęłam, tracąc cierpliwość.

Nigdy nie udawałam, że byłam osobą opanowaną, ale w tamtym momencie bycie spokojną graniczyło z cudem. Nie powinnam zachowywać się, aż tak, ale musiałam. To było silniejsze ode mnie, bo z każdą sekundą denerwowałam się coraz bardziej.

— Kto na mnie doniósł? — Zerknął na mnie kątem oka, otwierając karafkę. Sięgnął po nową szklaneczkę i napełnił obydwie alkoholem. — No, słucham? Kto na mnie skarży? I co tu robisz? — Podszedł do mnie i wetknął mi naczynie do ręki, uśmiechając się cynicznie.

Nie przypominał mężczyzny, którego znałam. A jednocześnie wyglądał niczym zranione zwierze, które błagało o ratunek. W jego oczach było tak wiele smutku, że ciężko mi było na niego patrzeć.

— Potrzebujesz mnie, więc jestem. Pamiętasz? Ty i ja? My razem. My zawsze przeciwko światu — wyrecytowałam, upijając mały łyk trunku.

Odstawiłam szklaneczkę na parapet i oparłam dłoń na ramieniu Theo.

Nie strząsnął jej, ale spojrzał na mnie z rezygnacją.

— Nie mam pojęcia, co się stało, ale chcę ci pomóc. Niezależnie od tego, co to jest, poradzimy sobie, ale musisz ze mną porozmawiać — dodałam, chcąc przerwać ciszę, która pomiędzy nami narastała.

On natomiast wypił zawartość szklaneczki za jednym zamachem i uśmiechnął się kwaśno, kiwając przy tym głową. Zrobił kilka kroków, oddalił się ode mnie i zatrzymał się przy ogromnym oknie, a spojrzenie wlepił w szybę, jakby zastanawiał się nad tym, co powinien mi powiedzieć.

Przynajmniej ja liczyłam na to, że tak właśnie było. Milczał, więc i ja milczałam, chcąc dać mu czas na przemyślenie tego. Nie ponaglałam go, chociaż słowa wręcz cisnęły się mi na język.

Stałam tak, obserwowałam go i czekałam, bo nic więcej nie mogłam zrobić. Przynajmniej nie wtedy.

— Wiesz, Cecylio... — zaczął, zerkając na mnie dosłownie na moment. — W życiu boję się tylko jednej rzeczy. Nie, nie, nie rzeczy, osoby — dodał powoli, trochę tak jakby się ociągał i zastanawiał czy w ogóle powinien dzielić się ze mną tą myślą.

Zrobiłam kilka kroków w jego stronę i oparłam się ramieniem o ścianę, nadal na niego patrząc. Uważnie studiowałam jego ruchy, z których biło napięcie, a zarazem rezygnacja.

— Jednej? — zapytałam. — Tylko jednej? — To było silniejsze ode mnie. Chęć poznania prawdy. Już, natychmiast.

— Jednej, tak, dokładnie — przytaknął, uśmiechając się sardonicznie, przez co w jego policzku pojawił się dołeczek.

Odwzajemniłam ten gest, wypuszczając powoli powietrze spomiędzy warg. Nie rozumiałam, do czego zmierzał i co chciał osiągnąć, ale mówił, a to już był sukces.

— Ciebie. Zabawne, prawda? — Przekręcił głowę i skrzyżował ze sobą nasze spojrzenia.

Dziwnie się poczułam. Trochę obnażona, a jednocześnie tak, jakby właśnie w jakiś sposób mnie oskarżał. Wyprostowałam się i zmrużyłam lekko oczy, zupełnie nie rozumiejąc. Miałam już nawet otwierać usta i zacząć dopytywać, ale uniósł dłoń i nakazał mi milczenie.

— Jesteś jak wiatr, właśnie przez to. Nigdy nie wiadomo gdzie zmierzasz, kiedy zmienisz kierunek albo kiedy uciekniesz — wyjaśnił, wyginając nieznacznie kąciki ust. — Wystarczy jedno źle zrozumiane słowo i się oddalasz. Znikasz. Uciekasz albo zmieniasz się w tornado — dorzucił, a ja nadal stałam i milczałam, bo nie potrafiłam odnaleźć właściwych słów na skomentowanie tego. — Nie, jednak nie. Nie w tornado, w huragan — sprostował, pocierając palcami skroń. — Boję się tylko ciebie — powtórzył pewnie, z mocą.

Skrzywiłam się i przymknęłam na moment powieki. Nie rozumiałam go. Zupełnie. I nie potrafiłam pojąć, dokąd zmierzały jego myśli.

— Boję się tylko ciebie, bo możesz odejść, a tego nie byłbym w stanie znieść. Jesteś cholernym wiatrem, łobuzie i nie można cię tak po prostu złapać — zakończył swoją wypowiedź.

Był pewny swoich słów, a jednocześnie tak bardzo bezbronny w tym, że bez najmniejszego zawahania się pokonałam dzielącą nas odległość. Złapałam w dłonie jego policzki i zmusiłam go do tego, by na mnie spojrzał. Pod powiekami czułam łzy, które chciały wydostać się na wierzch, ale zignorowałam to.

Mimo że jego przemowa była dziwna, zaimponował mi, ponieważ odważył się powiedzieć coś takiego na głos.

— Theo — zaczęłam cicho, powoli, jakbym smakowała każde kolejne słowo. — Nie wiem, co się stało, nie wiem, o co chodzi, ale mogę ci obiecać. Tu i teraz, że nie odejdę — zapewniłam go, uśmiechając się do niego pewnie. Koniuszkiem języka zwilżyłam wargi i westchnęłam cicho. — Nie zostawię cię. Nie ucieknę. Będę przy tobie. Obiecuję — obiecałam, przesuwając dłonie z jego twarzy na kark, by móc wtulić się mocno w jego ciało.

Objął mnie bez najmniejszego wahania i przytulił policzek do mojej szyi, nie komentując tego. Dłuższy moment staliśmy tak, przytulając się, a towarzyszyła nam jedynie głucha cisza.

I wiedziałam, że to było dobre, że to było prawdziwe, aczkolwiek nadal nie był to problem, z którym borykał się Theodore.

— Powiesz mi, co się stało? — poprosiłam, odchylając się nieco w tył, by na niego spojrzeć.

Nadal go obejmowałam, ale wiedziałam, że coś było na rzeczy. Dręczyło go to. I właśnie to udręczenie i bezradność widoczne były w jego oczach.

— Nie wiem, kim jestem — oznajmił zagadkowo, a ja uniosłam brwi tak wysoko, że niemalże złączyły się z linią moich włosów.

Nie tego się spodziewałam. Nie tak filozoficznego gadania, z którego niezbyt wiele wynikało, a z którym można byłoby polemizować godzinami. Interpretacji tego zdania było całe mnóstwo.

— Kochanie, nie mów zagadkami, powiedz wprost, co się dzieje? Co się stało? Jestem tutaj, obok ciebie, gotowa ci pomóc, ale musisz mi na to pozwolić — dorzuciłam, zagryzając od wewnątrz policzek.

Denerwowałam się. Stresowałam się przez to, ponieważ nie miałam bladego pojęcia, co mogło go, aż tak zdruzgotać.

— Wiesz, lata temu moja matka, tuż po ślubie, spędzała wakacje za granicą. Ojciec sporo pracował, a ona korzystała z tego, że mogła robić, co jej się żywnie podobało. — Rozluźnił uścisk swoich ramion i odsunął się ode mnie. Przeczesał dłonią swoje przydługie włosy i odrzucił je w tył, nie przejmując się tym, że zniszczył ich idealne ułożenie. — I robiła. Tak bardzo korzystała z tej wolności, że miała romans. Nie jestem Wallace, nie jestem synem mojego ojca, Cecylio. Nie mam pojęcia, kim jestem — dokończył myśl, a ja rozchyliłam z niedowierzaniem usta, ponieważ nie tego się spodziewałam.
 Wszystkiego, ale nie tego.



2080 słów.
Cześć, Misie. Znowu jestem, oto wielka tajemnica Theo, kto się spodziewał? Co myślicie? Co teraz?
Rozdział miał być później, ale czekam na wasze opinię, więc dodałam go wcześniej, całuję!
Jo 👻 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro