they took our innocent home

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

。。。。。

Kenma czuł, jak jego spowite łzami ciało dygocze.

Umiejętności płakania, czy to nad złem wszechświata, czy stłuczoną miską, opuściła go już dawno temu. Tak naprawdę nigdy nie był beksą, nawet jako bardzo małe dziecko. Wiecznie wycofany, wręcz niewidzialny. Mały, wyobcowany duszek zbyt sparaliżowany swoją odmiennością, by móc bez strachu podejść do innych. Dlatego właśnie mijały lata, a Kenma milczał i nie płakał. Jedynie patrzył na świat tymi swoimi dużymi oczyma, nie rozumiejąc.

Miał wrażenie, że opadająca nań woda, miażdży go, za moment złamie mu kręgosłup. Czuł się zbyt słaby, zbyt mały, by stać na zimnych płytkach i pozwalać letnim strumieniom spływać po okrytych gęsią skórką ramionach. Niby prosta rzeczy, naturalna, codzienna, którą powinno się wykonywać automatycznie, jeżeli nie z przyjemnością, ale w ostatnim czasie nawet to stało się dla niego niemałym wyzwaniem.

To wszystko jest zbyt trudne.
Życie jest zbyt trudne.

Pod prysznic wygonił go Kuroo. W zasadzie to nie powiedział ani jednego słowa zachęty, po prostu nie niego spojrzał, a Kenma poczuł, że nie przeżyje, jeśli nie ucieknie od tego spojrzenia pełnego nadziei i współczującego oczekiwania.

Błagam, nie oczekujcie niczego ode mnie.
To zbyt trudne.
Nie dam sobie rady.
Z niczym już sobie nie daję.

Jeszcze niedawno bez ustanku topił się w oceanie paraliżującej niepewności, objęty szponami lęku o to, co stanie się w najbliższej przyszłości. Wiecznie zestresowany oceniającym wzrokiem przechodniów, kolegów. Podświadomie gotowy na nienadchodzące słowa przepełnione gorzkim żalem oraz kwaśną krytyką, oczami wyobraźni widząc smutek wymalowany łzami na twarzy matki i rozczarowanie na własnej w lustrzanym odbiciu.

Bo chyba nikt jeszcze nigdy tak kogoś nie zawiódł, jak Kozume Kenma samego siebie.

***

— Musimy porozmawiać z twoim ojcem — zawyrokował Kuroo.

"Musimy", bo to nie opcja, tylko konieczność.

"My", bo z Kenmą stanowili przecież nierozerwalną drużynę, która swoje problemy rozwiązuje wspólnie. "My", bo Kenma miał już nigdy nie musieć walczyć samotnie, Kuroo by na to nie pozwolił za żadne skarby świata.

— To nie twoja wina, Kenma.

— Wiem.

Wiem, do cholery, wiem.
Ale czy to, że wiem, cokolwiek zmienia?

Może, gdybym nie był problemem, byłoby inaczej.

Może, gdybym nie był.

Tetsurō delikatnie wysunął z jego dłoni konsolę, dlatego teraz, gdy obydwoje siedzieli na łóżku, które starszy zdążył zasłać czystą pościelą, Kenma nerwowo miął kraniec czystej koszulki i wyciągał nitki z prześcieradła, przypominając w tym nałogowego palacza niewiedzącego, czym zająć ręce i myśli.

To był przykry widok dla tych wiecznie przyjaznych, ukochanych oczu. Ten zmizerniały Kenma obojętny i zagubiony, ale jakby ze zdwojoną siłą. Jak gdyby w ostatnich tygodniach miała miejsce jakaś okropna klęska żywiołowa, która porwała mu cały sens życia gdzieś, hen, w siną dal. Kuroo zamierzał skutecznie naprawić szkody po tym huraganie, nawet jeśli kosztowałoby go to więcej wysiłku i czasu, niż dałoby się poświecić komukolwiek. W końcu chodziło o Kenmę, a poświęcenia dla niego nie dało się zmierzyć, zważyć, nazwać odpowiednim albo też nie. Kozume był po prostu bezcenny. 

— Możesz zamieszkać u mnie, na jak długo zechcesz. Do studiów, to się wie, a dalej oczywiście, jak będziesz chciał. Mogłoby nam być trochę ciasno, ale w najgorszym wypadku wykopałoby się Bokuto. W sumie ta glizda powinna sama sobie coś znaleźć, a nie pasożytować na mnie.

"To tak samo jak ja" chciał przez moment odpowiedzieć Kozume, ale się powstrzymał. Zamiast tego jego usta opuściło ciche "dziękuję". Brunet uśmiechnął się lekko do niego, przyglądając się jego twarzy, jednocześnie nie próbując nawiązać kontaktu wzrokowego. Nie chciał Kenmy do niczego zmuszać, szczególnie jeśli i zdawał się tak znużony życiem. Nigdy nie chciał, by w stosunku do niego blondyn robił cokolwiek pod przymusem.

Mam dla ciebie czas wszystkich światów i miłość motyla do kwiatów.
Jesteś moją ukochaną wiśnią w centrum sadu i bez względu na to, czy kwitniesz, czy też nie, będę wracał, zawsze będę do ciebie wracał, nawet jeśli musiałbym brnąć boso przez śnieg.

Kuroo nie zszedł z koślawo pościelonego posłania przyjaciela, nawet gdy Tokio objęła w swe ramiona Nyks, a za oknem zapaliły się latarnie. Przesunął się bardziej pod ścianę, w kierunku Kenmy, jednocześnie naciągając na ich nogi wymiętoloną kołdrę. Nie musieli rozmawiać. Nieodpowiednie słowa w nieodpowiednim czasie tylko mącą możliwość dobrego przeżywania. Na co by im były deklaracje, skoro obydwoje wiedzieli?

Mijały minuty, kwadranse. W końcu obolała od niełatwych wrażeń głowa Tetsurō opadła na klatkę piersiową byłego rozgrywającego. Ten tylko cicho westchnął zbyt zmęczony, by walczyć o cokolwiek. Bo to nie tak, że gdy pojawił się Kuroo, wszystko zniknęło, jak za pomocą magicznej różdżki.

— Jesteś moją łyżką cukru w kotle smoły, Kuroo.

To była chyba najbardziej emocjonalna wypowiedź w całym życiu Kozume, co z tego, że obiekt, do którego owe słowa były skierowane, ten podniosły moment przespał. Była noc, a Kenma lubił noce. Nawet teraz, gdy wszystko zdawało się dławić w płomieniach demonicznego chaosu, a on nie miał już nawet siły, by udawać, że wirowanie wśród żywych, go nie przeraża i pozwala na zachowanie trzeźwego umysłu. Wsłuchiwał się z lodowatą, nocną ciszę o tyle różniącą się od swojej słonecznej kuzynki, z uwagą palcami rozczesując czarną czuprynę Tetsurō. Po chwili kciukiem zawędrował na policzek, łuk brwiowy, w końcu i usta.

Chciałbym móc do końca świata wsłuchiwać się w twój oddech i nie bać się tego, co za następnym zakrętem. Bo zakrętów przed nami jeszcze z pewnością wiele. Chciałbym już na każdym mieć cię ze sobą i wiedzieć, że poradzę sobie. Już zawsze sobie poradzę.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro