Rozdział 11

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Pov. Peter

Wyszedłem ze szkoły, lekko skulony, starając się zwracać na siebie jak najmniej uwagi. Flash i jego banda skupili się dzisiaj na jakimś biednym dzieciaku z równoległej klasy, więc miałem stosunkowy spokój. Ten dzień był... zdecydowanie jednym z bardziej udanych dni, odkąd poszedłem do szkoły. Mogłem nawet w spokoju zjeść kanapki od pana Starka, a po drodze, mój opiekun kupił mi nawet butelkę soku, dzięki czemu nie musiałem czekać, aż łazienka będzie pusta, żeby niezauważenie napić się wody z kranu. To było... coś, czego jeszcze nigdy nie doświadczyłem. Czułem się taki normalny. Spędziłem dzień w szkole tak jak każdy inny uczeń. Tak, bałem się. Nadal denerwowałem się przed każdym rogiem, podświadome obawiając się, że czeka za nim zagrożenie. Ale tym razem... z zewnątrz, wszystko było normalne. I bardzo mi się to podobało.

Uśmiechnąłem się, gdy moim oczom ukazał się samochód pana Starka. Przez moją głowę momentalnie przemknęła myśl, że powinienem oszczędzić mu tej godziny dziennie na przywożenie i odwożenie mnie ze szkoły. Powinienem. Ale zdecydowanie nie byłem gotowy na samotną podróż metrem albo przejście przez całe miasto. I ten strach... był zdecydowanie większy, niż chęć odjęcia milionerowi problemów związanych ze mną.

-Cześć, Pete...- powiedział cicho mężczyzna, gdy tylko wsiadłem do samochodu. Zmarszczyłem delikatnie brwi. Pan Stark, no cóż, często traktował mnie jak małe dziecko i naprawdę rzadko pokazywał, że cokolwiek go trapi. A jednak teraz, jego przywitanie nie było radosne i pełne życia.

-Dzień dobry?- mruknąłem niepewnie- um... coś się stało, panie Stark?- spytałem, z jeszcze większą niepewnością w głowie. Starszy niemalże od razu pokiwał głową.

-Mhm... muszę ci o czymś powiedzieć, Pete- oznajmił cicho, a ja ledwo zauważalnie zbladłem. Czy on... nie, tu chyba nie chodzi o... przełknąłem nerwowo ślinę. Tu nie może chodzić o... Deadpoola, prawda?- tylko się nie denerwuj, nic ci nie grozi, Peter- oświadczył zaraz, widocznie zauważając emocje malujące się na mojej twarzy. Starszy wciągnął z kieszeni plastikowe pudełko, po czym podsunął mi pod nos tabletkę na uspokojenie- najpierw weź- zażądał, a ja spełniłem prośbę bez większego zastanowienia.

-Panie Stark... o co chodzi?- spytałem, coraz bardziej się niecierpliwiąc i... szczerze mówiąc, coraz bardziej niepokojąc.

-Więc...- zaczął nerwowo. Zmarszczyłem delikatnie brwi- tylko się nie denerwuj, Pete- powtórzył po raz kolejny. Pokiwałem szybko głową, tak bardzo chcąc, żeby milioner powiedział już o co chodzi. Pan Stark złapał mnie za ręce i spuścił wzrok, jakby ze skruchą. Jeszcze mocniej zmarszczyłem brwi, wpatrując się w niego z coraz większym wyczekiwaniem- ja... nie mam pojęcia, jak to się stało. On... musiał zejść z nami do garażu, a potem, kiedy wróciłem do wieży, jakoś się wymknął, i...- zaczął starszy, wyjątkowo przepraszającym tonem. Umiałem delikatnie brwi, czekając, aż mój opiekun przejdzie do sedna.

-Panie Stark?- przerwałem mu łagodnie. Starszy przerwał, po czym podniósł na mnie smutne, przepraszające spojrzenie- co się stało? O kim pan mówi?- spytałem, wpatrując się w niego wyczekująco. Mężczyzna kiwnął lekko głową, po czym westchnął ciężko i zamknął oczy.

-Avi zniknął- wyrzucił z siebie, a ja zamarłem.

-C-Co?- mruknąłem, nie chcąc wierzyć w to, co właśnie usłyszałem.

-Błagam, Peter, tylko nie panikuj. Przez cały dzień go szukamy. On... nie wiem nawet, jak to się stało, że go nie zauważyliśmy. Pepper dzwoniła do wszystkich schronisk i klinik weterynaryjnych w mieście. Wysłała też zdjęcie. Jak tylko ktoś go przyniesie, od razu da nam znać...- słowa mężczyzny całkowicie przestały do mnie docierać. Zresztą, wcześniej też były jak za mgłą.

Avi zniknął.

On... zniknął. Nie było go. Nie było mojego jedynego przyjaciela. On... był gdzieś tam i... i teraz... obaj zostaliśmy sami. On był zupełnie sam, gdzieś tam na ulicy i... przecież ja go potrzebowałem. On też mnie potrzebował. Co teraz? Bez niego... przecież ja nie mogłem... nie mogłem tak po prostu żyć dalej bez niego. On był... był mi potrzebny. Był mi tak bardzo potrzebny. Przecież teraz... co jeśli... jeśli to wszystko wróci. Wtedy... wtedy też go nie było. Też nie miałem Aviego. Też byłem sam. W tym momencie wiedziałem, że gdyby nie leki, które przed chwilą wziąłem, byłbym właśnie na skraju ataku paniki.

-Pete, słuchasz mnie?- z odrętwienia wyrwał mnie głos milionera. Podniosłem na niego przerażone spojrzenie.

-Musimy go znaleźć- wyszeptałem. Mężczyzna westchnął cicho i pokiwał głową ze zrozumieniem.

-Obiecuję, Pete. Znajdziemy go, słowo, tylko...

-Teraz- dodałem z determinacją w głosie i spojrzeniu. Musiałem go znaleźć. Musiałem go odzyskać. Nie potrafiłem żyć bez niego.

-Peter, szukałem go cały dzień, a ty jesteś zmęczony. Wrócimy do domu, zjesz coś, odpoczniesz, a potem pojedziemy go...

-Panie Stark, teraz- powtórzyłem. Normalnie, byłbym przerażony tym, jak bezczelnie się odezwałem, ale teraz to nie miało znaczenia. Musiałem go znaleźć. Teraz. W tej chwili. W ogóle nie brałem pod uwagę możliwości, w której wracam teraz do domu, jem spokojnie obiad i odpoczywam sobie. Widząc to, starszy pokiwał lekko głową.

-Tak... jasne, teraz- powiedział, po czym odpalił silnik i ruszył przed siebie, rzucając uprzednio krótkie "zapnij pasy, Pete".

Pov. Stark

-Może już wrócimy, Peter?- spytałem, po kilku godzinach krążenia po mieście. Młodszy jedynie pokręcił głową, mając już łzy w oczach. Westchnąłem ciężko, podając chłopcu kolejną tabletkę. Nie powinienem go nimi karmić, ale naprawdę zależało mi, żeby nie dostał ataku paniki.

Westchnąłem ciężko, widząc, jak Peter gorączkowo rozgląda się ze łzami w oczach. Z całych sił starał się powstrzymać szloch, choć jego dolna warga drżała bardzo mocno. To była moja wina. Avi zszedł za nami do garażu, a potem, kiedy wjeżdżałem, wybiegł. Szukać Petera. Nie mogłem mu tego powiedzieć, bo zacząłby się obwiniać. A teraz... nie mogłem jeździć z nim w nieskończoność po mieście. W ten sposób nigdy go nie znajdziemy i obaj to wiedzieliśmy.

-Pete, posłuchaj. Obaj jesteśmy zmęczeni. Wrócimy do domu, może ktoś dzwonił. A jeśli nie, jutro rano znów zacznę go szukać. Jeśli chcesz, możesz darować sobie szkołę i pojechać ze mną, ale teraz wracamy, Pete. Musisz coś zjeść i odpocząć- zarządziłem stanowczo. Młodszy przeniósł swoje zrozpaczone spojrzenie na mnie. Poczułem bolesne ukłucie w sercu, widząc łzy w jego oczach.

-P-Panie Stark... proszę...- wyszeptał, drżącym głosem. Westchnąłem ciężko.

-Nie, Pete. Wracamy. Wystarczy na dziś. Musisz odpocząć- powiedziałem, kierując się w stronę domu. Młodszy jedynie pokiwał głową, znów wyglądając za szybę. Westchnąłem cicho, jadąc wyjątkowo wolno jak na mnie. Wiedziałem, że znalezienie kota jeżdżąc po mieście graniczy z cudem, ale pomimo to, miałem malutką nadzieję na to, że może jednak się uda.

Zerknąłem przelotnie na chłopca, gdy wjeżdżaliśmy do garażu. Przysnął pięść do ust, żeby się nie rozpłakać, jednak jego oczy były już czerwone od łez, którym nie pozwalał spłynąć po policzkach. Pokręciłem lekko głową, nie wiedząc za bardzo, co miałbym powiedzieć. To była moja wina. Ja go nie zauważyłem. Ja go wypuściłem. To przeze mnie Peter cierpiał. Znowu przeze mnie.

Zaparkowałem, wyłączyłem silnik i zaczekałem, aż Peter wysiądzie z samochodu. Młodszy przez chwilę siedział w miejscu, jakby dopiero oswajał się z myślą, że nie znaleźliśmy Avi i wróciliśmy do domu.

-Pete?- mruknąłem niepewnie. Chłopiec westchnął cicho, po czym wysiadł z samochodu. Podążyłem w jego ślady, po czym ruszyłem do windy- chodź, Peter. Zrobię ci coś do jedzenia, a wieczorem jeszcze raz pojedziemy go poszukać, dobrze?- powiedziałem. Stanąłem jednak, nie słysząc ani odpowiedzi, ani kroków. Odwróciłem się w kierunku chłopca, który wciąż stał przy samochodzie. Miał spuszczoną głowę i dłonie zaciśnięte w drżące piąstki. W momencie, w którym ciałem młodszego wstrząsnęła fala stłumionego szlochu, nie czekając na nic, podszedłem do niego. Złapałem dzieciaka za ramię i przyciągnąłem do siebie, od razu otulając go ramionami. Peter wtulił się w moją klatkę piersiową, płacząc cicho.

Spuściłem głowę, wzdychając cicho. Nie wiedziałem nawet co powiedzieć. To nie był atak paniki, w którym po prostu przerobiłbym stałą regułkę. Oddychał bym z nim i wyjaśnił, że jest tu bezpieczny. Ale teraz? Co miałem zrobić teraz? Clint mówił, że powinienem zdać się na instynkt i robić to, co uważam za słuszne. Ale ja nie byłem jego ojcem. Oczywiście, ktoś, kto zna swoje dziecko od dnia jego urodzin może zdawać się instynkt, ale ja nie znałem Petera nawet rok. Nie byłem jego ojcem i nie miałem instynktu, na który mógłbym się zdać. Co więc miałem zrobić teraz? W zasadzie, to było nawet zabawne. Radziłem sobie, kiedy dzieciak miał ataki paniki, przeżywał traumę i wpadał w histerię, bo zszedł na śniadanie dwie minuty za późno, ale nie radziłem sobie z tak banalną sytuacją, z tak... normalną, zwyczajną sytuacją, jak dziecko płaczące za ukochanym zwierzakiem. Byłem beznadziejny. Każdy rodzic poradziłby sobie z czymś takim. Każdy. Tylko nie ja. Ale czego oczekiwałem? Dzieciak zaufał mi, wybrał mnie spośród wszystkich Avengers, więc zacząłem wyobrażać sobie nie wiadomo co, ale tak naprawdę nie byłem rodzicem i nigdy nie będę dość dobry, by nim zostać.

-Cii, znajdziemy go, obiecuję- wyszeptałem, gładząc go uspokajająco po włosach. Peter pokiwał lekko głową, wciąż mocno się we mnie wtulając. Znalezienie tego kota w wielkim Nowym Jorku graniczyło z cudem. Nawet jeśli nie wpadł jeszcze pod samochód, co też było bardzo prawdopodobne, to i tak ciężko będzie znaleźć jednego, zwykłego dachowca w całym mieście. Ale Peterowi na tym zależało. A ja byłem w stanie zrobić dla niego wszystko. Zresztą, kto ma niby dokonać niemożliwego, jeśli nie Tony Stark? Robiłem to już tyle razy, że znalezienie kota też nie będzie dla mnie niewykonalne.

Peter przestał płakać, ale mimo to, nadal stał wtulony we mnie. Westchnąłem cicho, po czym ruszyłem w kierunku windy, jedną ręką wciąż obejmując przyklejonego do mnie chłopca. Wsiedliśmy razem. Wcisnąłem przycisk, wybierając odpowiednie pietro, a Peter delikatnie odsunął się ode mnie. Chciałem zabrać rękę, jednak wtedy dzieciak jakby odruchowo mocno chwycił mnie za nadgarstek, powstrzymując mnie przed tym. Uśmiechnąłem się lekko z rozczuleniem, jednak młodszy puścił mnie równie szybko, co złapał.

-P-Przepraszam- mruknął, spuszczając wzrok. Nic nie powiedziałem, jedynie przytulając do siebie dzieciaka. Milczeliśmy. Peter najpewniej pozostał pogrążony we własnych myślach, a ja w dalszym ciągu nie miałem pojęcia, co mógłbym powiedzieć. I na szczęście nie musiałem długo się zastanawiać, bo drzwi windy rozsunęły się. Chciałem powoli udać się z Peterem do kuchni, żeby zrobić mu coś do jedzenia. Jednak nagle, chłopiec gwałtownie wyszarpnął się z moich ramion. Zmarszczyłem delikatnie brwi.

-Pete?- mruknąłem. Młodszy mnie zignorował, szybkim krokiem wychodząc z windy. Przez chwilę stałem i odprowadzałem go wzrokiem. To było... wyjątkowo nienaturalne, dla tego potulnego dzieciaka. Szybko go dogoniłem, ale brunet nawet na mnie nie spojrzał. Wszedłem za nim do salonu, w którym siedziała reszta. Zerknąłem na Natashę, której spojrzenie było smutne i przepraszające.

-Ktoś dzwonił?!- warknął Peter, a wszyscy dookoła spojrzeli na niego ze zdziwieniem. On... jeszcze nigdy nie odezwał się do nas takim tonem. Chociaż... może po prostu w ten sposób to przeżywa? Musieliśmy go zrozumieć.

-Em... n-nie, ale...- zaczęła Wdowa, jednak zamilkła, gdy chłopiec wydał z siebie pełne gniewu prychnięcie. Rudowłosa spojrzała na mnie z dezorientacją, najwidoczniej licząc na jakieś wyjaśnienie, ale... ja sam byłem lekko... skonfundowany. Wiedziałam, że reszta liczy, że coś zrobię. W końcu, to była moja rola, żeby jakkolwiek zareagować, prawda? Tylko... jak?

-Em... Pete, posłuchaj...- zacząłem nieśmiało, nie mając pojęcia, co tak naprawdę powinienem powiedzieć. Ale nie musiałem się nad tym zastanawiać, bo Peter szybko odwrócił się w moją stronę, z furią wypisaną na twarzy.

-To wszystko twoja wina! Nienawidzę cię!- krzyknął gniewnie, a ja uniosłem brwi, wpatrując się w jego z szokiem na twarzy. Te słowa były... bolesne. Bardzo bolesne. Ja... tym razem naprawdę nie wiedziałem, nie miałem zielonego pojęcia, co mógłbym powiedzieć. Reszta najwidoczniej też nie wiedziała, jak zareagować, bo tkwili w milczeniu, wpatrując się w najmłodszego.

-Pete... j-ja...- zająknąłem się, chcąc... nie wiedziałem, czego bym chciał. Chciałbym, żeby tego nie powiedział. Żeby okazało się, że się przesłyszałem.

-Nienawidzę cię! Nienawidzę cię! Nienawidzę cię!- wykrzyczał, przerywając mi, po czym nie czekając na żadną reakcję z mojej strony, Peter pobiegł do pokoju. Nikt nic nie zrobił. Nikt go nie zatrzymał. Po wieży rozbrzmiało głośne trzaśnięcie drzwiami, a w moich oczach zawirowały łzy. Nienawidziłem płakać. Nienawidziłem płakać na forum drużyny, ani w ogóle przy kimkolwiek. Nawet przy sobie. Ale teraz, opadłem na fotel za mną i schowałem twarz w dłoniach.

Nienawidzę cię!

On... nienawidzi mnie. Nienawidzi. Ja... przecież się starałem. Naprawdę. Naprawdę chciałem być dobrym opiekunem. Dobrym rodzicem. Dlaczego... dlaczego to mi tak bardzo nie wychodziło? 

-Tony...- usłyszałem głos Clinta. Podniosłem na niego wzrok- przecież wiesz, że on wcale tak nie myśli- powiedział cicho, a ja pokręciłem głową.

-Nienawidzi mnie...- szepnąłem, ukradkiem ocierając łzy.

-Kocha cię- powiedziała Wdowa. Westchnąłem cicho.

-T-To dlaczego...

-Nie ma dzieciaka, który nie powiedział tego rodzicom, Tony. Ale Nat ma rację. Peter cię kocha- oświadczył Clint, opierając łokcie na kolanach- zobaczysz, za chwilę mu przejdzie- pokiwałem lekko głową, całym sercem pragnąc wierzyć, że mają rację.

-Pójdę z nim pogadać- powiedziałem cicho, po czym wstałem i skierowałem się w stronę pokoju młodszego.

To będzie ciężka rozmowa.

*****

2090 słów

Hejka!

HE HE
TO ŻEM DOJEBAŁA
Nie no, spokojnie, znacie mnie, wiecie że moje możliwości są większe, ale tak na dobry początek chyba może być, co?

Mam nadzieję, że się podobało :)

Do zobaczenia<3<3<3

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro