27.1

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

                          Kolejna godzina minęła bardzo szybko. Zjedliśmy posiłek, milcząc, ale cisza, która nam towarzyszyła, nie była niezręczna ani uciążliwa. Nie chciałam zmuszać go do zbędnych rozmów, więc nie otwierałam ust. Wypiłam herbatę, Theodore zdołał dokończyć pisanie jakiegoś sprawozdania czy raportu i wrócił na kanapę.

Odstawiłam kubek na blat stołu i uśmiechnęłam się do niego lekko, mając nadzieję, że był gotowy uwierzyć w to, że jego sytuacja wcale nie była beznadziejna.

— Pójdę do szpitala — postanowił, siadając obok mnie. — Ale mam jeden warunek — dodał, sięgając po moją rękę. Zacisnął na niej palce i skrzyżował ze sobą nasze spojrzenia.

Uniosłam pytająco jedną z brwi.

— Wiesz, że zrobiłabym dla ciebie wszystko, ale tę rozmowę musisz odbyć sam — dodałam, domyślając się, co tak naprawdę chciał powiedzieć.

Cieszyłam się, że liczył na moje wsparcie i, że go potrzebował, ale miałam świadomość, że nie powinnam, aż tak ingerować w tę sprawę. Dotyczyła ona Theo i to on musiał się z tym zmierzyć.

Spojrzał na mnie, mrużąc przy tym oczy i uśmiechnął się w swój cwaniacki, sardoniczny sposób. Pociągnął mnie za rękę, zmuszając do tego, bym przysunęła się do niego. Nasze twarze dzieliły dosłownie milimetry, a ja musiałam podeprzeć się wolną ręką na jego udzie, by nie stracić równowagi.

— Muszę przyznać, że chciałbym rozwinąć ten wątek — podłapał, poruszając sugestywnie brwiami. — A raczej byś ty to zrobiła — sprostował, łapiąc moją brodę w swoje palce.

— Theo, dorośnij — poprosiłam, z trudem powstrzymując się od wywrócenia oczami.

Był to mój nawyk, z którym nigdy nawet nie chciałam walczyć, nie to, co moja matka. Ona dostawała szału za każdym razem, gdy tylko go u mnie widziała.

— Nawet nie wiesz, co mam na myśli — mruknął, krzywiąc się przy tym.

— Wystarczy mi, że się domyślam — zauważyłam, uśmiechając się do niego nieco złośliwie.

Dobrze było patrzeć na Theo, który zdawał się zrelaksowany. Wiedziałam, że to tylko maska, by ukryć burzę, która szalała wewnątrz niego, ale to był jakiś postęp. I na tamten moment to mi wystarczało.

— Domyślanie się to kobieca domena. Całkiem bzdurna, ale nie chcę o tym dyskutować. Zależy mi na tym, że zrobisz dla mnie wszystko, a skoro tak...

Przerwałam mu, zakrywając jego usta dłonią. Z jednej strony byłam ciekawa, co takiego oczekiwał, a z drugiej przerażona. Łapał mnie za słówka w najmniej odpowiednich momentach.

Odchylił się, złapał moją dłoń, odsuwając ją od swojej twarzy i zaśmiał się cicho.

— Chciałem zaproponować ci mini urlop, wspólny weekend za granicą, miejsce wybierasz ty, ale płacę ja. I chciałbym, byś się nie kłóciła i pozwoliła mi być mężczyzną, co ty na to? — zaproponował, bacznie mi się przyglądając.

Spodziewałam się, cóż, wszystkiego, ale nie tego.

— Wycieczka? — spytałam z powątpiewaniem, powoli przyswajając tę informację.

Uwielbiałam ten element pracy, który związany był z podróżowaniem, ale znałam swoje możliwość i ograniczenia. Musiałam pracować. Pamiętać o obowiązkach i sprawach, które nie mogły być odłożone.

— Tak, weekend, w jakimś ładnym miejscu. Przy okazji ustalimy szczegóły ślubu, wybierzemy sale, które będziemy chcieli odwiedzić i dogadamy wszystko, byśmy mogli zorganizować wesele. Czas ucieka, łobuzie — podsumował, zachęcając mnie.

Odchrząknęłam, chcąc zyskać na czasie, ponieważ nie miałam bladego pojęcia, co powinnam mu odpowiedzieć. Otworzyłam nawet usta, ale dobiegł do nas dźwięk pukania, a następnie w drzwiach pojawiła się asystentka.

Nie odsunęliśmy się od siebie, nadal siedzieliśmy naprawdę blisko, niemalże się obejmując. Co więcej, Theodore bawił się kosmykiem moich włosów. I mimo obecności trzeciej osoby, nie przestał.

— Przepraszam, że przeszkadzam — zaczęła, posyłając przepraszający uśmiech w naszym kierunku. — Przyszedł pan Mendiola, a wiem, że chciałeś go zobaczyć, więc wpuścić go? — zapytała, upewniając się, że Theo nie zmienił swoich planów.

— Dziękuję, Rachel, zaproś go. — Pokiwał głową, cofając swoją dłoń.

Pospiesznie cmoknął mnie w policzek, a przynajmniej tam celował, ale w efekcie jego wargi wylądowały w kąciku moich ust, ponieważ niechcący się przesunęłam. Nie skomentował tego. Podniósł się, a w tym samym czasie kobieta wyszła.

Dosłownie na minutę, bo równie szybko wróciła, a za nią do gabinetu wszedł niski, niezbyt atrakcyjny mężczyzna koło pięćdziesiątki.

— Dzień dobry — przywitał się z Theo, podchodząc bliżej.

Uścisnęli sobie dłonie i wymienili ze sobą kilka uprzejmych zdań, nim nieznajomy mnie zauważył.

— To moja narzeczona, Cecylia — przedstawił mnie Theodore, wskazując na mnie dłonią, jakby oczekiwał, że do nich podejdę. Tak, też uczyniłam, więc ulokował dłoń na dole moich pleców, uśmiechając się do mnie nieznacznie. — A to Leonardo — dodał.

Nie miałam na stopach obcasów, a i tak górowałam wzrostem nad nieznajomym. Mimo niezbyt zachęcającego pierwszego wrażenia, po przyjrzeniu się mu bliżej, znikało ono. Jasne oczy śmiały się, a cienkie wargi zdobił przyjazny, zachęcający uśmiech.

— Mam wszystkie dokumenty, o które prosiłeś — zauważył starszy, spoglądając na szatyna.

Podał Theo teczkę, a ten uśmiechnął się, wyraźnie się spinając.

Chciał to ukryć, ale znałam go zbyt dobrze, by nie dostrzec czegoś tak oczywistego.

— Jakie dokumenty? — zapytałam, chcąc dowiedzieć się nieco więcej.

Zaintrygowało mnie to. Szczególnie dlatego, że reakcja Theodore'a zdawała się naprawdę dziwna.

— To nic ważnego — oznajmił Theo, rzucając teczkę na blat biurka. Rzucił wymowne spojrzenie drugiemu mężczyźnie, jakby chciał dać mu jakiś znak.

— Będę się zbierał, miło było cię poznać, Cecylio. Dobrze wiedzieć, że nasz Teddy układa sobie życie u boku kogoś tak zjawiskowego, jak ty — podsumował i skinął głową, podając mi po raz kolejny rękę.

Uścisnęłam ją, później powtórzył tę czynność z moim towarzyszem i wyszedł, rzucając krótkie „do widzenia".

Nie zdążyłam nawet skomentować jego słów.

— Jakie dokumenty, T? — ponowiłam pytanie, dostrzegając niepokój, który przemknął przez twarz szatyna.

— Dotyczą sprawy, którą prowadzę — skłamał.

Wiedziałam, że to zrobił, więc zacisnęłam wargi w wąską linię i przygryzłam jedną z nich pomiędzy zębami, nie chcąc się z nim kłócić. Nie chciał mi powiedzieć, a to oznaczało, że musiałam sama odkryć prawdę.

— Czyżby? — mruknęłam.

— Cecylio — jęknął żałośnie, tracąc cierpliwość niczym rodzic wobec krnąbrnego dziecka. — Miałaś odpowiedzieć na moje pytanie, ale nam przerwali, więc? — Spojrzał na mnie wymownie, przysuwając się.

Oparł dłonie na moich biodrach, przyciągając mnie do swojego ciała. Uniosłam głowę, by móc swobodniej na niego patrzeć i skrzywiłam się nieco. Zdecydowanie próbował odwrócić moją uwagę.

— Cóż, mieliśmy jechać do szpitala, więc na nas już czas, prawda? — odbiłam pytanie, celowo mu nie odpowiadając.

Nawet nie dlatego, że nie byłam pewna czy ten urlop był dobrym pomysłem. Nie miałam bladego pojęcia czy Theodore chciał uciec, czy po prostu odpocząć.

— Jesteś niemożliwa, łobuzie — podsumował, kręcąc z rozbawieniem głową.

— A ty się powtarzasz — burknęłam, nieco zła.

Chciałam wiedzieć, co było w teczce, ale Theo nawet nie pomyślał o tym, by ją otworzyć, więc może to było tylko moje złudne wrażenie i wcale nie było w niej nic, aż tak istotnego. Westchnęłam ciężko i złapałam torebkę, którą zostawiłam na krześle, zamierzając wyjść z gabinetu.

Otworzyłam drzwi w akompaniamencie śmiechu McBoskiego. Nie zdołałam jednak odejść zbyt daleko, bo mnie dogonił i złapał za rękę, zmuszając tym samym do zatrzymania się.

Nie zdołałam nawet otworzyć ust, by na niego wrzasnąć, bo poczułam, jak jego wargi opadają na moje. Zarejestrowałam tylko rozbawienie widoczne w jego ciemnych tęczówkach, nim zamknął powieki. Też to uczyniłam, ponieważ nie potrafiłam się całować z otwartymi oczami.

Kiedyś gdzieś czytałam, że robimy to automatycznie, ponieważ wszystkie najlepsze momenty w naszym życiu przeżywamy właśnie tak. Z zamkniętymi oczami.

Łagodnie walczyliśmy ze sobą, przygryzając nawzajem swoje wargi. Theodore zanurzył dłoń w moich włosach, a ja wyraźniej poczułam zapach jego perfum, które od niepamiętnych czasów mi się podobały. Nie chodziło o same perfumy, a o zestawienie, które tworzyły z połączeniem jego skóry. Pachniał niczym czysty grzech.

Dopiero po chwili oderwaliśmy się od siebie, ale nie odsunęliśmy się całkowicie. Theo oparł czoło o moje i chwilę tak staliśmy, łapiąc oddechy.

Nie miałam pojęcia, co nim kierowało, ale nie chciałam tego analizować, zwłaszcza że w ostatnim czasie tak łatwo przychodziło mi zatracanie się w uczuciach, które we mnie budził.

— Potrzebowałem tego — wyjaśnił po chwili, przesuwając kciukiem po moich wargach.

Uśmiechnął się do mnie, a ja zmrużyłam lekko oczy, zupełnie go nie rozumiejąc. W ciągu kilku lat naszej znajomości nauczyłam się, że czasami nie musiałam go rozumieć, bo on potrzebował tego, by go po prostu kochać.

— Wiem, że to zabrzmi absurdalnie, ale mam wrażenie, że gdy w moim życiu szaleje sztorm, ty jesteś moją bezpieczną przystanią — wytłumaczył, wycofując się. — Ciężko to przyznać, ale nawet ja potrzebuję mieć poczucie bezpieczeństwa i właśnie ty mi je dajesz. Mam wrażenie, że gdy jesteś obok mnie, mogę walczyć z całym światem, mogę wygrać każdą wojnę — dodał i pocałował mnie w czoło, sięgając po moją rękę.

Nie skomentowałam tego, pozwoliłam mu się pociągnąć w kierunku, który wybrał. Na całe szczęście pamiętał o tym, że na zewnątrz jest zimno i odebrał mój płaszcz od Rachel, ponieważ byłam gotowa wyjść za nim tak, jak stałam. Bez jakiejkolwiek formy sprzeciwu.

Opuściliśmy budynek, co zajęło nam kilkanaście minut, ponieważ ciągle ktoś nas zaczepiał, a raczej Theo. Byłam milcząca, nie czułam potrzeby rozmawiania z kimkolwiek, gdy w mojej głowie panował taki mętlik.

Podczas drogi do szpitala, Theodore się nie odzywał. Napięcie było widoczne w całej jego sylwetce. Kurczowo zaciskał palce na kierownicy, a nawet szczękę, co wyraźnie dostrzegałam, siedząc obok niego, w fotelu pasażera. Milczałam, pozwalając mu ułożyć sobie wszystko.

Czekała go trudna rozmowa, ale miałam pewność, albo przynajmniej nadzieję, że wszystko się ułoży.

Theodore Wallace był naprawdę mądrym facetem i chociaż początkowo kierował się dumą i urażonymi uczuciami, nadal kochał Edwarda nad życie, ponieważ ten człowiek był jego ojcem. W całej złości zapomniał o tym na moment, ale liczyłam na to, że to była tylko chwila słabości, która zdarzała się najlepszym.

Pod salą pana Edwarda nie było nikogo, aczkolwiek to nie przeszkodziło mężczyźnie w tym, by się zatrzymać. Potarł twarz dłońmi, jakby zbierał się w sobie i walczył o siłę do tego, by przekroczyć próg pokoju.

— Theo, niezależnie od tego, co myślisz, co siedzi w twojej głowie, pamiętaj, że ten mężczyzna dobrowolnie i świadomie chciał być twoim ojcem — zaczęłam, łapiąc go za rękę. — Edward był dla ciebie ojcem przez wiele lat. On cię teraz potrzebuje. Ty potrzebujesz jego. Nie psuj tak pięknej relacji z powodu dumy, proszę cię — dodałam, krzyżując ze sobą nasze spojrzenia.

Chwilę obserwowaliśmy się wzajemnie, a potem Theo oparł dłoń na moim karku i ponownie, kolejny raz połączył nasze usta w pocałunku.

Ten jednak był pełen prośby i desperacji, jakby liczył na to, że mu pomogę. Skończył się jednak znacznie szybciej, niż ten pod jego biurem.

Posłałam mu pokrzepiający uśmiech i zwolniłam uścisk moich palców.

— Będę tu na ciebie czekać, kochanie.

Uśmiechnął się smutno i pokiwał głową.

— Wiesz, lubię, gdy tak do mnie mówisz — przyznał i sięgnął po klamkę, by wejść na salę.

Wycofałam się, usiadłam na krześle, które znajdowało się pod ścianą i odetchnęłam z ulgą.

Może jeszcze się nie pogodzili, ale istniała spora szansa na to, że rozmowa była dobrym początkiem. Po kolejnej minucie drzwi ponownie się otworzyły, więc spojrzałam w ich kierunku, mając nadzieję, że to tylko moje przewidzenia.

Tak nie było, ale to nie Theo uciekał z pomieszczenia, nie. To jego matka. Nadal zjawiskowo piękna mimo swojego wieku. Ciemne włosy, falami opadały wokół jej twarzy. Spojrzała na mnie, a ja uśmiechnęłam się do niej, widząc tak dobrze znane mi tęczówki. Miały dokładnie ten sam odcień, co oczy jej syna. Odziedziczył po niej naprawdę sporo cech zewnętrznych.

Pamiętałam ją jako niezwykle elegancką kobietę, która na każdym kroku pokazywała swoją klasę. Dlatego też bez trudu dostrzegłam, jak wypadek męża źle na nią wpłynął. Ciemne cienie pod powiekami i ziemista cera były jednymi z nielicznych mankamentów, które rzucały się w oczy. Nawet jej ubranie było nieco pogniecione, a ona najwyraźniej nie zwracała na to uwagi, zbyt zajęta rozpaczaniem z powodu stanu Edwarda.

Podniosłam się z miejsca i pozwoliłam jej się przytulić. Nie płakała, chociaż miała na to wielką ochotę.

— Dziękuję, Cecylio — wyszeptała, mocno mnie obejmując.

Nie oponowałam, mając wrażenie, że naprawdę właśnie tego potrzebowała. Pocieszenia, a nie oceniania. Nawet jeśli popełniła tak kolosalny błąd w przeszłości. Nie mogłam jej o to winić, ponieważ dzięki temu na świecie był Theodore. A to, jak dla mnie, był największy cud.

Nie wyobrażałam sobie, by mogło go nie być. Nie potrafiłam nawet myśleć o tym, że mogłoby go zabraknąć.

— Theo to mądry facet, sam by to zrozumiał, ale zajęłoby mu to nieco więcej czasu. Każdy ma prawo popełniać błędy, nawet rodzice, którzy według nas są nieskazitelni — podsumowałam, gładząc dłonią jej włosy.

— Nie popełniłam błędu, Cecylio, nie miałam romansu... to nie tak — oznajmiła, wycofując się.

Spojrzała na mnie, kręcąc głową, a w kącikach jej oczu zebrały się łzy.

— To nie błąd... zostałam skrzywdzona podczas wakacji — przyznała, a ja poczułam się dokładnie tak, jakbym dostała czymś ciężkim w płat potyliczny.

Zamrugałam powiekami, rozchyliłam z niedowierzaniem usta, ponieważ to oznaczało tylko jedno.

Julia Wallace była wojowniczką i bohaterką, ponieważ miała możliwość pozbyć się Theo, już w momencie odkrycia, że jest w ciąży. 

2127 słów.
Pamiętajcie, że ja nie gryzę, a Wasze komentarze motywują mnie do tworzenia, ściskam,
JO! 🐧

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro