Rozdział 29

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Pov. Stark

Westchnąłem cicho, stając przed drzwiami do pokoju chłopca. Zapukałem, po czym znów chwyciłem tacę w obie ręce. Nie usłyszałem odpowiedzi. Nawet na nią nie czekałem. Nacisnąłem klamkę łokciem i rozchyliłem drzwi stopą. Wszedłem do ciemnego pomieszczenia. Zmrużyłem oczy, nie mogąc przyzwyczaić się do zmiany natężenia światła.

-Jarvis, odsłoń okna- poleciłem, a rolety powędrowały w górę, ukazując mi pokój, w którym panował nienaganny porządek. Jak zwykle zresztą. Peter bał się, że będę zły, jeśli będzie miał tu bałagan. Wystarczyło tylko rzucić okiem na pracownię, żeby poznać moją opinię w kwestii konieczności sprzątania, ale chłopiec wolał nie ryzykować.

Westchnąłem cicho, widząc go. Leżał na łóżku, twarzą do ściany.

-Hej, Pete- powiedziałem cicho. Peter nawet nie drgnął. Ale nie spał- Pete, kochanie, to już trzeci dzień- sapnąłem z rezygnacją. Odłożyłem tacę na stolik nocny i usiadłem na skraju łóżka. Miał zaschnięte łzy na policzkach. Peter wypłakał się w samochodzie, a potem zamknął w pokoju. Leżał tu przedwczoraj, cały wczorajszy dzień i dziś. Od rana. Wczoraj wieczorem jakimś cudem zmusiłem go, żeby coś zjadł i poszedł pod prysznic, ale na tym się skończyło. Leżał i nie odzywał się. Nie  chciał ze mną rozmawiać. Nie wiedziałem, czy jest na mnie zły, czy mnie teraz nienawidzi albo czy po prostu woli być sam, ale cholernie się o niego martwiłem. Bolało mnie to, że nie potrafiłem mu pomóc. W żaden sposób nie umiałem poprawić mu nastroju albo go rozweselić- spójrz, co ci przyniosłem, Pete. Zdecydowanie zbyt słodkie gofry z malinami, bitą śmietaną, jakąś podejrzaną posypką i kakao. Nie bój się, Steve robił, nie powinieneś się otruć- zaśmiałem się smutno, bezskutecznie starając się zwrócić uwagę Petera. Nie spojrzał na mnie. Spuściłem głowę. Dzieciak nie wstawał. Nie odzywał się. Tylko leżał i patrzył przed siebie. Wczoraj zjadł pół grzanki, poza tym, nic. Nie chciał nikogo widzieć, a gdy tylko wychodziłem, kazał Jarvisowi znów opuścić rolety. Nie miałem pojęcia, co dzieje się teraz w jego głowie. Nie miałem pojęcia, jak mu pomóc i sprawić, żeby poczuł się choć trochę lepiej. Już nawet nie myślałem o tym, że ze mną zostanie. Nie potrafiłem się tym cieszyć. Bo owszem, od tego zależało moje szczęście. Pragnąłem, żeby Peter tu został. Ale nie za taką cenę. Okazuje się, że jest jedna dużo gorsza rzecz, niż utrata mojego skarba. Patrzenie na jego ból jest jeszcze gorsze. Tak bardzo chciałbym móc choć na jeden dzień wziąć na siebie wszystkie jego zmartwienia, traumy i problemy. Żebym przez jeden dzień to ja się nimi męczył, a on był... wolny. Po prostu wolny.

-Odezwiesz się, mały?- spytałem, przychylając się tak, żeby spojrzeć na jego twarz. Peter lekko się skulił- chcesz się przytulić, Pete?- rzuciłem, wiedząc, jak bardzo to lubi. Chłopiec pokręcił delikatnie głową. Nie miałem pojęcia, co dzieje się w jego głowie. O czym teraz myślał. Obwiniał się? Może mnie? Może ojca? Zastanawiał się, jak jakikolwiek człowiek mógłby tak skrzywdzić syna? Albo myślał o matce? Miała szesnaście lat. Musiała być cholernie przerażona. Była dzieckiem, niewiele starszym od Petera. Postanowiła zemścić się na nim za swoje nieudane życie? Najwidoczniej dawała sobie radę, dopóki ten gnój ich nie zostawił. Wtedy kompletnie się załamała. Peter był taki mały. Nie rozumiał tego wszystkiego. Pytał o tatę, a ona zbyła go, mówiąc, że umarł. A może chciała go chronić? Może nie chciała złamać mu serca, mówiąc, że ojciec go porzucił? Może zanim zaczęła brać narkotyki, kochała go? Był jej synem. Jej maleństwem. Powinna go kochać. Powiedziała, że tata nie żyje. Sześciolatek nie zastanawia się, dlaczego nie poszliśmy na pogrzeb i czy dostaniemy kopię aktu zgonu. Zalewa się łzami i płacze po cichu, nie do końca rozumiejąc co znaczy, że tata umarł, ale mama jest smutna i mówi, że już go nie zobaczą.

-Kochanie, ja... wiem, że jest ci ciężko, ale... proszę cię, pozwól mi chociaż spróbować ci pomóc. Powiedz tylko, co mam robić- prosiłem słabo. Nie odpowiedział. Westchnąłem cicho. To prowadziło do nikąd. Pochyliłem się i pocałowałem go w czoło- dobranoc, Pete- szepnąłem. Chłopiec pociągnął nosem i naciągnął kołdrę na ramiona. A ja wstałem i skierowałem się do drzwi. Przystanąłem jednak. Odwróciłem się przez ramię, żeby na niego spojrzeć. Był taki drobny- zrobię wszystko, Pete- oznajmiłem cicho. Nie otrzymałem żadnej odpowiedzi. Spuściłem głowę i odwróciłem się.

-Panie Stark?- usłyszałem słaby głosik i natychmiast odwróciłem się do niego.

-Tak, Pete? O co chodzi?- spytałem zaraz, nie kryjąc nadziei w głosie.

-Czy... m-mógłby pan zamknąć drzwi? Proszę...- wyszeptał, tak cicho, że ledwo udało mi się go usłyszeć. Zacisnąłem usta i kiwnąłem lekko głową. Zamknąć drzwi. Żeby był tutaj całkiem sam.

Zrobiłem to o co prosił i oparłem się czołem o chłodne drewno. Co miałem robić? Psychiatra po obeznaniu się w sytuacji kazał mi dać mu tyle czasu, ile potrzebuje. Pozwolić mu przeżyć to po swojemu. Wypłakać się, albo wykrzyczeć i pozłościć. Albo zostawić samego, jeśli będzie tego chciał. Ale mi było naprawdę ciężko dać mu spokój.

Usłyszałem, jak słabym głosem Peter każe Jarvisowi opuścić rolety, ich cichy szum, a później, zduszony poduszką szloch. Wciąż płakał w samotności. Nie dopuszczał nikogo do swojego bólu, nawet mnie. Wolał być sam, niż pozwolić się przytulić czy pocieszyć.

Wróciłem do swojej sypialni i położyłem się na zaścielonym łóżku. Wbiłem wzrok w sufit, nie wiedząc co ze sobą zrobić.

-Jarvis?- spytałem cicho.

-W czym mogę pomóc, sir?- usłyszałem natychmiastową odpowiedź.

-Jak mam pomóc Peterowi?

Moje pytanie zawisło w głuchej ciszy, która zdawała się być dla mnie wiecznością.

-Nie zrozumiałem polecenia. Czy może pan powtórzyć?- przewróciłem oczami, słysząc wgraną automatyczną odpowiedź. Ja też nie wiedziałem co robić. Nawet mój wszechwiedzący Jarvis nie potrafił mi pomóc.

***

Wbijałem wzrok w biały sufit. Co innego mogłem robić? Moje dziecko cierpiało, a ja razem z nim. Peter też nie spał. Wiedziałem od Jarvisa. Ile ja bym dał, żeby Peter przyszedł tu i przytulił się do mnie tak jak wcześniej. Robił tak za każdym razem, kiedy było mu źle. Teraz, było gorzej niż źle. Było bardzo, bardzo fatalnie. A mimo to, wolał być sam.

-Jarvis, pokaż mi obraz z kamery w pokoju Petera- rozkazałem, by po chwili ujrzeć pokój chłopca na ekranie telewizora. Zmarszczyłem brwi, wpatrując się w łóżko. Ono... było puste. Petera w nim nie było. Poczułem drobną iskierkę nadziei. Wstał.

Ja też to zrobiłem.

Ruszyłem do kuchni, mając szczerą nadzieję, że spotkam tam dzieciaka i w końcu będę mógł z nim porozmawiać. Nie zapalałem światła na korytarzu, bo to tlące się przy szafkach kuchennych w zupełności wystarczyło. Nie musiałem ostrzegać Petera o swojej obecności, bo na pewno już dawno mnie wyczuł.

Zmarszczyłem brwi, gdy wszedłem do pomieszczenia. Nie było go tu. Choć światło było zapalone, Petera tu nie było. Przeleciałem wzrokiem po kuchni i zamarłem. Szafka była otwarta. Szafka, w której znajdowały się leki chłopca. Podbiegłem do niej i zbladłem jeszcze bardziej, gdy zorientowałem się, co zniknęło. Mocne antydepresanty, których mu nie dawałem i silne leki uspokajające. Pokręciłem lekko głową i spuściłem na chwilę głowę, starając się trzeźwo zastanowić. Kiedy ostatnio Jarvis mówił mi, że Peter leży w łóżku? To było wpół do pierwszej. A teraz jest? Zerknąłem na zegar. Półtorej godziny temu.

-Nie, nie, nie, nie...- zacząłem mamrotać, wychodząc z kuchni. Zatrzymałem się gwałtownie, gdy zauważyłem, że barek w salonie jest otwarty. Dość łatwo mogłem zauważyć brak dwóch butelek dobrej, cholernie mocnej whisky, które jeszcze dziś wieczorem stały na wierzchu- Jarvis, gdzie jest Peter?!- rzuciłem, z narastającą paniką w głosie.

-Pan Parker znajduje się na basenie- odparła sztuczna inteligencja. On nigdy nie chodził na basen. To była raczej rozrywka, w jakiej lubowała się Natasha. Peter tego nie robił. Nie pływał. Nie wiedziałem nawet, czy dzieciak umiał pływać. Odwróciłem się i pobiegłem w kierunku schodów. Nie wyobrażałem sobie teraz czekania w powolnej windzie, więc zbiegłem po schodach dwa piętra niżej. Pędem ruszyłem w kierunku pływalni, po drodze każąc Jarvisowi obudzić lekarzy i kazać im przygotować się na płukanie żołądka. Bo nie wiedziałem, do czego Peter mógł być teraz zdolny.

Jednym szarpnięciem otworzyłem drzwi i wpadłem do środka. Natychmiast rzuciły mi się w oczy opróżnione w całości listki po tabletkach i porozrywane kartonowe pudełka. I dwie butelki. Jedna w całości pusta, druga tylko do połowy. Rozejrzałem się w panice. Gdzie on był?! Gdzie do cholery było moje dziecko?!

Podszedłem bliżej brzegi i zamarłem. Zamarłem w momencie, w którym mój wzrok utkwił w tafli wody. Bez większego zastanowienia, rzuciłem się w kierunku dziecka, które bezwładnie dryfowało, zanurzając się coraz głębiej i głębiej. Woda była zimna. Dostała się do moich oczu i nosa. Nieprzyjemne uczucie, na które nie zwracałem teraz najmniejszej uwagi. Musiałem do niego dotrzeć. Płynąłem, wyciągając rękę w jego stronę. A chwila, w której złapałem jego ramię, zdawała się być dla mnie wiecznością. Przyciągnąłem Petera do siebie i objąłem od tyłu, układając go tak, żeby wyciągnąć z wody jego twarz. Zacząłem płynąć w kierunku brzegu, starając się wciąż mocno trzymać chłopca. Niemalże wyrzuciłem go na brzeg. Napędzany adrenaliną, wyskoczyłem z basenu i szybko klęknąłem przy dzieciaku. Miał sine usta. Był cały blady. Mokre włosy opadały mu na twarz.

-Błagam, błagam, Petey, nie rób mi tego- wyszeptałem, pochylając się nad nim. Bez nawet najkrótszego zastanowienia, przycisnąłem usta do twarzy chłopca i wypuściłem powietrze. Powtórzyłem to, a potem złożyłem ręce i trzydzieści razy ucisnąłem jego klatkę piersiową. Nie wiedziałem co mam robić. Nie miałem pojęcia, czy to mu jakkolwiek pomoże. Nie wiedziałem nawet, czy jego serce nadal bije. Powtórzyłem cały zabieg jeszcze trzy razy, zanim przyłożyłem policzek do ust młodszego. Jednocześnie gładzikiem go po mokrych włosach- błagam, synku, oddychaj. No już, kochanie... przecież mnie tu nie zostawisz...- mówiłem, jakby miał mnie słyszeć- błagam... n-nie zostawiaj mnie tu samego...- szepnąłem. I właśnie wtedy, poczułem na policzku delikatnie muśnięcie powietrza. Nie potrzebowałem więcej. Podniosłem go do siadu i odgarnąłem włosy z twarzy- no już, skarbie, błagam cię, kochanie. Nie zostawiaj mnie, maleństwo, nie rób mi tego, synku- błagałem. Starając się robić wszystko bardzo delikatnie, włożyłem dwa palce w usta młodszego. Wcisnąłem je tak głęboko, jak byłem w stanie. Kiedy Peterem wstrząsnęło, pochyliłem go, a wtedy chłopiec zwymiotował. Wiedziałem, że część tego syfu na pewno jest już strawiona, ale chciałem pozbyć się ile tylko będzie można. Znów zmusiłem go palcami do krztuszenia i wymiotów- no już, już dobrze, jesteś dzielny, malutki- szeptałem mu do ucha, gdy jęczał, wymiotując i kaszląc- jestem tu, jestem, syneczku, tylko wytrzymaj jeszcze chwilę, skarbie- prosiłem. Gdy zwymiotował po raz trzeci, pocałowałem go w skroń i podniosłem. Oboje ociekaliśmy wodą. Piżamy lepiły się do naszych ciał. Z chłopcem na rękach pobiegłem do windy i wjechałem na piętro szpitalne. Lekarze już tam na nas czekali. Cały czas błagałem go po cichu, żeby mnie nie zostawiał. Żeby wytrzymał jeszcze chwilę.

Ostatni raz pocałowałem go w czoło, a później położyłem na wskazane przez lekarza łóżko.

-Będzie dobrze, zaufaj mi, kochanie, wszystko będzie dobrze- zapewniłem cicho, gładząc go po mokrych włosach. Ja też byłem cały mokry, ale nie zwracałem na to najmniejszej uwagi. Lekarze szybko się nim zajęli. Postawiłem krok w przód, ale drzwi zostały mi zamknięte przed nosem. Rozejrzałem się, nie mając pojęcia, co ze sobą zrobić.

-Tony! Boże, co się stało?!- zawołała Natasha, która razem z resztą zbiegli po schodach w samych piżamach. Posłałem jej rozpaczliwe spojrzenie. Uchyliłem lekko usta, pokręciłem głową, a potem... przycisnąłem dłoń do ust i po prostu się rozpłakałem. Jak małe dziecko. Dopiero teraz byłem w stanie. Dopiero teraz dotarło do mnie, że coś czuję i że jestem w stanie te emocje uwolnić. Zgiąłem się wpół, płacząc głośno. Reszta skamieniała, nie mając pojęcia co zrobić. Nigdy nie widzieli mnie w takim stanie. Ja też nigdy nie widziałem się w takim stanie. Ale... mój mały chłopczyk....

-Cii, już dobrze- szepnęła Natasha, obejmując mnie. Normalnie, natychmiast oburzyłbym się i ją odepchnął, ale teraz... po prostu wtuliłem się w rudowłosą, łkając nieopanowanie.

-On... o-on...- próbowałem wyjaśnić jej co się stało, ale nie byłem w stanie wydusić z siebie ani słowa. Pokręciła lekko głową.

-Nie, nie teraz, Tony. Lekarze się nim zajmą, wszystko będzie dobrze- zapewniała, a ja... właśnie tego potrzebowałem. Zapewnienia, że wszystko będzie dobrze. Ale kiedy patrzyłem, jak przez rurkę wprowadzoną przez nos robią mojemu maleństwu płukanie żołądka... Ja sobie nie daruję, jeśli cokolwiek mu się stanie. Nigdy sobie tego nie daruję.

W pewnym momencie, z sali wyszedł lekarz. Spuścił głowę, dając mi tym samym czas na uspokojenie się. Pociągnąłem nosem i przetarłem oczy, robiąc wszystko co tylko mogłem, żeby powstrzymać szloch. Wypuściłem głośno powietrze i kiwnąłem lekko głową, zaciskając usta. Mężczyzna wziął głęboki wdech.

-Peter wziął końską dawkę leków. Jarvis twierdzi, że zszedł na basen godzinę temu, a zemdlał dziesięć minut przed pańskim przyjściem i wpadł do wody. Gdyby nie jego specyficzny organizm...- urwał, pozostawiając resztę naszej wyobraźni- tętno było ledwo wyczuwalne, spadło poniżej dwudziestu. Proszę mi wierzyć, nie doniósłby go pan tu, gdyby nie wywołał pan wcześniej wymiotów. Uratował mu pan życie, panie Stark. Nie potrafię powiedzieć panu, kiedy dokładnie się obudzi, ale nie sądzę, żeby trwało to dłużej niż kilka godzin. Nie wiem niestety w jakim będzie stanie, dopóki nie zrobimy Peterowi tomografii. Ale tym zajmiemy się później. Najpierw dokończymy płukanie żołądka. Ma podrażnione gardło przez palce i wymioty, pewnie będzie go to boleć przez jakiś czas. Ale proszę się tym nie martwić. Jego organizm szybko sobie z tym poradzi. To cena za jego życie. Może pan tam wejść, ale na razie, wolałbym żeby to był tylko pan.

Bez słowa, po prostu ruszyłem w kierunku sali, ale powstrzymała mnie dłoń na ramieniu. Posłałem lekarzowi zmęczone, przepełnione bólem spojrzenie.

-Nie jestem psychiatrą, ale... widziałem nie raz, jak ten dzieciak pana kocha. To nie jest pana wina, panie Stark- powiedział mężczyzna. Uchyliłem lekko usta i spuściłem wzrok.

-Ale... to ja miałem go chronić- wyszeptałem, po czym minąłem go i ruszyłem w stronę mojego maleństwa.

*****

2253 słowa

Hejka!

Postaram się szybko wrzucić kolejny rozdział, zrobię to najpóźniej jutro wieczorem😘

Mam nadzieję, że się podobało :)

Do zobaczenia<3<3<3

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro