Rozdział 33

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


Pov. Stark

Przez następne dwa tygodnie, wszyscy regenerowaliśmy się psychicznie po ostatnich wydarzeniach. Starałem się za wszelką cenę nie pokazywać po sobie, jak to przeżyłem, ale byłem niemalże pewien, że Peter i tak to zauważył. Lekarz kazał podać chłopcu silniejsze antydepresanty, ale nie zamierzałem nigdy więcej ich kupować. Poza tym, schowałem leki, a barek zamykany jest na kluczyk. Oczywiście, zamki są wzmocnione i skonstruowane tak, by Peter nie miał szans go otworzyć, choćby bardzo chciał. Na pewno to zobaczył. Leki też trzymałem pod kluczem. Zabrałem mu z pokoju tabletki uspokajające. Co rano wydzielałem je na talerzyku, tak jak zwykle, z tą różnicą, że teraz zawsze robiłem to zanim dzieciak wstał i pilnowałem, by pod żadnym pozorem nie miał dostępu do żadnych tabletek. Oczywiście, to nie tak, że straciłem do niego zaufanie. Ufałem mu bezgranicznie. Ale on był chory. Zdałem sobie sprawę z tego jak nigdy wcześniej. Był chory i musiałem mu pomóc. I go chronić. Choćby przed samym sobą. Szczególną wagę przykładałem do chowania leków, które musieliśmy podawać Peterowi w wypadku jednego z tych ataków agresji. W tym tygodniu, przeżyliśmy ich aż pięć. Miałem wrażenie, że jest ich coraz więcej. Tylko raz udało mi się uspokoić go bez żadnych leków i zastrzyków.

Ale pomimo tego wszystkiego, były też dobre strony. W zeszłym tygodniu, udało nam się porozmawiać. Peter przyszedł do mnie porozmawiać o tym, co się stało. O swoim ojcu. Rozmawialiśmy dość długo. Dzieciak dopuścił mnie do siebie. Powiedział, jak się czuje. Dał się przytulić. Opowiedział mi o wszystkim i... to było dobre. Bo nareszcie przestał dusić to wszystko w sobie. Skończyły się te dni, w których leżał tępo wpatrując się w ścianę. Rozmawialiśmy. Dwa lata temu, wyśmiewałem te wszystkie mądrości psychologów o sile rozmowy, uznając się za samowystarczalnego. Ale teraz widziałem, jak zachowanie Petera diametralnie się zmieniało, gdy przestawał dusić w sobie emocje i mówił mi o wszystkim. Dziś, po raz pierwszy od naprawdę dawna, przyszedł do mnie, położył się obok i powiedział, że źle się czuje. Nic więcej. Tylko, że źle się czuje. Pozwolił się przytulić, a kiedy spytałem, jak mogę mu pomóc, oświadczył, że przecież wiem. I miał rację. Bo ja rzeczywiście wiedziałem.

I właśnie dlatego teraz leżeliśmy razem, potwornie przejedzeni pizzą, oglądając trzecią część Gwiezdnych wojen. Delikatnie bawiłem się włosami Petera, co jakiś czas leciutko przejeżdżając dłonią po jego plecach, by po chwili znów wrócić do przeczesywania jego ciemnych loków. Chłopiec opierał głowę o moją klatkę piersiową. Wzdrygał się przy każdej zaskakującej scenie, choć znał ten film na pamięć. W pewnym momencie, zamruczał cicho, a ja uśmiechnałem się z rozbawieniem.

-Podoba ci się to, hm?- mruknąłem, przeczesując jego włosy. Peter wtulił się we mnie.

-Nie przeszkadza- rzucił przekornie, a ja uśmiechnałem się i pokręciłem lekko głową.

Na początku, dotyk go przerażał. Kiedy się poznaliśmy, Peter był tak cholernie przerażony. Bał się nas wszystkich. Nikomu nie ufał i nikomu nie chciał ufać. Nie pozwalał się dotknąć. Uciekał z dachu gdy tylko mógł, a potem, kiedy wziąłem go tu pierwszy raz, był... taki szczęśliwy. Spokojny. Jak mogłem go wtedy wypuścić? Przecież wiedziałem, że dzieje się coś złego. A mimo to, pozwoliłem mu odejść. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że przyprowadziłem do domu mojego małego synka. Że ten drobny, skulony chłopiec jest mój i że będę kochać go najbardziej na świecie. Że moje szczęście będzie zależne od jego szczęścia. Nie wiedziałem o tym. Gdybym wiedział... wszystko byłoby zupełnie inne.

Teraz, Peter leżał tu, wtulony we mnie. Ja gładziłem go po włosach, a on był całkiem rozluźniony. Oddychał spokojnie, co jakiś czas błogo wzdychając. W ogóle nie zastanawiał się nad tym, że ktoś z nas mógłby go skrzywdzić. Wiedział, że nikt z nas by go nie skrzywdził. Że kochamy go nad życie. Że jest naszym światłem i oczkiem w głowie. Nauczył się nawet, że może to wykorzystywać. I dobrze. Zasłużył na to, żeby być rozpieszczanym. Życie okrutnie się z nim obeszło. Moim zadaniem było mu to wynagrodzić i sprawić, że znów będzie lubił żyć. Żeby cieszył się życiem. Żeby z niego czerpał. I żeby wiedział, że zasługuje na to, co najlepsze. Że mu się to należy.

Nawet sposób w jaki jadł, by zupełnie inny. Wcześniej, Peter szybko i łapczywie pochłaniał wszystko co dostał. Zjadał dokładnie tyle, ile miał na talerzu, nawet jeśli nie był już głodny. Przyzwyczaił się do tego, że jedzenie jest luksusem, który w każdej chwili może stracić, dlatego starał się korzystać z tego, że w tej chwili może się najeść. Teraz, jadł spokojnie. Czasami nawet grymasił. Oczywiście nie omieszkałem pokazać mu cudownego dzieła ludzkich rąk, jakimi były cheeseburgery. Pokochał je tak samo jak ja. I to najlepiej obrazowało, że nie musieliśmy być spokrewnieni, żeby być rodziną.

W pewnym momencie, chłopiec wzdrygnął się i wciągnął gwałtownie powietrze. Zaśmiałem się cicho.

-Powiedz mi, jak to jest, Pete, że znasz to na pamięć, a i tak się boisz?- spytałem. Chłopiec mruknął z wyrzutem w głosie.

-Wcale się nie boję- rzucił cicho- po prostu pozwalam się zaskoczyć. Zresztą, Gwiezdne Wojny to życie. Nie rozumiem, jak może się to panu nie podobać- oznajmił, ani na chwilę nie odrywając wzroku od ekranu. Pokręciłem głową z rozbawieniem i uśmiechnałem się. Peter uniósł się na chwilę, tylko po to, by powiercić się trochę na kanapie i w ostateczności ułożyć głowę na moich kolanach. Otuliłem go miękkim kocykiem i czule pogłaskałem po głowie.

Znów zacząłem bawić się jego ciemnymi włosami, a chłopiec westchnął błogo. Za każdym razem, gdy nazywał mnie "pan Stark", czułem pewnego rodzaju rozczarowanie. Choć wiedziałem, że Peter potrzebuje czasu i że to dla niego trudne. Pomimo tego, że nazwał mnie tatą zaledwie parę razy, zaczęło mi się to wydawać tak naturalne. "Pan Stark" brzmiał przy tym tak sucho. Ale musiałem czekać. Czekać, aż będzie gotowy. Aż będzie tego chciał.

-Panie Stark?- zaczął cicho Peter.

-Hmm?- mruknąłem.

-Bo... pan doktor mówił, że... że powinienem już wróci do szkoły- powiedział. Spuściłem wzrok i uśmiechnałem się do niego ciepło, choć Peter wcale na mnie nie patrzył.

-Ano, mówił. Ale uzgodniliśmy, że wrócisz, kiedy będziesz gotowy, tak?- zauważyłem łagodnym tonem. Peter pokiwał lekko głową.

-Ja... chyba... chyba bym chciał spróbować- oznajmił. Wciągnąłem powietrze przez nos i odgarnąłem młodszemu grzywkę z oczu.

-Spróbować?- powtórzyłem.

-Mhm. Tak jak wtedy, na kilka dni. Może... może teraz będzie inaczej?- mruknął.

-Jeśli tego chcesz, Petey, to pewnie, czemu nie- rzuciłem, gładząc go po włosach- na pewno będzie inaczej. Zobaczysz, będzie świetnie- zapewniłem, choć tak naprawdę, byłem przerażony. Musiałem dobrze to wszystko przemyśleć. Atak agresji w szkole nie był czymś, co chciałbym przeżywać. Wszyscy dowiedzieliby się o jego umiejętnościach. Nie umieliby go powstrzymać. Nawet Steve miewał z tym problemy. Zdemolowałby klasę, może nawet zrobił komuś krzywdę? Bałem się tego. A faszerowanie Petera lekami też nie było dobrym pomysłem. W zasadzie, chciałem spróbować powoli zacząć odstawiać część z nich. Oczywiście, leki na wyciszenie objawów schizofrenii i te na wyciszenie będą musiały na razie zostać, ale możnaby powoli zacząć odstawiać antydepresanty i leki na stabilizację nastroju. Rozmawiałem o tym z psychiatrą. Mówił, że to najwyższy czas, jeśli nie chcę całkowicie uzależnić od nich Petera. A nie chciałem tego. Choć i tak już teraz mogło być ciężko. Lekarz mówił, że mogę się spodziewać u dzieciaka objawów zespołu odstawiennego, czyli między innymi rozdrażnienie, jadłowstręt, euforia na przemian z głęboką stagnacją, bóle mięśni, bezsenność, niemożność koncentracji, a czasem nawet gorączka. Mówił, że Peter będzie chciał wziąć leki, żeby sobie ulżyć. Dlatego miałem być przygotowany na agresję, wszelkie próby manipulacji, w tym płacz i granie na emocjach, a w ostateczności, desperackie próby pozyskania leków. Podobno nie powinno to potrwać dłużej niż trzy tygodnie, co najwidoczniej w zamyśle miało być pocieszające. Bałem się tego. Bałem się, że znów będzie cierpiał. Oczywiście nie występowało to u każdego. Ale Peter brał te leki naprawdę długo. Zbyt długo. Ale może powrót do szkoły mógłby mu pomóc?

W pewnym momencie, mój telefon zadzwonił. Zmarszczyłem lekko brwi. Było już naprawdę późno. Kto mógł dzwonić o tej porze?

-Pete...- zacząłem, ale zanim zdążyłem dokończyć, młodszy wyciągnął rękę i podał mi telefon leżący na stole- dzięki- mruknąłem, po czym spojrzałem na wyświetlacz. Dzwonił Fury- zrób pauzę, Petey- westchnąłem, po czym odebrałem.

-Trochę późno, nie sądzisz?- spytałem, gładząc chłopca po włosach.

-Kazałeś dzwonić o każdej porze dnia i nocy. Chodzi o Wilsona- oświadczył, a ja zesztywniałem.

-Auć!- syknął Peter, a wtedy zorientowałem się, że niechcący pociągnąłem go za włosy. Od razu rozluźniłem palce i, w ramach przeprosin, delikatnie pogładziłem go kciukiem po policzku.

-Co z nim?- spytałem słabo, dziękując w duchu za to, że siedzieliśmy po ciemku i Peter nie mógł zobaczyć jak bardzo zbladłem.

-Udało się, Tony. Cofnęliśmy mutację. Od godziny, Wade Wilson oficjalnie jest zwykłym, przeciętnym człowiekiem. Zwyczajnym kryminalistą. Poobserwujemy go przez tydzień, a później, umieścimy w więzieniu o zaostrzonym rygorze. Czeka go dożywocie. Niestety, dość krótkie. Nowotwór wykończy go za jakiś rok, może półtorej. Ale będzie cierpiał. Już cierpi. I wiesz co? Może to niewłaściwe, ale kiedy pomyślę co ten skurwiel zrobił Peterowi, myśl, że gnój przeżyje najboleśniejszy rok w swoim życiu, a pod koniec będzie zdany na łaskę pielęgniarek, które będą raz dziennie zmieniać mu pieluchę, sprawia mi dziwną przyjemność- powiedział, a na moje usta wpłynął szeroki uśmiech.

-A wiesz że mi też?- powiedziałem- dzięki, Fury. Naprawdę dziękuję. Cześć- rzuciłem, po czym rozliczyłem się. Peter przekręcił się na plecy, tak, żeby patrzeć na mnie.

-O co chodzi?- spytał cicho. Uśmiechnałem się do niego i czule odgarnąłem mu włosy z twarzy.

-Udało się cofnąć mutację Wilsona- powiedziałem. Nie umknęło mi to, jak chłopiec wzdrygnął się, słysząc to nazwisko- jest zwyczajny. A ty jesteś teraz od niego dużo silniejszy. Także... nie musisz się go dłużej bać, Pete, bo nie byłby w stanie zrobić ci jakiejkolwiek krzywdy, kochanie- oznajmiłem wesoło. Peter przez chwilę przyglądał mi się z niedowierzaniem. W jego oczach pojawiły się łzy.

-T-To... koniec?- spytał cicho. Pogładziłem go po policzku.

-To koniec- zapewniłem. Peter podniósł się z moich kolan i, ku mojemu zdziwieniu, zaszlochał cicho- ej, mały, czemu płaczesz? Przecież to dobrze, prawda? Powinieneś się cieszyć, nie płacz- powiedziałem cicho, obejmując Petera ramionami. Chłopiec przylgnął do mnie.

-W-Wiem. Cieszę się...- zapłakał, a ja uniosłem jedną brew.

-Widzę- mruknąłem- ehh, dzieciaku. No dobrze. Popłacz sobie, kochanie- powiedziałem cicho, tuląc go do siebie. Peter objął ramionami moją szyję i mocno się przytulił. Uśmiechnałem się lekko- no już, skarbie, już dobrze- wymruczałem, gładząc młodszego po plecach- czemu płaczesz, Pete? Przecież to dobra wiadomość- zauważyłem łagodnie.

-Wiem...- zapłakał- tylko... t-teraz, pan W-Wilson... on umrze. Jest chory i... i umrze...- wyjąkał. Zmarszczyłem lekko brwi.

-Wiem, Petey. To... źle?- spytałem, tym razem naprawdę zupełnie go nie rozumiejąc. Ten człowiek był jego najgorszym koszmarem. Naszym najgorszym koszmarem. Zrujnował mu życie. Sprawił, że Peter jeszcze przez wiele lat nie będzie w stanie normalnie funkcjonować między ludźmi. A teraz płakał, bo ten potwór umrze?

-Bo... ja się cieszę. Cieszę się, że on umrze. Jestem okropnym człowiekiem. J-Jak mogę się z tego cieszyć?- płakał. Wypuściłem powietrze i mocno go przytuliłem.

-Nie jesteś okropny, Pete. Jesteś bardzo, bardzo dobrym człowiekiem. Najlepszym jakiego znam. Wilson cię skrzywdził, kochanie. Zrobił ci bardzo dużo złych rzeczy i masz prawo go nienawidzić. A przecież oboje dobrze wiemy, że nie cieszysz się dlatego, że on umrze, tylko dlatego, że go nie będzie, prawda?- chłopiec pokiwał głową. Wiedziałem o tym z bardzo prostej przyczyny. Peter nie potrafił nikomu źle życzyć. Nie umiał. Tak naprawdę, nie umiałby się nawet na kimś odegrać. Gdyby zamknięto go w pokoju z Wilsonem przywiązanym do krzesła i powiedziano mu, że może się zemścić i zrobić mu co zechce, prędzej rozpłakał by się, niż jakkolwiek go skrzywdził. Jak go znałem, najpewniej próbowałby rozmawiać ze swoim oprawcą, żeby dojść do przyczyny jego zachowania i pomóc mu się zmienić. Taki był. Dokładnie taki. Gdybym ja został postawiony w takiej sytuacji, sprawy miałyby się zupełnie inaczej. Bo ja był go skrzywdził. Bardzo. Naprawdę bardzo.

-T-Tak. Ale... nie wolno mi przecież. Jak mogę się cieszyć z tego, że komuś coś się stanie? Ja... ja po prostu chciałbym, żeby... żeby to się wszystko skończyło...- powiedział cicho. Pocałowałem go w czubek głowy i pogłaskałem po policzku.

-Właśnie się skończyło, kochanie. On już zniknął i słowo, skarbie, nigdy nie wróci. Nawet gdyby bardzo chciał, już nie może, bo bez swoich mocy jest po prostu zwykłym człowiekiem, który nie miałby z nami wszystkimi najmniejszych szans. Załatwili byśmy go, gdyby chociaż na ciebie spojrzał. Zaufaj mi, Pete, jesteś bezpieczny. Już nic ci nie grozi. A jeśli kiedyś ktoś chciałby coś ci zrobić, musiałby najpierw pokonać twoją dużą rodzinę. I uwierz mi, Petey, jeśli chodzi o ciebie, to nikt nie byłby w stanie nas powstrzymać- zapewniłem łagodnie- cholera, jak tak dalej pójdzie, będziesz najbardziej rozpieszczonym dzieckiem na świecie- zauważyłem, uśmiechając się do niego. Peter uśmiechnął się przez łzy.

-To będzie przede wszystkim pana wina- rzucił. Zaśmiałem się cicho.

-Ty mały zdrajco, moja wina? Niby czemu akurat moja? Przypominam ci, że kiedy byłeś chory, to Steve poleciał do sklepu a potem cały dzień gotował ci rosołek, budyń, kompocik i Bóg wie co jeszcze. I to nie ja panikowałem, biegając od sypialni do sypialni i krzycząc, że trzeba cię zabrać do szpitala. Nawet Natasha co chwila zamykała się w łazience i dzwoniła do Stephena, czy na pewno nic ci nie będzie. Także to nie ja cię rozpieszczam, dzieciaku. Wiń całą resztę.

Peter oparł się o moją klatkę piersiową.

-Mhm, ale pan zaniósł mnie na kanapę i zabronił wstawać. A to było tylko przeziębienie- zauważył, marszcząc lekko brwi.

-Miałeś gorączkę!- rzuciłem z oburzeniem. Peter parsknął śmiechem.

-Trzydzieści siedem i pół to nie gorączka- powiedział.

-Ale zwykła temperatura to też nie jest- mruknąłem z wyrzutem. Peter zachichotał, sięgając po pilota.

-Fajnie jest mieć rodzinę- powiedział cicho, po czym znów włączył film i opadł z cichym westchnieniem na moją klatkę piersiową. Uśmiechnałem się, patrząc na niego. Znów zacząłem bawić się jego włosami

-Ano. Fajnie- mruknąłem.

*****

2277 słów

Hejka!

Ojojku, słodziutko, znów za bardzo poszłam w stronę uroczych rozdziałów, trzeba dojebać złem.

Mam nadzieję, że się podobało :)

Do zobaczenia<3<3<3

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro