Rozdział 24

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Pov. Stark

Peter szarpnął się nerwowo, gdy przejechałem palcami po jego włosach. Zabrałem dłoń. Nie, to nie był dobry moment. Wyciągnąłem rękę tak, żeby wcisnąć przycisk, jednocześnie nie budząc chłopca.

-Jedź na parking. Na pewno cała ta banda czeka przed bramą- rzuciłem, po czym znów opadłem na fotel. Peter nie odzywał się przez całą drogę, a teraz, już od dłuższego czasu spał. Nadmiar emocji. Był zmęczony. I w zasadzie, najchętniej ja też po prostu poszedł bym spać. Ale nie mogłem. Musiałem położyć Petera do łóżka.

Samochód zaparkował. Kierowca wiedział już, że ma po prostu wyjść i odejść, zostawiając nas samych. Otworzyłem drzwi i bardzo ostrożnie zdjąłem głowę chłopca z kolan. Wysiadłem z samochodu i złapałem Petera pod ramionami. Przyciągnąłem dzieciaka do siebie. Brunecik jęknął jakiś niezrozumiały protest, kręcąc lekko głową. Podniosłem chłopca i mocno przytuliłem, prostując się.

-G-Gdzie j-jesteśmy?- jęknął Peter, posyłając mi nieprzytomne spojrzenie. Pocałowałem go w czoło.

-W domu, kochanie. Jesteśmy w domu. Zaraz będziesz w ciepłym łóżku- powiedziałem cicho, idąc z dzieckiem na rękach w stronę widny. Peter ziewnął i skulił się lekko. Nie przytulił się do mnie. Na ogół to robił. Teraz nie. Bał się przytulić. Nadal był wstrząśnięty.

Szybko wjechaliśmy windą na górę. Poprawiłem sobie chłopca na rękach i ruszyłem w głąb korytarza. Zatrzymałem się przy jego pokoju, jednak wtedy, Peter mruknął na znak protestu.

-Chcę do p-pana- wymamrotał. Zerknąłem na niego niepewnie.

-Wolisz spać u mnie, skarbie?- upewniłem się. Peter jedynie kiwnął głową. Odwróciłem się więc i szybko podszedłem do własnych drzwi, które otworzyłem, naciskając łokciem na klamkę. Bardzo delikatnie posadziłem chłopca na łóżku. Dzieciak chciał się położyć, ale go zatrzymałem- zdejmij kurtkę, Pete- poleciłem. Z zamkniętymi oczami, młodszy pokiwał głowę, a dopiero po krótkiej przerwie zaczął mozolnie ściągać z siebie kurtkę. Ja w tym czasie schyliłem się i zdjąłem dzieciakowi buty. Pozwoliłem położyć mu się w ubraniu, a następnie, czule otuliłem go puchatą kołdrą. Peter chwycił jej róg i zawinął się w miękki, gruby materiał, drżąc nieopanowanie. Westchnąłem cicho, po czym obszedłem łóżko, zdjąłem płaszcz i buty, po czym też położyłem się do łóżka. Zerknąłem na zegar. Dwudziesta pierwsza. Wcale nie tak późno. Choć rzeczywiście, spędziliśmy na komisariacie ponad siedem godzin. To było wykańczające. Nie tylko psychicznie, choć w dużej mierze. Fizycznie też byliśmy zmęczeni.

Położyłem się i westchnąłem cicho. Owinięty w kołdrę chłopiec zaszlochał cicho. Zamknąłem na chwilę oczy. Odruchowo wręcz wyciągnąłem rękę, chcąc przytulić małego do siebie. Dotknąłem jego ramienia, a wtedy chłopiec odsunął się kawałek.

-N-Nie, proszę...- mruknął Peter, spinając wszystkie mięśnie. Cofnąłem rękę, posyłając mu zatroskane spojrzenie. Nie chciał być teraz dotykany. Rozumiałem to- p-przepraszam, panie Stark, naprawdę- wymamrotał, a ja wypuściłem głośno powietrze.

-W porządku, skarbie. Wszystko w porządku. Nie dotykam cię- powiedziałem zaraz- mam sobie iść? Chcesz zostać sam?- dodałem po chwili, choć szczerze nie chciałem go zostawić. Ale może powinienem? Petera najpewniej atakowały teraz przerażające, okropne wspomnienia. Na pewno odtwarza sobie w głowie słowa tego śmiecia. Boi się. Może woli być sam? Kiedy jest sam, nikt go nie krzywdzi.

-Nie- odparł szybko- niech pan zostanie. T-Tylko... tam- mruknął słabo. Kiwnąłem głową i odetchnąłem z ulgą. Nie bał się mnie. Po prostu nie chciał, żeby ktokolwiek go teraz dotykał. Nawet ja- a... um...- zaczął cichutko. Zerknąłem na niego.

-Tak, Pete?- mruknąłem- mów, nie bój się- zachęciłem go, zmuszając się do drobnego uśmiechu.

Peter westchnął, kuląc się lekko.

-Opowie mi pan coś?- szepnął. Uśmiechnąłem się słabo. Czasami zachowywał się, jakby naprawdę wciąż był małym chłopcem- nie, t-to głupie, przepraszam...- zaczął, jak zwykle wątpiąc w to, że ma prawo o cokolwiek mnie poprosić. A przecież był moim dzieckiem. Mógł prosić o co tylko zechciał. Nawet więcej. Najczęściej wszystko o co prosił, po prostu mu się należało.

-A co byś chciał usłyszeć?- spytałem, przerywając tą bezsensowną mantrę wątpliwości.

-Wszystko jedno. Lubię pana głos- mruknął. Zamknąłem oczy. Nie znałem żadnych bajek. Nikt mi ich nigdy nie opowiadał. Zresztą, Peter był pod wieloma względami podobny do mnie. Nie uwierzy w żadną bajkę. Wie, że nie ma żadnego "żyli długo i szczęśliwie". Zawsze znajdą się problemy. Ale... my mamy siebie. I jeszcze będziemy szczęśliwi. Będziemy, prawda? Ten koszmar musiał się kiedyś skończyć. Nie mógł przecież trwać w nieskończoność. Nie mógł...

-Kiedy byłem mały, ojciec nigdy nie zabierał mnie na Stark Expo- zacząłem- zawsze bardzo go o to prosiłem, ale on mówił, że tylko będę mu tam przeszkadzać. A ja zawsze tak bardzo chciałem to zobaczyć na żywo. Kiedy miałem dwanaście lat, za plecami ojca zorganizowałem sobie transport. Ale był wtedy wściekły- zaśmiałem się cicho na to wspomnienie. Ojciec stał na scenie i mordował mnie spojrzeniem, ale nie mógł nic zrobić. Byłem zachwycony jego niemocą. Musiał udawać, że wszystko jest w porządku, a ja musiałem zostać do końca- nie miał już czasu odwozić mnie do domu, a mama nie mogła mnie zabrać. Spędziłem z nim trzy dni. Wtedy... pomimo tego, że był na mnie wściekły... pierwszy raz spędziłem z nim tyle czasu. Tylko z nim. Chciał mnie ukarać, więc kazać mi chodzić za sobą krok w krok, ale mi właśnie o to chodziło. Byłem wtedy... jakiś taki szczęśliwy. Choć wiedziałem, że pewnie nieźle mi się oberwie, kiedy wrócimy do domu. To... chyba najlepsze dni z mojego dzieciństwa. Wiesz, Pete...

Urwałem, słysząc cichy szelest pościeli. Peter odwrócił się w moją stronę. Dopiero teraz zauważyłem łzy na jego twarzy. Westchnąłem ciężko. Chłopiec wyciągnął dłoń w moją stronę. Chwycił mnie za rękę i zacisnął palce. Oddałem gest. Byłem zmęczony. Chciałem spać. Zsunąłem się niżej, tak, żeby położyć głowę na poduszce. Położyłem się na boku, przodem do Petera. Nie zamknąłem oczu. Patrzyłem na niego, myśląc o słowach tego potwora. To było okropne. A ja... źle się z tym czułem, ale nie żałowałem tego co mu zrobiłem. Miałem wyrzuty ze względu na chłopca. On by żałował. Ja też powinienem. Ale nie umiałem. Byłem gotowy na wszystko. Jeśli chodziło o bezpieczeństwo mojego chłopca, mogłem zrobić absolutnie wszystko. Mógłbym nawet go zabić, gdyby zaszła taka potrzeba. Cholera, mógłbym zabić kogokolwiek. Mógłbym oddać za niego życie bez najmniejszego zawahania. Gdyby ktoś mi obiecał, że jeśli wejdę w ogień i zafunduję sobie bolesną, powolną śmierć, ale da mi to gwarancję, że Peter będzie szczęśliwy do końca życia, nawet bym się nie zastanawiał. A więc to takie uczucie, tak? Mieć syna? To znaczy, że nagle, w ciągu kilku minut, wszystkie twoje cele stają się drugorzędne, a najważniejsze na świecie staje się jego szczęście.

Peter zamknął oczy, a po chwili, jego oddech stał się spokojny i miarowy. Wiedziałem, że nie zasnę tej nocy. Będą go nawiedzać koszmary. Ktoś musi przy nim być. Chronić go. Dzieciak był roztrzęsiony. Zacisnąłem dłoń na jego ręce.

-Tak długo jak tu jestem, nic ci nie grozi, kochanie- zapewniłem cicho, gładząc kciukiem zewnętrzną część jego bladej dłoni. Skóra Petera była miękka. Bardzo delikatna. I blada. No cóż, dzieciak nie wychodził z domu. Nie miał za bardzo gdzie się opalić. A cienie pod oczami były jeszcze bardziej uwydatnione. I wszystkie blizny. Ale nie miał już żadnych ran. Żadnych zadrapań i siniaków. I nie było tego przerażenia w oczach. Ostatnio zauważyłem nawet, że nie spiął się, kiedy Clint wszedł do warsztatu. To był jeden z lepszych dni. Bo były lepsze i gorsze. Teraz, czekało nas kilka gorszych. Kilka dużo gorszych dni.

Przez następne pół godziny po prostu leżałem, wpatrując się w Petera. Spał tak spokojnie. Mięśnie jego twarzy się rozluźniły. Czasami aż nie mogłem uwierzyć w to, że miałem dziecko. To zdawało się być takie abstrakcyjne. Nigdy nie sądziłem, że będę miał dziecko. Już jako nastolatek wiedziałem, że nie założę rodziny. Że to nie dla mnie. Ja byłem raczej stworzony do jednonocnych przygód. Choć ostatnio nawet o tym nie myślałem. Miałem syna. Swoje dziecko. I mogłem zrobić dla niego wszystko. Mój synek odziedziczy moją firmę. Wszystkie moje pieniądze. Wieżę. Teraz nie mogłem trwonić majątku wedle swojego widzimisię. Cholera, ja naprawdę zacząłem interesować się finansami i przestałem wydawać pieniądze bez potrzeby, bo to wszystko było dla Petera. To było dość niesamowite uczucie. Wiedzieć, że wszystko co mam, zostanie przekazane dalej. Że moja firma i majątek nie zostaną przejęte przez obcych ludzi. Dostanie je mój synek. Czułem taką... dumę. Kiedy już ujawnimy adopcję przez prasą, ludzie nie będą patrzeć na mnie myśląc, że wszystko na co pracuję i tak pójdzie w zapomnienie. Wszystko odziedziczy mój syn. Mój synek będzie prowadził firmę i tworzył wspaniałe wynalazki. I będzie w tym tak cholernie dobry.

W pewnym momencie, chłopiec zacisnął palce na mojej dłoni. Uśmiechnąłem się do niego lekko, jednak twarz Petera szybko wykrzywił grymas strachu. Jęknął cicho, kuląc się na łóżku. Przysunąłem się do dzieciaka i objąłem go delikatnie. Przytuliłem go.

-N-Nie...- sapnął cicho. Wolną ręką pogłaskałem go po głowie.

-Cii, wszystko jest dobrze. Nie bój się, skarbie, jesteś bezpieczny- zapewniłem łagodnie, po czym pocałowałem go w policzek. Peter lekko się rozluźnił i opadł swobodnie w moje ramiona. Westchnąłem ciężko. Złe sny były okropne. Wytwory jego podświadomości to same koszmary. Bo on był zniszczony. Przez tych wszystkich ludzi. Oni go ukształtowali i zniszczyli.

W pewnym momencie, zadzwonił mój telefon. Natychmiast odebrałem, zerkając nerwowo na Petera. Poruszył się niespokojnie, ale nie obudził. Odsunąłem się od niego, jednak wciąż trzymałem go za rękę.

-Słucham?- mruknąłem, gładząc kciukiem dłoń chłopca.

-Przepraszam, że dzwonię tak późno, panie Stark, ale nie chciałem dzwonić w pracy. To raczej prywatna rozmowa- oznajmił mężczyzna, a ja od razu rozpoznałem głos komendanta. Zmarszczyłem brwi. Miałem ochotę natychmiast się z nim rozłączyć, ale powstrzymała mnie ciekawość. No bo co mógł chcieć mi powiedzieć, gdy dzwonił tak późno?

-Tak?- spytałem oschle.

-Bardzo mi przykro z powodu tej całej sytuacji, panie Stark- zaczął. Przewróciłem oczami- chciałem tylko, żeby pan wiedział, że naprawdę zrobiłem co w mojej mocy. I zadbam o to, żeby jego żona o wszystkim się dowiedziała. Próbowałem zdobyć jeszcze jakieś zeznania albo dowody, ale nie udało mi się znaleźć żadnych ludzi, których znała w tamtym czasie jego matka. Nauczycielka Petera z pierwszej klasy nawet go nie pamięta, a jego ojciec w żaden sposób nam nie pomoże, bo nie utrzymuje z Peterem kontaktu od ośmiu lat, co zresztą jako jego opiekun pewnie pan wie, także...- w tym momencie, zesztywniałem. Nie słuchałem dalej. Poczułem nieprzyjemny skręt żołądka i zacisnąłem palce na dłoni Petera.

-Ale... j-jego ojciec nie żyje- zająknąłem się, jednocześnie przerywając mężczyźnie. W słuchawce zaległa cisza.

-Panie Stark, ojciec Petera żyje. Ponadto, z tego co wiem, ma się świetnie- powiedział cicho. Pokręciłem lekko głową.

-Nie, to niemożliwe. On nie żyje. Musiał pan trafić na złego człowieka. To jakaś pomyłka. Jego ojciec nie żyje- wyszeptałem, sztywniejąc coraz mocniej.

-Richard Parker, ojciec czternastoletniego Petera Parkera, urodzony w... zresztą, gdyby zobaczył pan jego zdjęcie, nie miałby pan żadnych wątpliwości. Peter wygląda jak jego mała kopia. Mieszka na przedmieściach...- mężczyzna mówił coś jeszcze, ale go nie słuchałem. Rozłączyłem się, w dalszym ciągu wpatrując się w ścianę. On żył. Ojciec Petera żył. Jego tata, za którym tak bardzo tęsknił i z którego śmiercią nie mógł się pogodzić. On żyje. Ale... nie, przecież to niemożliwe. To musiała być pomyłka. Nie, on nie mógł żyć. Nie mógł, do cholery. To niemożliwe.

-Panie Stark?- usłyszałem wątły głosik Petera. Skierowałem na niego spojrzenie, a w moich oczach zawirowały łzy- co się stało?- spytał, przecierając zaspane oczy. Uchyliłem lekko usta.

-N-Nic. Nic się nie stało. Śpij, skarbie- powiedziałem cicho. Peter westchnął wysokim, zmęczonym głosem, po czym przysunął się do mnie i wtulił w moją klatkę piersiową. Znów zamknął oczy.

-Pan mnie kocha, prawda?- spytał cicho, mocno się do mnie przytulając. Otoczyłem go ramieniem. Przez chwilę, analizowałem w głowie jego słowa.

-Tak, Pete. Kocham cię. Kocham cię z całego serca, skarbie- wyszeptałem, lekko nieobecnym głosem. Nie, to nie mógł być prawda. On był martwy. Ojciec Petera był martwy. Nie żył. Nie mógł żyć. Przecież... jeśli to prawda, to... nie. Nie, to nie mogło się stać. Nie! Nie do cholery!

-Ja pana też- szepnął Peter, po czym znów wypuścił powietrze i uspokoił oddech, pogrążając się we śnie.

Mocno przytuliłem się do Petera, gdy po moich policzkach spłynęły pierwsze łzy. Naprawdę mocno go przytuliłem. Jak to w ogóle możliwe? Przecież... Peter opowiadał mi wiele razy, jak zginął jego ojciec. Zginął w wypadku. Niefortunnym wypadku samochodowym. I choć mówił mi, że nigdy nie odwiedził taty na cmentarzu... nie, to po prostu niemożliwe. Przecież...

Jak ja miałbym mu o tym powiedzieć?

*****

2028 słów

Hejka!

CÓŻ ZA ZWROT AKCJI PROSZĘ PAŃSTWA XD

Mam nadzieję, że się podobało :)

Do zobaczenia<3<3<3

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro