Segunda parte. Yucatán

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

~*~

Widząc, że nad ranem jej polscy goście wyprowadzali już toboły z pokojów, Dolores próbowała jeszcze nakłonić ich do zmiany zdania swym popisowym specjałem, truflami z owocami i tequilą, jakie co tydzień serwowała na deser z sąsiadami. Gdy i to nie pomogło, poczęła lamentować i błagać, by zostali jeszcze choć jedną noc, oczywiście za darmo, bo takich wspaniałych letników jak oni, to ze świecą szukać.

Przestała się gniewać dopiero, gdy Marysi ze swym talentem do ludzi udało się ją ułaskawić, w zasadzie kiedy poprzysięgła, że kiedyś tu powrócą, a może nawet sprowadzą resztę rodziny. Na taką obietnicę kobiecina nie mogła się długo boczyć.

Zauważywszy, że nie wszystko poszło nie tylko po myśli gospodyni, ale i to, jak dziwne napięcie istniało pomiędzy dwójką jej ulubieńców, postanowiła zadziałać. Podczas gdy Federico i Jurek ładowali walizy do taksówki, a dziewczyny starały się pomagać słownie, Dolores niepostrzeżenie zniknęła na moment w kuchni. Powróciwszy na taras chwilę później, zaciągnęła Anę na bok, niby to chcąc się pożegnać.

Añádelo a su cóctel. — Kobieta mrugnęła znacząco, po czym wyciągnęła z kieszeni fartucha torebeczkę wypełnioną startym zielem.

Pero... — sprzeciwiła się cicho tancerka, lecz kobieta zamknęła pakunek w jej dłoni.
Un día, me lo agradecerás — dodała.

Panna Niemojewska domyśliła się, czym została obdarowana. Prawdę mówiąc, od dłuższego czasu miała w głowie chęć wypróbowania słynnych miejscowych wzmacniaczy zmysłów — właściwie od chwili, gdy gospodyni zaszczepiła w niej tę myśl już w progu swego domu. Serce pragnęło skorzystać z tej okazji, lecz rozum błagał o zaniechanie tak niegodnego czynu.

Gracias por todo, Dolores. — Dwudziestodwulatka skupiła wszystkie swoje umiejętności językowe, by po raz pierwszy odpowiedzieć jej pełnym zdaniem. W oczach jej zalśniły drobne gwiazdy nadziei. Na szczęście nikt nie zauważył, że były jedynie udawane.

Odjechali na lotnisko, długo machając rękami wysuniętymi nad szybami auta. Stamtąd samolotem dolecieli prosto do Palenque. Gdy zdołali się zakwaterować i pożywić w lokalnym bufecie, wyruszyli na kolejną wyprawę, tym razem na spotkanie bogatej w tajemnice przeszłości, zatopionej gdzieś pomiędzy chmurnymi nieprzeniknionymi lasami, rządzonymi przez jaguary.

Turystów było już niewielu, gdyż nad zielonym horyzontem drzew zbierały się znów tropikalne chmury deszczowe. Nowaków i ich dwojga przyjaciół to nie zatrzymało. Weszli na szlak prowadzący przez park narodowy aż do Templo de las Inscripciones, niezwykłej B'lunt Yej Teʼ Naah, będącej przypadkiem niemal bliźniaczym odbiciem rozwiniętej myśli i kultury staroegipskiej po drugiej stronie oceanu.

Do środka nie weszli jednak wszyscy. María nie przepadała za zwiedzaniem krypt grobowych, obawiając się przy okazji klątwy faraona... To jest, w tym przypadku raczej klątwy króla Pakala Wielkiego, o której dotąd nikt nigdy nie słyszał, ale po co ryzykować bycie pierwszą ofiarą czegoś, co nie istnieje? Jurek został z nią na zewnątrz. Wtuleni w siebie na ławeczce, podziwiali razem architektoniczny geniusz tutejszych Indian przy wtórze cudownego chóru barwnych, egzotycznych ptaków.

Kamienna piramida wyraźnie odcinała się na tle zielonej kurtyny lasu deszczowego, kierując myśli przybyszów ku górze, gdzie znajdowała się właściwa świątynia niby starożytny tron. Każdy z ośmiu schodów przybliżał ludzi o krok w stronę boskiego mieszkania. Dziewięć poziomów Xibalbá — niczym dziewięć kręgów piekielnych Dantego — stały się drogą, jaką nikt z żywych ani umarłych nie chciałby przebyć.

— Jak myślisz, co tam robią? — Nie wytrzymała panna Nowak. Tak bardzo ciekawiło ją, jak spędzają czas sam na sam jej ukochany hermano i była nauczycielka. W sumie dobrze się stało, że poszli tam we dwoje. Nie należało im przeszkadzać. Och, gdyby wreszcie oboje zrozumieli, jak wiele tracą bez siebie nawzajem!

— Kto? — Jej chłopak przez moment szczerze zapomniał, że radzieszyniecka drużyna składała się z jeszcze jednej pary. Po nic mu reszta, gdy miał przy sobie Marysieńkę. — A, oni. Może to samo, co my.

Młody Zawadzki przysunął się bliżej i wydął ku niej usta.

— Hej, stój — zaprotestowała. — A co, jeśli ktoś tu przyjdzie posiedzieć obok? Tak nie wypada. Albo węże spadną nam z drzew i nie zauważymy, jak nas pokąsają?

— Cokolwiek spadnie, czy węże, czy ropuchy, czy deszcz, ja cię obronię — zadeklarował, prężąc pierś niczym Tarzan.

¿Lo prometes? — upewniała się.

Lo prometo, querida — powtórzył, odsuwając z jej czoła kosmyk lśniących, czarnych włosów. Tym razem nie mogła odmówić. Ich wargi spotkały się w łagodnym uścisku. Tymczasem błękitne niebo prawie zupełnie zasłoniły ciężkie granatowe kłęby.

Kropiło, gdy Ana i Fede powrócili z grobowca. We czwórkę czym prędzej pognali skryć się w El Palacio, choć niewiele to dało. Potężna, podrównikowa ulewa zdołała ich dosięgnąć. Względny spokój osiągnęli w świątyniach La Triada de Palenque. Gdy deszcz w końcu ustał, a odzież nieco wyschła, ruszyli dalej, gdzie piękną kaskadą swe wody rozlewała rzeka Misol-Ha.

Powróciwszy na kolację do hostelu, Federico z Jurkiem rozpalili ognisko przy namiotach gościnnych, dość wiernie udających wioskę majów. W tym czasie dziewczyny ogarnęły prowiant. Wkrótce przysiedli w kole pod zasłoną z gwiazd, które w tej części świata wyglądały zupełnie inaczej.

Kiedy złote płomienie na dobre rozświetliły zmierzch pomiędzy nimi, a w ustach chrupały kawałki wypieczonego, nadziewanego serem i ostrą papryką chorizo, Marysia zaczęła snuć swą ulubioną historię, jaką niegdyś mamita często opowiadała swym dzieciom przed snem.

Powieki sławnej pani Malinalli zasunęły się po raz ostatni. Niczym tabun hiszpańskich wierzchowców przemknęło jej po raz ostatni wspomnienie barwnego żywota. Widziała znów potęgę złotego miasta Tenochtitlán oraz dzień jego upadku. Dzień, w którym na ruinach jej przodków przybysze z daleka zbudowali Nowy Świat.

Ponad wszystkim innym, niezmiernie przebijała się sylwetka potężnego wodza w lśniącej zbroi, tego, który był jej wybawieniem i przekleństwem w jednym. Czy był człowiekiem, czy krwawym demonem? A może słusznie wśród jej ludu panowało przekonanie, iż to on sam był przepowiadanym Bogiem — jedynym, którego ofiary z wnętrzności ludzi zdołały ucieszyć na tyle, by przybył zza wielkich mórz?

O nie, ona znała innego Cortésa. Odkąd oddano ją w jego ręce, stał się dla niej kimś ważniejszym. Był narzędziem, ale i celem. Był tym, komu zawdzięczała wszystko. I był jej miłością. Z pewnością nie mógł być Pierzastym Wężem, jak mawiano wśród jej pobratymców.

Może pyszne pogaństwo Azteków, ten nowy Babel z ogrodami i wieżą Templo Mayor, musiał również upaść? Oto za jej przyczyną w drugim Babilonie, gdzie mieszały się języki nahuatl z maya oraz tysiącem dialektów, zalała je kastylijska fala. Tak Bóg Hiszpanów uczynił ruiny, a na ich fundamentach zbudował nową erę i nowe sobie poddane narody.

Gdy jej oczy ponownie otworzyły się po drugiej stronie, nie była już sobą. Obleczona w długie szaty z najlepszego europejskiego sukna barwionego na purpurę, zdobne w setki tysięcy piór, w lewej ręce trzymała liść kukurydzy, w prawej zaś różaniec podarowany jej przez Hernána. Kroczyła ku otwartym bramom strzeżonym — jak mniemała — przez jednego z apostołów. Mężczyzna z kluczami w dłoniach skinął głową, wskazując jej drogę ku prawdzie.

Krocząc przez niebieskie niwa, przez boskie zielone pastwiska, dostojna doña Malinche mijała po kolei wszystkie dziewięć anielskich chórów, tłoczących się pod tronem Boga niczym bezkresne ławice ryb, wyśpiewujące nieustannie zwycięskie „Alleluja!".

Przed sobą ujrzała w końcu siedzącego na tronie Najwyższego. Po Jego prawicy Syna, poniżej zaś Jego Najświętszą Matkę w błękitnym, nakrapianym welonie oraz klęczącego Juana Diego. Nad ich głowami jaśniała gołębica promieniująca oślepiającym, czysto białym światłem. Mimo znajomości niezliczonych języków i dialektów, Malinche nie znajdowała odpowiednich słów, mogących wyrazić jej stan. Choć jej całe życie zawdzięczała umiejętności mowy, teraz milczała, oczekując pokornie mowy Boga Hiszpanów.

— Witaj, córko — zadudnił niski głos Ojca bez cienia emocji, a nikt nie śmiał Mu przerywać, nawet Syn Człowieczy.

Zdziwiło ją to chłodne powitanie. Hernán, ojciec de Aguilar i inni mówili jej tak wiele o miłosierdziu Boga, a gdy wreszcie otrzymała szansę, by go zobaczyć, przypominał raczej niewzruszony kamienny posąg. Wiedziała jednak, że On wie wszystko, nie musiał więc marnować próżnych słów.

— A zatem to nie Ometeotla rządzi światem, lecz Ty, Panie — rzekła odważnie, z równą przekorą jak wtedy, gdy odkryła przed konkwistadorami spisek mieszkańców Choluli. Odtąd stała się jedną z nich, jedną z białych. Dobry Boże, jaką rzeź sprowadziła wtedy na to biedne miasto!

— Jam Jest, który jest — odparł, wspominając Swe imię, objawione przed tysiącami lat Mojżeszowi. — Powiedz, czy kochałaś mnie, córko? Czy kierowałaś się w życiu moją miłością, a drogą twą i bramą do Mnie był Mój Syn? — Pytał Stwórca, choć znał wszelkie odpowiedzi. Malintzin wiedziała, iż pragnął wyciągnąć to z jej ust na Swą chwałę i uwielbienie.

Czas jej stanąć w prawdzie, po raz pierwszy zastanowić się nad żywotem poniżonej azteckiej arystokratki, zarazem cudownym i fatalnym zrządzeniem losu ustanowionej przeciw ponad królem swego ludu, a która sprzeciwiła się jego ofiarom na szczycie piramidy, wymieniając je na hiszpańskie grabieże oraz mordy. Zdradziła swych ludzi, lecz nie przybyszów niosących jej imię Pana. Czy ktoś taki mógł liczyć na boskie miłosierdzie?

— Czyniłam, co słuszne. Oddałam w Twe ręce, Panie, mych braci i siostry, którzy pierwej mnie zdradzili, później zaś to samo oskarżali. Państwo Mexików odtąd służy tylko Tobie. — Skłoniła się jako wierna służebnica, nie tracąc przy tym ani odrobiny godności.

— Zostałaś usprawiedliwiona w oczach Pana, Doña Marina — odezwał się po raz pierwszy Juan Diego, wskazując niezmiennie na Maryję Pannę. — Dzięki tobie wypełniły się słowa „z każdego narodu i wszystkich pokoleń, ludów i języków". Zajmij swe miejsce wśród stu czterdziestu czterech tysięcy opieczętowanych.

To usłyszawszy, podniosła dumnie głowę, po czym złożyła liść kukurydzy i różaniec u stóp Syna Człowieczego.

Ja, Malinche. Kobieta, która walczyła mową i stała się potężniejsza od króla Montezumy II.

Kimże była Malinalli? A może jednak Malinche, Malintzin, Marina? Które z jej imion było tym prawdziwym, nadanym przez Pana? Urodzona jako córka wyrodnej matki, sprzedana na niewolnicę w jej rodzinnym kraju, wreszcie wyzwolona przez najeźdźców zza morza i darzona przez nich honorami, wreszcie kochanka pogromcy jej ludu, a żona jego towarzysza broni? Czy świat, czy jej potomkowie jej wybaczą, jak wybacza Ojciec?

Może gdyby Pan nie posłał jej do samego hiszpańskiego diabła, nie byłoby tego wszystkiego. Może pałace Tenochtitlánu wciąż górowałyby nad jeziorem, a ze szczytu piramid przez kolejne setki lat nadal spływałyby strugi krwi pozbawionych serc niewolników... może.

Dostojna dama, odwróciwszy się, spojrzała na ziemię po raz ostatni. Na gruzach pogrzebanej po chrześcijańsku cywilizacji uwijały się niezliczone zastępy pańskich świętych spośród Kreoli, Metysów i Indian, będących ledwie zwiewnymi ziarnkami piasku w każdym z kolejnych stuleci. Zastępy wiernych posługujących się hiszpańskim, nahuatl, maya i tysiącem innych znanych jej dialektów, a wszystkie należały do Boga. Kąciki jej ust uniosły się lekko. Tak miało być. Deus vult!*

— Dobrze to zapamiętałam, Fede? — zwróciła się do brata po zakończonej opowieści, spodziewając się, że ją w czymś poprawi.

— Mniej więcej, hermanita — odrzekł, a jego uśmiech i oczy rozpromieniły się w blasku ognia.

— Kiedyś myślałam, że to się wydarzyło naprawdę. Że mama była tam w niebie i to wszystko widziała, dlatego mogła nam potem opowiedzieć, jak tam wygląda — trajkotała dalej, gdy koc zsuwał się z jej ramion coraz bardziej. Na szczęście w obecności ukochanego mogła czuć się bezpieczna. Natychmiast poprawił pasiastą szatę, przy okazji przytulając się jeszcze mocniej — oczywiście po to, by nie umarzła.

— Może akurat ta historia nie jest do końca prawdziwa, ale La Malinche i Cortés żyli naprawdę — odrzekł Zawadzki, chcąc popisać się przed nią swą wiedzą historyczną. — To jakaś wasza rodzina?

No, no, no — zaprzeczał Fryderyk. — Nasza rodzina przybyła tu znacznie później. Dziadkowie mieszkają w Méridzie.

— Jedziemy do nich, prawda? — ożywiła się Maria, a nie czując wielkiego entuzjazmu od reszty załogi, zwróciła się do instruktorki: — Rozmawialiśmy już o tym. Ano, proszę. Jeśli ty się zgodzisz, wszyscy pojedziemy, ¿sí?

Nowakówna spojrzała na starszego brata z wyraźnym wyrzutem, na co on natychmiast zmienił wyraz twarzy. Zgodził się. Tylko udawał nieprzekonanego.

— Nie chciałabym im sprawiać kłopotu, ale jeżeli się nie obrażą, nie mam nic przeciwko — powiedziała spokojnie Anastazja, sącząc tejate.

— Właściwie to ja też bardzo chętnie ich poznam — oznajmił zdecydowany Jurek, starając się zabrzmieć, jakby w rzeczywistości było mu to obojętne. To w końcu kolejny krok poznawania krewnych Marysieńki. Kiedy już abuelos go polubią, nie będzie odwrotu: ślub, a potem życie długo i szczęśliwie. Na to skrycie liczył.

Ognisko już przygasało, lecz wciąż na nowo podsycał je żar ich szczerych serc. Od okolicznych domostw rozbrzmiewała muzyka gitar, mandolin, bębnów oraz marakasów. Federico jak strzała zerwał się z ziemi, prosząc pannę do tańca. Ana nie mogła odmówić. Z każdą wspólną salsą, z każdym tangiem i każdą sarabandą na swoje nieszczęście topniała dla niego coraz bardziej. Gdy znów poczuła jego dłoń na swej wychudzonej talii, drgnęła. Oddech się jej zatrzymał. Te oczy, te koszmarnie hipnotyzujące oczy! A te usta, ten nos garbaty!

Jurek z Marią wkrótce podążyli ich śladami. Kołysali się wszyscy w rytm spokojnej muzyki pod księżycem w pełni, co jakiś czas odbijając panny. Gdy muzyczną sielankę zaczął psuć nasilający się wiatr pędzący od strony morza, udali się na spoczynek. Młodszych sen zmorzył dość szybko, tymczasem Fede, widząc, iż Anastazja drżała jak jeszcze nigdy, zaproponował jej opiekę na swoim hamaku. Niezręcznie było jej odmówić tej propozycji, jeszcze bardziej nieodpowiednio się zgodzić. Jego łagodny wzrok i szczera chęć pomocy prędko wygrała z jej oślim uporem, choć tak naprawdę pragnęła tego całą sobą. Delikatnie ułożyła się obok, rękę przerzucając na jego plecy. W jednej chwili poczuła spokój, jakiego nie zaznawała od dwóch lat. Widać właśnie tego było jej trzeba — Meksyku i czasu z Federiciem. Nikt inny nie był w stanie obudzić w niej poczucia, że nie zawsze będzie „tylko gorzej".

Jazda autobusem z Palenque do Valladolid trwała całe pół doby, na szczęście droga nie dłużyła się tak bardzo, bo widoki za szybą starego pojazdu wprost zapierały dech w piersiach. Półwysep Jukatan o tej porze roku przypominał spłukaną deszczem, aczkolwiek cudowną książkową krainę z soczyście zieloną, bujną roślinnością, gdzieniegdzie przetykaną urokliwymi miasteczkami i ruinami. Zawadzkiemu te ziemie kojarzyły się przede wszystkim z kraterem Chicxulub z popularno-naukowych książek, po którym do dziś pozostały jeszcze ślady w zatoce.

Zwiedzać zaczęli z rana, jak tylko pierwsze promienie przybyły pieścić wieże Catedral de San Servacio, po czym łagodnym języczkiem wstydliwego kochanka zeszły niżej, ku Plaza e Parque Francisco Canton. Załoga z Radzieszyńca tanecznym krokiem przemierzyła wzdłuż i wszerz Calzada de los Frailes, napawając się żywymi barwami tynków niewysokich kolonialnych domów. Gdy María siłą zaciągnęła Zawadzkiego do Casa de los Venados, tutejszej świątyni sztuki, jej brat wraz z Aną odwiedzili imponujące pozostałości Convento de San Bernardino de Siena. Tarasowe krużganki przypominającego raczej warowną twierdzę lub zamek obronny klasztoru krzyczały z daleka o surowym pięknie franciszkańskiego życia — były jego idealną demonstracją. Ruiny te były niczym małże perłopławy: z zewnątrz raczej nieciekawe, zaś w swym wnętrzu kryły bogactwo barokowych perełek zdobniczych. Wysoki ołtarz, dzielony kolumienkami i misterną siatką złotych ornamentów niezmiennie od kilkuset lat wyznawał jedyną prawdę, jakiej świat się dziś wstydził.

Przytłoczeni tym boskim natchnieniem, przyklękli w ostatniej ławce. Bali się podejść bliżej. Nie zasługiwali na ten zaszczyt. W tej krótkiej chwili czas się zatrzymał. Nie byli już razem, lecz każdy z osobna wobec siebie i Boga. Sami odarci z przeszłości, w oczekiwaniu na nowy dzień. Czyżby właśnie tak wyobrażali sobie wtedy własną przyszłość, w klasztorze? Patrząc na nich z boku, raczej trudno byłoby to sobie wyobrazić.

Bo czy ludzie o gorącej krwi, tak bardzo targani namiętnościami, mogliby się tak po prostu wyrzec siebie?

Ponownie spotkali się znów w parku Francisco Canton przy fontannie La Mestiza, skąd gnani pragnieniem i głodem odbili ku jednej z lokalnych tawern. Pod dachem z palmowych liści kłębiły się tłumy gorączkowo ze sobą rozprawiających Metysów i Zambosów. Paru z nich, uderzając pięściami w stół, potłukło szklany. Na ich miejsce zaraz zamawiali kolejne kufle. Litry mezcalu przelewały się tu z niemal taką zaciętością, co równikowe deszcze.

Jurek z Fede może i by mieli ochotę też się sponiewierać, ale Maria raczej nigdy by im tego nie wybaczyła. Gdy stali przy ladzie, cały czas patrzyła chłopakom na ręce, czy przypadkiem ich palce nie przewędrowały po ostatniej kolumnie w menu. Przybyli tu posmakować prawdziwego Jukatanu. Zdecydowali się na słynne lomitos de Valladolid oraz loganiza de Valladolid, wszystkiego po dwie porcje, co by można się bez przeszkód wymieniać kąskami.

Napawając się wonią mięsa podlanego pysznym sosem, Marysia niemal tańczyła z talerzem, gdy niosła go do stolika. Z przymkniętymi powiekami manewrowała pomiędzy innymi ludźmi jedynie za pomocą słuchu. A wtedy...

Lo siento mucho, señor. Por favor, perdóneme, no me fijé en usted — uprzejmie tłumaczyła się jakiemuś miłemu panu, gdy przypadkiem szturchnęła go obok słupa. Salsa z talerza spłynęła po nierównym glinianym klepisku, a mieszając się z kałużą ciężkiego czerwonego wina, tworzyła krwiste strugi jak podczas azteckiej ofiary na przebłaganie boga Xipe.

Tranquila, niña. Yo estoy bien. — Zaśmiał się, strzepując z białej koszuli ślady po pomidorowej masakrze. Na oko mógł mieć około czterdziestu pięciu lat, ale strefa czasowa w tej części świata była zupełnie inna od znanej ich dotychczas, tak więc jak długo już żył na tym łez padole, trudno powiedzieć. Co dziwne, od niego wcale nie czuć było alkoholu. Zapewne był tutaj jedynym trzeźwym klientem.

Wcale się na nią nie zagniewał. Czy sprawił to jej wrodzony urok, czy raczej jego wielka cierpliwość, mniejsza o to.

No eres de por aquí, ¿no? — spytał z troską, a lico panny Nowak natychmiast się rozjaśniło.

Sí, venimos de Polonia — odpowiedziała, wskazując głową na swych towarzyszy w głębi tarasu, zapewniając tym samym, iż nic złego się nie stało. Nie potrzeba jej obstawy.

Pero hablas español, lo que es bueno — ciągnął nieznajomy, gdy tymczasem obsługa lokalu przypadła im do nóg, by posprzątać bałagan. — ¿Ya has visitado Chichén Itzá?

Aún no, pero pensábamos ir hoy en autobús — odparła radośnie.

¿Y para qué necesitas autobuses? — skrzywił się człowiek, teatralnie wzruszając ramionami. — Tengo una tienda de alquiler de coches justo al lado. Te daré uno a precio de coste. ¿Porque tienes carnet de conducir?

¿De verdad? — ucieszyła się jak nigdy i dalej podrzucając resztkami obiadu na talerzu, dodała: — Gracias, es usted muy amable. En realidad, soy el único que no sabe conducir, así que nos encantaría usarlo.

Bueno, eres bienvenido después de la comida. Solo ten cuidado, aquí les gusta sazonar bien las salchichas y probablemente allí no lo hagas. — Prędko wyłapała, że mówił o daniu loganiza. Z blaskiem ulgi w oczach popędziła do stolika radzieszynieckiej załogi choć trochę się posilić. Szkoda, że jedzenie już dawno wystygło.

Do samego stanowiska archeologicznego prowadziła Ana, zaprawiona w bojach przez ciągłe kursowanie maluchem z Warszawy do Radzieszyńca i z powrotem. Pierwszy raz w życiu miała okazję wsiąść do garbusa, jednego z wielu na Jukatanie. Na miejscu roiło się od drobnych sprzedawców, czyhających tylko na nierozważnych turystów, gotowych zapłacić krocie za nic niewarte przedmioty. Gdy przyjaciołom udało się wreszcie wyrwać ze szponów głośnych handlarzy, ich oczom ukazało się bogactwo zaginionego świata — istnej Atlantydy odłowionej za morzem i wystawionym na znak utraconej potęgi. Imponująca Piramida Kukulkana lśniła w słońcu niczym najczystsza platyna. To właśnie El Castillo przyćmiewał swym blaskiem nieco oddaloną od niego wieżę El Caracol oraz naznaczone artystycznym zmysłem Tolteków Templo de los Guerreros. Ach, gdyby możliwe postawić stopę na każdym z jej trzystu sześćdziesięciu stopni, a spoglądając w dół ujrzeć legendarny cień Pierzastego Węża!...

— I pomyśleć, że Majowie sami się stąd wynieśli — westchnęła ciężko Ana, ściskając mocniej dłoń podśpiewującego sobie pod nosem Federica. Słone krople potu ześlizgnęły się po jej twarzy, ostatecznie skapując na dwa warkocze.

— Nawet w przewodniku nie podali powodu — dodała Maria, lecz zaraz zmieniła temat: — Zróbmy sobie wspólną fotę na tym tle! Wstawi się na naszą grupę.

— Wiesz, że zaraz dostaniesz tysiąc wiadomości o treści „gdzie to, co to"? — ostrzegał kpiąco Jurek.

— Zaryzykuję. Dla takich widoków warto!

Ustawili się według starszeństwa, za nimi prężył się prawdziwy kamienny matuzalem, wrośnięty w tutejszy krajobraz od około tysiąca lat. To Zamek, widoczny znak obecności boga Kukulkana, był tutaj gospodarzem, a cała reszta tylko gośćmi, znaczącymi niewiele ponad piórka na wietrze historii.

Niebo znów pociemniało. Przed rzewnymi niebiańskimi łzami przyjaciele czym prędzej skryli się we wnętrznościach nieodległej cenoty Ik Kil. Gdy wkroczyli do środka, ukazał się im ziemski raj. Spoglądając na wapienne ściany nad krystalicznie czystym jeziorem, można by pomyśleć, że znaleźli się na dnie ogromnego wiklinowego kosza, oddanego przed wiekami na pożarcie pnączom. Mimo że przez brak sklepienia i tak doświadczało się tu naturalnego prysznica, turyści zdawali się tego nie dostrzegać, a może nawet wręcz przeciwnie — uznali to za dodatkową atrakcję. Fede jednak radził poczekać. Tropikalna nawałnica nie mogła trwać zbyt długo.

Przysiedli zatem na jednej z półek skalnych, z dala od reszty ludzi. Falująca, krystalicznie czysta woda na dole zdawała się wzywać nieszczęśników do zanurzenia się w odmęty Xibalbá, skąd można było wyjść już tylko odmienionym. To ten świat, to wyjątkowe miejsce niczym syrenie jezioro pochłaniało ludzkie dusze i napawało je poczuciem najwyższego piękna.

— Idźcie pierwsi — polecił Jurek tym starym koniom po studiach, gdy już na dobre się wypogodziło. — Jak się utopicie, to my nie będziemy musieli.

— Dobra, hermanito — roześmiał się Fede. Po raz pierwszy w życiu nazwał go bratem, to coś nowego!

Zwinnym ruchem brunet zrzucił z siebie koszulkę. Ana starała się na to nie patrzeć. Odwracała głowę, udając, że podziwia porastające studnię rośliny. Nie mogła się ugiąć. Nie mogła spojrzeć...

— Wchodzisz, ¿señorita? — spytał namiętnym głosem, brodząc już w wodzie. Doskonale znał jej słabość. Wiedział, że słysząc ten głęboki jak sama cenota tembr, nie będzie w stanie się oprzeć.

— Nie, dziękuję — urwała, jednak gdy wbrew sobie jednak na niego spojrzała, jej serce stanęło.

To ryzykowna gra, stąpanie po delikatnej tafli krystalicznie czystej wody. Szatańska podpucha. Rajski owoc zagłady.  Gdy już da się porwać w ten namiętny wir, czy również skończy w odmętach majańskich zaświatów?

Wiem, że tego chcesz. Przyjdź do mnie — mówiły jego oczy, gdy reszta zespołu szykowała się do skoków. Po chwili jedynie ta jedna uparta instruktorka stała pomiędzy udawaną niechęcią a prawdziwą radością.

— Dobrze, wchodzę — oznajmiła w końcu i poczęła się rozbierać, ukazując wyrobione od tańca mięśnie na brzuchu. Podał jej dłoń, by mogła bezpiecznie wsunąć nogi do akwenu. Wzrokiem nieustannie rzucał jej wyzwanie, lecz niesłusznie się trudził. Ona już dawno była jego.

Dłońmi przeciągnął po jej warkoczach, po czym zniknął w odmętach cenoty. Wtedy zauważyła, że nie było już na nich gumek. Włosy momentalnie zaczęły się rozplątywać. Powoli nabierały wody, stając się jej obciążeniem. Widząc, jak Marysia wraz ze swym lubym pryskali się wzajemnie wodą, jak młody Zawadzki łapał ją w pół i podnosił, Anastazja zapragnęła także poczuć beztroską wolność. Zanurzyła wreszcie głowę, by po przepłynięciu kilku metrów pod powierzchnią wynurzyć się ponownie przy drugim brzegu. Fale na jej głowie wyprostowały się i spływały teraz przez ramiona aż do talii. Liczyła, że dołączy; że oprze się o ścianę z krasu i jej dotknie — nieważne gdzie.

Tymczasem zniknął jej z oczu. Zanurkował w poszukiwaniu złota Indian lub czaszek złożonych w ofierze nieszczęśników. Przymknęła swe oczy, chcąc zjednać się z siłami rządzącej tu niepodzielnie przyrody.

I wtedy wrócił. Wrócił, pchając orzeźwiające ciało i umysł fale. Szczery śmiech tancerki rozniósł się echem po całej jaskini niczym w amfiteatrze. Wkrótce jednak coś innego poczęło drażnić ich uszy. Muzyka puszczona z telefonu innych turystów brzmiała jakoś dziwnie znajomo. I te słowa, jakby je skądś kojarzyli.

Poznali tę melodię, jak mogłoby być inaczej? To El Tango de Radzieszyniec**. Przejechali pół świata, przepłynęli ocean, by usłyszeć tu puszczoną na głośniku własną piosenkę!

Wspięli się na brzeg, po czym z pieśnią na ustach wolnym krokiem zaczęli się zbliżać do tamtych ludzi tak, że trudno było rozróżnić, czy niósł się wzmocniony głos z komórki, czy jednak ich własny na żywo. Marysine chórki wprost z basenu także brzmiały jakoś czyściej, pełniej. Ludzie po drugiej stronie jeziora spoglądali po sobie, nie rozumiejąc zupełnie, co się właśnie wydarzyło.

Czy to możliwe?!

— Ana i Federico, to wy? — spytał któryś uczestników polskiej wycieczki. Po oczach można było poznać, że doznał szoku. — Matko, jaki ten świat mały!

*Historia opowiedziana przez Marię była pierwotnie osobnym opowiadaniem w zbiorze Szwaczkoshots pod tytułem Ja, Malinche, Tekst zdobył drugie miejsce w konkursie na oneshot dziejący się w niebie. Uznałam, że ładnie tutaj pasuje i podbija dodatkowo klimat, dlatego też Ja, Malinche zniknie z tamtej publikacji17.07.2024 o godz. 10:00, a pozostanie dostępne jedynie tutaj. Link do zbioru opowiadań w przypiętym komentarzu ->

**Kontekst dla osób, które nie czytały Roztańczonych:

Anastazja i Federico stworzyli wspólnie piosenkę El Tango de Radzieszyniec. Utwór był zawoalowaną alegorią ich od początku niejednoznacznej relacji (Roztańczeni, fragment LXVII).

~*~

Jest i część druga, szerzej poświęcona zabytkom sprzed czasów konkwistadorów. Muszę przyznać, że nie licząc „Dulcynei i wiatraków", to opowiadanie pisało mi się zdecydowanie najprzyjemniej w całym życiu, biorąc pod uwagę nawet konieczność poszukiwania mnóstwa informacji na temat kulinariów, geografii i historii Ameryki Środkowej. Trochę czasu nad tym spędziłam.

Część trzecia i ostatnia część podróży „Dwa morza" już wkrótce.

Fot. wyżej: jedna z jukatańskich cenot.

Fot. nad rozdziałem: Templo de Kukulcán/El Castillo w Chichén Itzá.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro