Rozdział 17

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


Pov. Stark

Milczeliśmy. Nie było słów, które w tej chwili jakkolwiek pocieszyły by któregoś z nas, więc milczeliśmy. Peter opierał się o szybę, beznamiętnie podążając wzrokiem za przewijającymi się za oknem budynkami. W samochodzie było cicho, pomimo tego, że jechaliśmy. Zastanawiałem się tylko, co mógłbym zrobić. Jak mu pomóc. Jak sprawić, żeby mój chłopiec poczuł się lepiej. Kolejne leki. Kolejna diagnoza. Kolejna choroba. Czy ten koszmar kiedyś się skończy? Czy kiedyś będziemy mieć szansę na szczęście? Dlaczego? Dlaczego coś nie mogło iść w dobrym kierunku? Dziś w nocy, Peter przestraszył się, gdy dotknąłem jego włosów. Teraz, cały dzień tego nie robiłem. Bałem się. Bałem się, że Peter ucieknie. Że znów się przestraszy. Że się cofnęliśmy. Wszystko miało być lepiej. Miało być dobrze. Obiecałem mu, że będzie dobrze.

Czemu nie było?

Postanowiłem oszczędzić Peterowi wysyłania kierowcy do apteki przy nas, więc wróciliśmy prostu do domu. Jednak nie przewidziałem jednego. W momencie, w którym wysiedliśmy z samochodu przed bramą, otoczyła nas chmara dziennikarzy. Zbladłem. Momentalnie, wręcz odruchowo odszukałem wzrokiem Petera. Chłopiec zesztywniał, ewidentnie zbyt przerażony, żeby wykonać jakikolwiek ruch. Bał się. Otoczyli go ludzie. Nie kojarzyło mu się to dobrze. Oni wszyscy krzyczeli. Nie mogłem zrozumieć ani słowa, ale w pewnym momencie, ktoś zwrócił uwagę na Petera. Wiedziałem, że kiedyś to w końcu nastąpi, że kiedyś dowiedzą się o nim i zaczną się pytania, ale... jeszcze nie teraz. Teraz było... to nie był dobry moment. Potrzebowaliśmy czasu, żeby wszystko sobie ułożyć. Żeby mogło zrobić się lepiej.

-Panie Stark, co to za dziecko?!

-Czy to pański syn?!

-Kim jest matka?!

-Hej, mały, jak masz na imię?!

-Ile ma lat?!

-Jest pan jego ojcem?!

Gdy tym podobne pytania połączyły się z blaskiem fleszy, zrobiłem pierwszą rzecz, która przyszła mi do głowy. Mocnym, niestety niezbyt delikatnym szarpnięciem przyciągnąłem do siebie Petera i jeszcze szybciej zniknąłem z nim w samochodzie.

-Jedź do garażu. Staranuj ich, jeśli będzie trzeba!- warknąłem, rozwścieczony do granic możliwości. Wypuściłem głośno powietrze i skierowałem wzrok na chłopca, który siedział obok mnie. Wpatrywał się przed siebie, absolutnie przerażony. Jego oddech był bardzo ciężki, a ja wiedziałem, że jeśli nie zareaguję, atak paniki będzie pewny- Pete, spokojnie, wszystko jest dobrze- wyszeptałem, otulając młodszego ramionami. Chłopiec biernie pozwolił mi przyciągnąć się do siebie i oprzeć jego głowę na mojej klatce piersiowej- wszystko w porządku, jesteś bezpieczny- zapewniłem. Na mnie coś takiego nie robiło już wrażenia, ale wiedziałem, że dla niego to było naprawdę dużo. Zostać otoczonym przez obcych ludzi... dzisiaj z powinnością czekał nas ciężki dzień- mały, jest dobrze. No już, nie bój się, jestem tu, tak? Jestem przy tobie- wyszeptałem. Czułem pod palcami, jak jego ciało drży. Zamknąłem na chwilę oczy. Nie chciałem tego. Wiedziałem, że to dopiero początek. Teraz dopiero się zacznie. Dziennikarze pod wieżą, maile, telefony... ehh, nie miałem na to siły. Musiałem zająć się swoim dzieckiem, a nie odpowiadać na idiotyczne pytania. Ale prędzej czy później będzie trzeba się tym zainteresować, ale nie teraz. Teraz... teraz trzeba tylko unikać wystawiania Petera na pastwę tych wygłodniałych zwierząt- już dobrze- szepnąłem, tuląc chłopca do siebie. W moich oczach zawirowały łzy- wszystko jest dobrze.

***

-I co? Jak poszło?- spytała wesoło Natasha, wchodząc do warsztatu. Rozejrzała się, po czym stanęła i zmarszczyła delikatnie brwi- gdzie jest Peter?- zdziwiła się. No tak, ostatnimi czasy, rzadko zdarzało się, żebym pracował samotnie.

-Pete śpi- mruknąłem opadając na krzesło. Kobieta przekrzywiła lekko głowę i podeszła do mnie.

-Co się stało, Tony?- spytała, splatając ręce na klatce piersiowej. Użyła tego głosu, który jasno mówił, że nie mam co się wykręcać, bo będzie drążyć do skutku. Westchnąłem ciężko.

-Kolejna diagnoza, Nat- powiedziałem, rozkładając bezradnie ręce i zaśmiałem się nerwowo. Rudowłosa posłała mi wyjątkowo współczujące spojrzenie.

-Tony...- westchnęła cicho. Moja dolna warga zadrżała, a w oczach znów zawirowały łzy. Byłem zmęczony.

-Zaburzenia jakieś tam- mruknąłem- to stąd te wybuchy. Mamy się spodziewać niekontrolowanych ataków agresji. A na pocieszenie, Peter dostał mocniejsze antydepresanty i kolejne psychotropy. Jest coraz lepiej, Nat- powiedziałem, głosem przesiąkniętym ironią- wiesz, najchętniej bym się najebał. Tak kompletnie. Ale nie mogę, bo za jakieś pół godziny będę musiał do niego iść. Wiesz, pierwszy koszmar.

To nie tak, że miałem żal do Petera. Oczywiście, że nie miałem. Ten chłopiec był cudowny. Idealny. Nie mogłem wymarzyć sobie lepszego dzieciaka. Miałem żal do siebie. Choć psychiatra prosił, żebym się nie obwiniał, ja... nie umiałem. Czułem, że to wszystko była moja wina. Że nie byłem dość dobry, żeby mu pomóc. Żeby go uratować.

Poczułem delikatna, kobiecą dłoń na ramieniu.

-Tony... przecież wiesz, że w końcu będzie lepiej- powiedziała cicho, a ja zaśmiałem się z rezygnacją.

-Jak jeden człowiek może tak bardzo zniszczyć dziecku życie? Wiesz, gdybym znalazł go wcześniej... zanim znalazł go Wilson, wszystko byłoby dobrze. Dorastał w patologicznym domu, ale wyszedłby z tego. Był mały. Gdyby go wtedy otoczyć miłością i zapewnić bezpieczeństwo, byłoby naprawdę dobrze. Czemu znalazłem go tak późno?- końcówkę wyszeptałem. To była moja wina. Za późno go znalazłem. To wszystko przeze mnie.

-Nie mogłeś go znaleźć wcześniej, Tony. Dobrze o tym wiesz- powiedziała stanowczo. Spuściłem wzrok.

-Wiesz Nat, na przesłuchaniu, Wilson powiedział, że nigdy nie da mu spokoju. Że jego zdanie zawsze będzie dla Petera najważniejsze. Że nie będzie żył normalnie, dopóki on mu na to nie pozwoli. Wtedy, wydawało mi się, że to po prostu głupie groźby psychopaty, bez żadnego pokrycia...

-Tak było, Tony- wtrąciła Natasha. Zawiesiłem głowę i pokręciłem nią.

-Wcale nie. Ten skurwysyn aż za dobrze wiedział co mówi. Wiedział, że Peter nie pozbędzie się go tak łatwo. Przecież jest teraz bezpieczny. Wszyscy tutaj go kochają. Ma wszystko czego zapragnie. Czemu wciąż jest nieszczęśliwy?- spytałem, a rezygnacja w moim głosie była wręcz namacalna.

-Przecież wiesz, że to nie twoja wina...- zaczęła cicho, jednak przerwałem jej krótkim śmiechem, przepełnionym gniewem i bezradnością.

-Mhm- mruknąłem- ale wiesz... ja naprawdę liczyłem, że uda mi się mu pomóc. Ale się myliłem, prawda? Myślałem... myślałem, że jeśli zamknę tego skurwysyna... to uwolnię Petera. Dlaczego... mimo to, on wciąż... wciąż mu podlega? Co mam zrobić, żeby Deadpool zniknął z życia mojego dziecka? Co mam jeszcze zrobić, żeby wyszedł z tego gówna?- spytałem, a po moich policzkach zaczęły bezwiednie spływać łzy- ja naprawdę nie mam już siły- wymamrotałem, przykrywając twarz dłonią. Starałem się, naprawdę się starałem powstrzymać od szlochu. Nie chciałem płakać. Ale nie mogłem. Nie potrafiłem mu pomóc.

-Panie Stark, Pan Parker się obudził- oświadczyła sztuczna inteligencja, a ja wypuściłem głośno powietrze. Przetarłem oczy i przełknąłem ślinę. Nie mógł zauważyć, że płakałem.

-Zapal u niego światło. Ale nie gwałtownie. Zrób to powoli- rozkazałem. Niektóre koszmary znikały, gdy robiło się jasno.

Ruszyłem w kierunku drzwi windy, jednak zatrzymał mnie kobiecy głos.

-Tony, nie zadręczaj się. Przecież robisz co możesz- powiedziała łagodnie. Uśmiechnąłem się smutno.

-Ale to nie wystarczy.

***

Wróciłem do swojego łóżka. Peter miał ostatnio ten powtarzający się koszmar, w którym wraca myślami do niego. Do tego potwora. Tym razem nie śnił na jawie. Od razu zorientował się, gdzie jest, ale mimo to, naprawdę panikował.

Przykryłem się, jednak zamiast opaść na poduszki, chwyciłem tablet. Normalnie starałem się złapać choć pół godziny snu, zanim Peter znów się obudzi, ale teraz nawet nie próbowałem. To nie miało sensu. Byłem zbyt nakręcony. Wyznaczyłem sobie cel. I wiedziałem, że go osiągnę, prędzej czy później.

Zamierzałem znaleźć tego gnoja, przez którego moje dziecko cierpi.

-Jarvis, znajdź mi nagrania z kamer miejskich. Rok dwa tysiące czternasty. Powiedzmy... końcówka stycznia. Dom Petera Parkera i Mary Parker. Queens- rozkazałem, mając szczerą nadzieję, że są jedynymi ludźmi o tym imieniu i nazwisku, którzy mieszkali tamtego czasu samotnie w Queens. Nie wiedziałem, co zrobię, gdy go znajdę. Nie miałem pojęcia. Ale wiedziałem jedno. Sprawię, żeby cierpiał. Jakkolwiek. Choć dla dobra Petera, pomimo wielkiej pokusy, powinienem choć spróbować załatwić to legalnie. Zawlec tego skurwiela na policję i zrobić co w mojej mocy, żeby gnój odsiedział dożywocie, za to co zrobił chłopcu. A co się stanie w więzieniu... tego Peter już nie musi wiedzieć, prawda? Bo przecież mógłby zdarzyć się nieszczęśliwy wypadek. A inni więźniowie na pewno będą chętni, żeby otrzymać pokaźną sumkę albo jakieś ciekawe paczki. Może się stać tak, że ten gnój przewróci się i uderzy trzynaście razy o zlew. Albo niechcący nadzieje się na czyiś nóż osiemnaście razy z rzędu. Różne wypadki się zdarzają, tak? Szczególnie takim kanalią.

-Nagrania odzyskane, panie Stark- oświadczył Jarvis, na co uśmiechnąłem się triumfalnie.

-Dzięki, Jarvis- mruknąłem- no dobra, pokaż co tam masz- zarządziłem, a na ekranie tabletu ukazały się trzy kafelki z różnymi ujęciami domu. Miałem wielką nadzieję, że to właśnie to miejsce. Zerknąłem na datę. Dwudziesty trzeci stycznia, dwa tysiące czternasty. Przewinąłem kawałek do przodu. Nie minęło dużo czasu, zanim przez furtkę przeszedł mały chłopczyk. Zwolniłem obraz, pozwalając mu wyświetlać się w normalnym tempie. Wszędzie bym go rozpoznał. Mimowolnie uśmiechnąłem się, widząc malutkiego Petera. Był uroczy, choć pewnie nie wyraziłbym się w ten sposób o żadnym innym dziecku. Brunecik był blady, z burzą loków na głowie szedł w stronę drzwi wejściowych. Był skulony. Im bliżej domu, tym bardziej zwieszał głowę i stawał coraz mniejszy. W końcu zniknął za drzwiami, a ja zacząłem przewijać dalej. Nie mając czasu na zatrzymywanie się przy każdym nagraniu, przesunąłem się miesiąc do przodu. Tym razem, zastałem zupełnie inną scenę. Drzwi gwałtownie się otworzyły, a mały chłopczyk wyskoczył przez nie, w mgnieniu oka dopadając do furtki. Za nim, pojawiła się kobieta. Peter był do niej łudząco podobny. Krzyknęła coś za maluchem, ale nie miała najmniejszych szans, żeby go dogonić. Jego już nie było. Zamknąłem na chwilę oczy. Było mi go tak bardzo żal. Żadne dziecko nie powinno tego przechodzić. A już na pewno nie takie maleństwo.

Przewinąłem kawałek dalej. Parę tygodni. I w końcu, do domu Parkerów zawitał ktoś nowy. Mężczyzna. Wysoki blondyn. Ale z drugiej strony, to mógł być ktokolwiek inny. Zacząłem przewijać w takim tempie, bym mógł oglądać jak ten człowiek przychodzi do ich domu, coraz częściej przyprowadzając nowych ludzi i coraz częściej tam wchodząc, a rzadziej wychodząc. Zostawał tam długo. Nawet na kilka dni. Nawet teraz, kiedy nie miałem dowodu że to on, już czułem do niego nienawiść. Wielką nienawiść. Byłem wściekły na tego drania. Ale musiałem coś znaleźć. Cokolwiek.

Natrafiłem na scenę, która była dla mnie wyjątkowo przerażająca. Mały Peter wybiegł z domu, gorączkowo starając się dopaść do furtki. Za nim chwiejnie wyszła matka, a zaraz po niej ten człowiek. Chłopczyk, widząc, że nie da rady przed nimi uciec, schował się w rogu działki, wręcz tuląc się do płotu. Ale oni nie mieli litości. Blondyn chwycił przerażonego chłopca za ramiona i podniósł, pomimo tego, jak bardzo wierzgał. Zaniósł malucha do domu. Zamknął drzwi. A potem, przez kilka dni, Peter stamtąd nie wychodził. I nikt się tym nie przejął. Nikogo to nie zainteresowało. Dlaczego mały chłopczyk ucieka z domu? A co za różnica? To dziecko sąsiadów, niech oni się martwią.

Zacząłem przewijać dalej. Nie chciałem już oglądać tego koszmaru. W pewnym momencie, zatrzymałem obraz. Zbladłem. Pokręciłem odruchowo głową, cofając go o parę minut. Miałem dowód. Jednak wcale mnie to nie ucieszyło. Bo szczerze mówiąc, wolałbym nigdy tego nie zobaczyć i żyć sobie dalej, w błogim przekonaniu, że takie koszmary mnie nie dotyczą. Blondyn wyszedł z szopy ogrodowej, niosąc na rękach chłopca. Maluch cały się trząsł. Płakał. Jego ruchy były ledwo widoczne, ale nawet stąd mogłem stwierdzić, że słabo się szarpał. Ale nie walczył. Szarpał się tak, jakby starał się zmienić pozycję na bardziej wygodną. Mniej bolesną. Nie walczył. Wiedział, że nie ma szans. Mężczyzna miał na ustach błogi uśmiech, a chłopczyk... chyba nigdy nie widziałem nic bardziej przerażającego. A widziałem już sporo. Na krótkich spodenkach dziecka, widniała sporych rozmiarów plama krwi. Na jego drżących nogach widać było ślady szkarłatnej cieczy, która po nich spływała. Jego malutkie buciki miały na sobie plamki krwi. Palce lewej ręki mężczyzny też były nią umazane, tak samo jak policzek Petera. Niósł go, jedną ręką specjalnie podtrzymując dziecko w miejscu, w którym z pewnością nie chciał być już dotykany przez nikogo. Maluch już nawet przed tym nie uciekał. Biernie pozwolił starszemu robić z nim co tylko chciał, nie mając siły na walkę. Jedynie płakał. Pochlipywał sobie co jakiś czas. Gdybym tylko go wtedy znalazł...

Poczułem, jak wrze we mnie gniew. On za to zapłaci. Dopilnuję tego. Zapłaci za to wszystko. Ten gnój na pewno myślał sobie, że do końca życia pozostanie bezkarny. Mylił się. Zabiję go. Po prostu go zabiję.

Niczego w życiu nie będzie żałował tak bardzo jak tego, że los postanowił postawić na jego drodze Tony'ego Starka.

Los postanowił postawić na jego drodze ojca.

*****

2051 słów

Hejka!

Uhuhu, tatuś Tony się wkurzył hehe
Daddy's mode on, kochani.

Mam nadzieję, że się podobało :)

Do zobaczenia<3<3<3

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro