Rozdział 36

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Pov. Stark

Postawiłem kilka kroków w jego stronę, ale wtedy, Peter pisnął cichutko i cofnął się gwałtownie. Jakby naprawdę się mnie bał. A mi się to bardzo nie podobało. Już od dawna Peter się tak nie zachowywał. Przecież było coraz lepiej. On wiedział, że nie musi się bać. Wiedział o tym. Więc dlaczego teraz był taki przerażony? Uchyliłem lekko usta, jednak nie zdążyłem nic powiedzieć.

-B-B-Błagam... n-niech... n-niech mnie p-pan nie b-bije... p-proszę...- wyjąkał chłopiec, a ze mnie momentalnie uleciała cała złość. Nawet więcej. Moje kolana zmiękły, a ja musiałem walczyć, by w moich oczach nie pojawiły się łzy. On... on znowu się bał... znowu myślał, że go uderzę. Ale przecież... przecież już mu to tłumaczyłem. Tyle razy. Tyle razy go zapewniałem, że jest bezpieczny. Tyle razy udowodniłem mu, że nie musi się mnie bać. Że bez względu na to co zrobi, nigdy, przenigdy bym go nie uderzył. Dlaczego on znowu tak myślał?

-Pete...- powiedziałem słabo, podchodząc do drżącego chłopca, który zaszlochał przez zaciśnięte usta. Płacz denerwował Wilsona. Myśli, że mnie też zdenerwuje. Ale ja nie byłem taki jak on. Nie byłem!

Delikatnie położyłem mu dłonie na ramionach, za co otrzymałem wzdrygnięcie.

-Pete, kochanie... ty... naprawdę myślisz, że ja... że ja bym cię uderzył?- spytałem smutno, robiąc co tylko mogłem, żeby powstrzymać łzy. Peter zwiesił głowę i zapłakał cicho. Nadal drżał. Przylgnął do mnie gwałtownie, wtulając się mocno w moją klatkę piersiową. Od razu otuliłem go ramionami i pocałowałem w czubek głowy- cii- wyszeptałem, gładząc chłopca po włosach. Zmieniłem zdanie, gdy go dotknąłem. On wcale nie drżał. On się cały trząsł.

-Bo... p-pan jest zawsze... taki dobry i... i n-nie rozumiem... dlaczego...- wypłakał, tuląc się do mnie. Pogłaskałem go po włosach i wypuściłem głośno powietrze. Zamknąłem na chwilę oczy.

-Bo na to zasługujesz, skarbie. Zasługujesz na wszystko co najlepsze- zapewniłem łagodnie, nie czujesz już w sobie żadnej złości. Czułem tylko troskę i ból. Bo on znowu mi nie ufał. Znowu się mnie bał. A dla mnie nie było gorszej tortury niż świadomość, że mój syn mi nie ufa.

-I... i jest p-pan dla mnie taki dobry... chociaż... chociaż wcale pan nie musi, a ja... sprawiam tyle kłopotów... przepraszam...- zmarszczyłem lekko brwi, słysząc jego słowa. Chociaż wcale pan nie musi. I wtedy do mnie dotarło. Bo po co były te wielogodzinne rozmowy? Po co te godziny spędzone na przytulaniu i tłumaczeniu mu, że jest wartościowy? Że coś znaczy i nie jest tylko bezużyteczną sierotą, jak wielokrotnie nazywał go najemnik? Że zasługuje na ciepło, rodzinę, dom i mnóstwo miłości? Po co to wszystko, skoro zaczynałem w złym miejscu? Bo on rozumiał, że ja go tak postrzegam. Może czasem nawet udawało mu się w to wierzyć. Ale jak mieliśmy zbudować jakiekolwiek poczucie bezpieczeństwa, jeśli on nadal nie wiedział, że to wszystko mu się należy? Że to nie jest moja dobra wola, tylko mój pieprzony obowiązek?

-Ehh, ty nadal nie rozumiesz, prawda?- spytałem cicho, unosząc dwoma palcami podbródek chłopca. Peter posłał mi smutne spojrzenie, najpewniej myśląc, że zawiódł mnie, myśląc że go uderzę- tu wcale nie chodzi o to, że nie chcę cię... bić. Oczywiście, nie chcę. Nigdy nie chciałbym zrobić ci krzywdy, bo bardzo cię kocham, Pete, ale tu nawet nie o to chodzi. Ja nie mogę zrobić ci krzywdy, rozumiesz? Nie wolno mi. Prawo mi zabrania, Pete. Gdybym cię uderzył, a ktoś by się o tym dowiedział, ciebie zabrałaby opieka społeczna, a mnie policja. Jesteś moim dzieckiem, skarbie, a nie moją własnością. Nie mogę zrobić z tobą czego chcę. Jako twój opiekun, muszę się tobą dobrze zajmować. Musisz być najedzony, mieć w co się ubrać, mieć własne łóżko, a przede wszystkim, musisz być szczęśliwy. Gdybyś na przykład zgłosił w szkole, że jesteś w wieży nieszczęśliwy, opieka społeczna zaczęłaby sprawdzać, czy jestem dla ciebie dobrym opiekunem i czy nie trzeba znaleźć ci lepszej rodziny. Nie jesteś moją własnością, rozumiesz, kochanie?

Peter zamrugał kilka razy, wpatrując się we mnie ze łzami w oczach. Pokręcił lekko głową, jakby nie mógł uwierzyć w to, co właśnie powiedziałem. Bo pewnie było to zaprzeczeniem wszystkiego, czego nauczył się w dzieciństwie. W jego mniemaniu, opiekun był wszystkim. Był Bogiem, który mógł zrobić z nim co zechce i nikt go nie powstrzyma, bo on może zrobić z nim wszystko. Może go pobić, może go wyrzucić, może go zgwałcić, zabić, skrzywdzić w dowolny inny sposób, a on nie ma prawa się poskarżyć. Opiekun może wszystko. On nic. A jeśli opiekun był dla niego dobry... to, no cóż, złapał pana Boga za nogi, bo miał wyjątkowe szczęście. Tak mu się wydawało. Że nie krzywdziłem go, bo byłem takim dobrym człowiekiem. I choć od dawna już wiedziałem, że Peter bardzo mnie idealizował, a w jego głowie wszystko co robiłem było doskonałe, to... dopiero teraz naprawdę do mnie dotarło, jak bardzo kruche było jego zaufanie i poczucie bezpieczeństwa. Mógłbym je zniszczyć jednym gestem. Przestałby wtedy wierzyć, że na świecie są tacy dobrzy ludzie, którzy nie znęcają się nad swoim dzieckiem dla zabawy nie przez prawo, które tego zabrania, a z dobrego serca. A mnie... wciąż po prostu zaskakiwało to, jak ten biedny chłopiec był skrzywdzony przez życie.

-A-Ale...- zaczął cicho. Wiedziałem dobrze, co chciał powiedzieć. Dlaczego w takim razie nikt nie przeszkodził jego mamie. Jej partnerowi. Dla niego to był jasny dowód na to, że opiekun jednak może zrobić z nim co zechce. Że jest własnością w jego rękach.

-Gdyby ktokolwiek dowiedział się, co działo się w twoim domu, skarbie, zabrałby cię stamtąd. Nikt nie pozwoliłby, żebyś tam został- zapewniłem słabo. Bylem... naprawdę wstrząśnięty. Jemu wciąż się wydawało, że mógłbym go uderzyć. Wciąż mu się wydawało, że... że on sam nic nie znaczy. I to tak strasznie bolało. Nienawidziłem, kiedy on się mnie bał- opiekunom prawnym patrzą na ręce dużo bardziej niż biologicznym rodzicom, Pete, ale uwierz mi, gdyby ktoś się dowiedział, naprawdę nie pozwoliłby, żeby to się działo.

-Ja... ja przepraszam, tato... przepraszam...- wyszeptał, mocno wtulajac policzek w moją klatkę piersiową. Pogłaskałem go po włosach, czując to przyjemne ciepło w mojej klatce piersiowej, gdy usłyszałem jak mnie nazwał. Uwielbiałem to. Uwielbiałem być tatą. Dwa lata temu wyśmiałbym tego, kto powiedziałby mi, że za rok będę miał syna. I że będę go kochać całym sercem. I codziennie za niego dziękować. Że stanę się odpowiedzialny, bo nic nie będzie się dla mnie liczyło tak jak mój chłopiec. Że będę gotowy poświęcić dla niego wszystko. Nawet siebie.

-Cii, w ogóle nie jestem na ciebie zły, skarbie. Nie sprawiasz mi kłopotów. To nie był kłopot. Tylko trochę się o ciebie martwiłem, Pete, ale nie sprawiasz kłopotów. Cieszę się, że w końcu rozwiązaliśmy tą sprawę raz na zawsze. I nie wrócisz już do tej szkoły, kochanie. Chrzanić psychiatrę. Mój syn nie będzie się uczył w jakiejś podrzędnej szkole państwowej. Pójdziesz do dobrej, prywatnej szkoły, w której na nikim nie będzie robiło wrażenia to, że jesteś moim synem. Przeniosą cię do wyższej klasy i dostosują do twojego poziomu, skarbie. Obiecuję, że już nigdy nie pozwolę, żeby ktoś robił ci krzywdę. A ty masz mi o tym mówić, zamiast wymyślać historyjki o ruchomej balustradzie, dobrze? Żadnych kłamstw. Mówimy sobie o wszystkim, słonko- powiedziałem stanowczo. Peter pokiwał głową, wtulając się we mnie. Uśmiechnąłem się do niego- jestem z ciebie dumny, kochanie- mruknąłem w jego włosy. Chłopiec podniósł lekko głowę.

-Bo... bo pobiłem Flasha?- zdziwił się, marszcząc przy tym brwi.

-Nie- tak. Choć było to bardzo niewłaściwe, byłem dumny, kiedy zobaczyłem, jak rozbija temu dzieciakowi nos. Powinienem go za to zganić, ale... hej, po tylu latach znoszenia bólu i upokorzeń, nie tylko w szkole, Peter w końcu o siebie zawalczył. W końcu się postawił. Pokazał, na co go stać i wskazał temu małemu gnojkowi jego miejsce.

Byłem dumny.

-Za to powinieneś dostać po łapach, nie wolno bić- powiedziałem, choć odczuwałem pewną niewłaściwą satysfakcję- jestem dumny, Pete, bo w końcu o siebie zawalczyłeś. Postawiłeś się, bo dobrze wiesz, że nie zasługujesz na takie traktowanie. I obroniłeś mój honor. Dziękuję, skarbie- dodałem, po czym mocno przytuliłem go do siebie. Kompletnie nie podobało mi się to, co ten mały gnojek powiedział. Bałem się, że to wywoła u Petera jakieś niepożądane przemyślenia. Nie chciałem, żeby zaczął się zastanawiać nad tym, czy rzeczywiście za kilka miesięcy mi się nie znudzi, albo czy nie postanowię adoptować sobie jakiegoś innego dziecka, a jego wyrzucić. Chciałem, że wiedział, że był wszystkim. Żeby wiedział, że jest najważniejszy. Nawet jeśli to miało oznaczać, iż byłby odrobinę za bardzo rozpieszczony. Ja chciałem, żeby był rozpieszczony. Żeby wiedział, że jest na pierwszym miejscu. Żeby zdawał sobie z tego sprawę. Bo należało mu się to. Zasługiwał, żeby być na pierwszym miejscu.

-Chodź, kochanie. Zjemy coś- powiedziałem, po czym otuliłem młodszego ramieniem, ruszając w stronę windy. Peter oparł się głową i moje ramię.

-To... co teraz będzie?- spytał cicho. Uśmiechnąłem się do niego.

-Tak jak mówiłem, pójdziesz do lepszej szkoły. Kiedy będziesz gotowy, oczywiście. Wniósłbym pozew, ale chyba mamy teraz ważniejsze sprawy ma głowie, co nie? Chyba, że chcesz. Jeśli chcesz, Pete, mogę ich pozwać- rzuciłem, a zaraz po tym dotarło do mnie, że mówię dokładnie tak, jak bogaci tatusiowie dzieciaków z tej szkoły dla snobów, do której wysłał mnie ojciec.

-Nie, to bez sensu- mruknął Peter, uśmiechając się pod nosem.

-A Flash? Mogę mu zniszczyć życie, jeśli chcesz, wystarczy kilka telefonów- oznajmiłem. Chłopiec zaśmiał się cicho.

-Najpiękniejsza oferta, jaką kiedykolwiek usłyszałem- powiedział- ale dzięki, obejdzie się- dodał. Kiwnąłem jedynie głową. Spodziewałem się tego i wiedziałem dobrze, że przekonywanie go nie ma żadnego sensu. Peter podjął decyzję. Najpewniej słuszną, choć niezbyt satysfakcjonującą.

Wysiedliśmy z windy i ruszyliśmy w kierunku kuchni. Peter od razu zajął swoje miejsce, a ja otworzyłem lodówkę. Uśmiechnąłem się szeroko, widząc jej zawartość.

-Mam dwie wiadomości, dobrą i cudowną- oświadczyłem.

-To najpierw dobra- rzucił Peter.

-Steve zrobił zapiekankę. A cudowna jest taka, że ci naiwniacy zostawili w lodówce sześć donutów- powiedziałem, uśmiechając się jak małe dziecko. Wyciągnąłem zapiekankę, zdjąłem pokrywkę i wsadziłem żaroodporne naczynie do mikrofali.

-Panie Stark, nie wolno zjadać cudzych donutów bez pytania- powiedział poważnie Peter. Zmarszczyłem lekko brwi i posłałem mu pytające spojrzenie, po którym oboje wybuchnęliśmy śmiechem. Zjadanie cudzych donutów było absolutnie najlepsze.

Wyciągnąłem zapiekankę z mikrofali, wyłożyłem ją na dwa talerze i postawiłem na stole.

-Smacznego- rzuciłem, podając chłopcu widelec. Peter uśmiechnął się i podmuchał lekko na swoją porcję. Westchnąłem cicho, wiedząc, że muszę powiedzieć to, co krąży mi po głowie od obejrzenia nagrania.

Młodszy posłał mi pytające spojrzenie, słysząc moje westchnienie.

-Tak?- mruknął.

-Posłuchaj, Pete- zacząłem- to... to co on powiedział... no wiesz, o tym, że jesteś moją zachcianką...

-Panie Stark...- Peter spróbował mi przerwać.

-Nie, posłuchaj, naprawdę. To dla mnie ważne, żebyś wiedział, że on kompletnie nie miał pojęcia o czym mówił. Wiesz, że jesteś dla mnie bardzo ważny, prawda?

-Panie Stark...- znów spróbował.

-Naprawdę chcę, żebyś to wiedział, Pete. Nie ma opcji, że kiedykolwiek mi się znudzisz. Nie jesteś rzeczą, która mogłaby się znudzić. Jesteś moim synem, kocham cię i...

-Tato!- warknął w końcu, na co zamilkłem, nieco zdziwiony. Peter raczej bał się używać takiego tonu, choć w żadnym razie nie miałem do niego o to pretensji- chodzę z Flashem do klasy od pięciu lat, i uwierz mi, od pięciu lat nie powiedział jeszcze kompletnie nic mądrego. Jest beznadziejnym przypadkiem idioty, a ja nie zamierzam brać nic z tego co powiedział na poważnie. Kiedyś się tym przejmowałem, teraz nie. Wiem, że mnie kochasz, okej? Ja ciebie też. Nie musisz się o to martwić, tato- zapewnił swobodnie. Uniosłem lekko brwi. Peter... jeszcze nigdy nie wypowiedział się tak... beztroski sposób. Był całkiem pewny tego, co mówił, a mi bardzo się to podobało. Nie wierzyłem lekarzowi, gdy mówił, że mówienie do siebie na "ty" bardzo by nas zbliżyło, ale teraz, kiedy Peter naprawdę mówił do mnie w ten sposób, widziałem to.

-Cieszę się, Pete. To naprawdę dobrze. To tylko głupi dzieciak, nie ma sensu się nim przejmować- zapewniłem z uśmiechem. Peter odpowiedział mi tym samym, po czym zabrał się za jedzenie. Podążyłem w jego ślady. A gdy skończyliśmy, nie oszukując się i oszczędzając sobie czasu, który poświęcili byśmy na wracanie do lodówki, porwaliśmy pudełko donutów i szybko przenieśliśmy się do warsztatu, by znaurzyć się w naszym małym, własnym świecie.

*****

2012 słów

Hejka!

Heh, nie nie, to jeszcze nie koniec bólu. Czeka nas punkt kulminacyjny. Jakieś podejrzenia?

Mam nadzieję, że się podobało :)

Do zobaczenia<3<3<3

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro