Rozdział 39

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


Pov. Stark

-Petey- powiedziałem cicho, pukając do drzwi. Westchnąłem słabo. Nie odpowiadał. Myślałem, że ochłonie przez godzinę i może nawet sam do nas wróci, ale nie przyszedł- kochanie, proszę- rzuciłem błagalnie. Znów zostałem zbyty milczeniem.

Przez chwilę zastanawiałem się, czy nie powinienem odejść i dać mu więcej czasu, ale prawda była taka, że nie chciałem zostawiać go samego przez tak długo. Ufałem Peterowi w zupełności i bez wahania powierzyłbym mu swoje życie, ale... nie powierzyłbym mu jego życia. Bałem się, co mu przyjdzie do głowy. Dzieciak był chory i w tym jednym aspekcie nie mogłem mu ufać. Trzeba było go pilnować, co sam ostatnio udowodnił.

-Pete, wchodzę, dobrze?- powiedziałem, wchodząc powoli do pokoju. Uniosłem brwi, gdy się w nim znalazłem. Po raz pierwszy, odkąd Peter zamieszkał w wieży, panował tu bałagan. Istny haos. Rzeczy były porozrzucane, a szuflady i szafy otwarte. A najgorsze w tym wszystkim było jedno.

Nie było tu Petera.

-Cholera, Jarvis, gdzie jest Peter?- rzuciłem, podchodząc do łóżka i odkrywając kołdrę gwałtownym gestem, jakby miał się tam chować.

-Pan Parker opuścił wieżę czterdzieści dwie minuty temu- oznajmiła sztuczna inteligencja. Zbladłem, patrząc na uchylone okno. Nie nie, nie, to się nie działo. Nie mogło. Peter... czemu on miałby to zrobić? Przecież mogliśmy to wyjaśnić, poradzilibyśmy sobie. Czemu on... i dokąd? A jeśli coś sobie zrobi? A jeśli... nie wróci? Przecież było lepiej. Rozmawialiśmy! Mogliśmy to wyjaśnić, a jeśli czuł, że jest bliski załamania, mógł do mnie przyjść. Porozmawiać, przytulić się. Ostatnio tak to załatwialiśmy. Peter ze mną rozmawiał. Czemu teraz nie chciał?

***

Pov. Peter

Stanąłem przed drewnianymi drzwiami, wstrzymując powietrze. Bałem się. Byłem się jak cholera, ale nie miałem gdzie pójść. Nie sądziłem, że znów się tu znajdę. W ogóle nie sądziłem, że jeszcze kiedykolwiek pojawię się w Queens, ale... tu było moje miejsce. Właśnie tu się należałem. Nie zasługiwałem na to całe dobro. A pan Stark nie zasługiwał, żeby ktoś taki jak ja zatruwał mu życie. Jak ja w ogóle śmiałem nazywać go swoim tatą? Taki śmieć jak ja? I on? Tony Stark? Nie mogłem nawet o tym marzyć.

Pchnąłem ciężkie drzwi i niemalże zachłysnąłem się powietrzem, czując znajomy zatęchły zapach brudu, alkoholu, potu i marihuany. Nie rozumiałem, jak ktokolwiek może przychodzić tu dobrowolnie. Wszedłem do środka i przedarłem się przez tłum ludzi. Wszystko było dokładnie tak jak przedtem. Tarcze do celowania i rzutki, brudne stoliki, plakaty, tablica z długami. Nic się nie zmieniło.

-Peter?!- usłyszałem nagle swoje imię i odwróciłem się w kierunku baru. Blondyn wyszedł zza lady, po czym bez słowa chwycił mnie za łokieć i pociągnął na zaplecze. Uniosłem brwi, widząc jego zatroskane spojrzenie- co ty wyprawiasz, dzieciaku? Natychmiast wracaj do domu!- rozkazał, choć użył łagodnego tonu. Zanim zdążyłem odpowiedzieć, Weasel uśmiechnął się, pokręcił głową z niedowierzaniem i serdecznie mnie uściskał- matko, jak Wilson zniknął, bałem się, że zrobi ci krzywdę. Myślałem, że już cię nie zobaczę. Nawet nie wiesz, jak się cieszę, że Stark cię wziął. Bo mieszkasz u Starka, co nie?- spytał, posyłając mi badawcze spojrzenie, gdy lekko się ode mnie odsunął. Westchnąłem.

-Tak, ja... tak. Tak myślę- wymamrotałem. Blondyn zmierzwił mi włosy.

-Co ty tu robisz, hm? Za mało masz kłopotów?- rzucił oskarżycielskim tonem. A ja, jak ostatni mazgaj, zalałem się łzami. Zaszlochałem, spuszczając wzrok, a starszy ewidentnie się zmieszał.

-N-Nie miałem dokąd p-pójść...- zapłakałem i usłyszałem jak Weasel wypuszcza powietrze. Położył mi ręce na ramionach.

-Ale nie płacz, co?- rzucił niepewnie- um... chodź, pewnie zmarzłeś. Zrobię ci może jakąś herbatę, chcesz?- powiedział, po czym, nie czekając na moją odpowiedź, zabrał mnie znów do baru. Posadził mnie po wewnętrznej stronie lady i obsłużył szybko kilku klientów, nalewając im piwa do kufli. Przetarłem nos rękawem i skuliłem się lekko. Faktycznie zmarzłem. Na zewnątrz było zimno.

Nawet nie zauważyłem, kiedy na ladzie obok mnie wylądował kubek z herbatą. Posłałem blondynowi wdzięczne spojrzenie. Weasel podsunął sobie stołek i usiadł naprzeciwko mnie.

-No to mów. Co się stało?- spytał. I choć wcześniej nigdy bym tego nie zrobił, teraz po prostu opowiedziałem mu wszystko. Wszystko od początku. O tym, jak sobie nie radzę. Jak nie potrafię żyć z tym wszystkim. Jak się boję. Jakim ciężarem jestem dla pana Starka i wszystkich innych. Nawet o tym, jak próbowałem się zabić, kiedy dowiedziałem się, że mój ojciec żyje. Opowiedziałem o tym, jaki teraz jestem. Jak nie potrafię sobie poradzić bez leków i jak wszyscy... się mnie boją. Jakie siniaki na rękach ma przeze mnie pan Stark. Jaki jestem dla nich niebezpieczny. Dla wszystkich byłem niebezpieczny. Byłem potworem.

Weasel wysłuchał mnie do końca, rzucając jedynie co jakiś czas głośnym "spierdalać, nie teraz!", gdy ktoś próbował złożyć zamówienie. Bałem się, że każe mi się wynosić z baru. Że trzeba będzie się bać. Że nie będzie chciał mieć ze mną nic wspólnego. Nie żeby kiedylolwiek coś wielkiego nas łączyło. Ale on, zamiast się wściec, po raz pierwszy w życiu, posłał mi współczujące spojrzenie.

-Ja pierdolę...- sapnął, odchylając głowę w tył i odchylając się na stołku- ale to wszystko pojebane- dodał. Gdybym nie był zbyt roztrzęsiony, roześmiałbym się. W wieży nikt nie przeklinał. Steve był gotowy zabić za używanie wulgaryzmów w mojej obecności. Choć był absolutnym przeciwnikiem przemocy, raz nawet pacnął w głowę Clinta, gdy przeklnął przy mnie.

-Powinieneś wrócić do domu. Nic tu po tobie, chłopaku- powiedział. Pokręciłem głową, ocierając mokre policzki.

-Nie mogę- szepnąłem.

-Peter... to jest cholernie głupie, wiesz? Zwiałeś z całkiem przyzwoitego domu. A tu nie jest bezpiecznie, nawet dla ciebie. Wilson już cię nie chroni- oznajmił. Wypuściłem powietrze i dopiłem herbatę.

-Mogę tu przenocować?- spytałem słabo, nie chcąc już więcej o tym rozmawiać. Weasel zacisnął usta, kiwając lekko głową.

-Jasne, młody. Trochę tam przemeblowałem. Pomieszkuję tam sobie. Śpij w łóżku, jeśli chcesz...

-Nie chcę- powiedziałem szybko. Nie wyobrażałem sobie nawet spania w sypialni Deadpoola. Nigdy nie wolno było mi tam wchodzić. Nie chciałem tego.

-W takim razie kanapa jest cała twoja- oznajmił Weasel, wstając. Ja też to zrobiłem, mamrocząc niemrawe podziękowania. Zanim zdążyłem odejść, blondyn zawołał moje imię. Obróciłem się przez ramię.

-A ja i tak uważam, że powinieneś wracać do domu- rzucił, po czym zajął się pracą. Zacisnąłem usta. Nie mogłem wrócić.

***

Łzy stanęły w moich oczach, gdy wszedłem do małego mieszkanka na strychu baru. Przy olbrzymim apartamencie w wieży, te kilka pokoi wydawało się naprawdę maleńkie.

Nigdy nie chciałem tu wracać.

Upuściłem plecak, który dotychczas miałem przewieszony przez ramię. Trochę przemeblował? Weasel zrobił tu gruntowny remont. Wszystko było inaczej. Podobało mi się to. Nic tu nie było jak dawniej. Na ścianach nie było zacieków i grzyba. Na podłodze nie było śladów krwi. Zerknąłem na drzwi do sypialni Deadpoola. Były otwarte. Wcześniej zawsze były zamknięte na klucz.

Przeszedłem powoli do salonu. Tu też wszystko było inaczej. Kanapa była nowa.

Zacisnąłem usta, gdy łzy znów zawirowały w moich oczach. Oparłem się o ścianę i zsunalem w dół.

Po chwili zacząłem płakać.

***

Pov. Stark

Po kilku godzinach, stałem już pod drzwiami baru. Dobrze wiedziałem, dokąd Peter poszedł z jednej, prostej przyczyny. Gdzie indziej miał pójść? Dla pewności wysłałem Kapitana i Wdowę do magazynu, w którym kiedyś spędził trochę czasu i na nasz dach, a Clintowi kazałem czekać, na wypadek gdyby wrócił, ale byłem prawie pewien, że jest tutaj.

Wszedłem do baru i od razu podszedłem do lady. Barman, Weasel, o ile dobrze pamiętałem, uniósł jedną brew.

-Przyszedłem po moje dziecko- powiedziałem, a on bez słowa wskazał mi strych. Ruszyłem tam, pamiętając o małym mieszkanku, w którym dzieciak żył z Deadpoolem.

Wspiąłem się po wąskich schodkach i po cichu wszedłem do mieszkania. Nie chciałem się z nim kłócić i miałem nadzieję, że obejdzie się bez awantury i łez. Chciałem po prostu zabrać swojego synka do domu, żeby móc z nim w spokoju porozmawiać.

Uderzyło mnie to, jak bardzo mieszkanie się zmieniło, ale nie miałem czasu się nad tym długo zastanawiać. Wszedłem do salonu, by zastać tam śpiącego na podłodze Petera. Był cały zapłakany, wręcz wtulony w ścianę. Westchnąłem cicho, podchodząc do dziecka. Zarzuciłem sobie jego plecak na ramię i klęknąłem przy nim.

-Oj, Petey...- westchnąłem, delikatnie chwytając młodszego- chodź do mnie- rzuciłem cicho, biorąc go na ręce. Podniosłem go z łatwością i wyniosłem z mieszkania. Pocałowałem go w czoło, po czym łokciem pchnąłem drzwi i wszedłem do barowej części. Blondyn za ladą przywołał mnie do siebie gestem dłoni, a ja posłuchałem.

-Tak?- rzuciłem.

-Eh... głupia sprawa...- zaczął, na co uniosłem jedną brew- znalazłem pieniądze Petera. Odkładał sobie na studia i... uzbierał niezłą sumkę. Myślałem, że już tu nie wróci, no i wiesz... zamieszkał z tobą, więc tym bardziej...

-Do rzeczy- powiedziałem błagalnie, chcąc już wyjść z tego zatęchłego baru.

-Wyremontowałem za te pieniądze mieszkanie u góry. Nie sądziłem, że tu wróci, okej? Mogę spróbować jakoś je oddać, ale to było dobre kilka tysięcy, więc...

-Peter jest pod moją opieką i uwierz mi, nie musi się martwić o studia. Jego edukacja jest naprawdę zabezpieczona, mam nawet drugie konto, na którym odkładam dla niego pieniądze. A poza tym, kupuję mu wszystko, czego sobie zażyczy. Także nic się nie stało. Dam mu te pieniądze, jeśli będzie chciał- zapewniłem, choć dobrze wiedziałem, że Peter nie będzie tego chciał. Nie potrzebował teraz pieniędzy. Nie przyjmował nawet kieszonkowego, twierdząc, że tysiąc dolarów tygodniowo to stanowczo za dużo, czego zupełnie nie rozumiałem. Ja dostawałem półtora jako nastolatek i bywały tygodnie, w których wydawałem wszystko przed piątkiem.

-Nie będziesz na niego zły, prawda?- upewnił się barman, a ja westchnąłem i pokręciłem głową.

-Nigdy- powiedziałem cicho, po czym skierowałem się do wyjścia. Osłaniałem Petera przed tłumem, nie chcąc, żeby ktoś go niechcący uderzył. A gdy wyszliśmy z baru, z przyjemnością wziąłem głęboki oddech.

-Hmm?- mruknął nieprzytomnie Peter, a ja pocałowałem go w czoło.

-Cii, śpij sobie. Wszystko jest dobrze, jedziemy do domu- szepnąłem, a chłopiec uniósł kąciki ust i wtulił się w moją klatkę piersiową. Przytuliłem go do siebie, po czym otworzyłem drzwi i ułożyłem dziecko na tylnych siedzeniach samochodu. Okryłem go dokładnie moim płaszczem, po czym napisałem wiadomość do reszty o tym, że Peter jest bezpieczny.

Zamknąłem drzwi i już miałem odejść, gdy nagle, usłyszałem głośne, przeciągłe miauknięcie. Wyprostowałem się, patrząc w stronę ciemnej uliczki. Uśmiechnąłem się szeroko. Znałem ten dźwięk. I jak do cholery mogło nie przyjść mi do głowy, że zwierzak będzie szukał Petera w najbardziej znanych mu rejonach?

-Avi!- zawołałem, a kot uniósł łebek i skierował spojrzenie w naszą stronę- no chodź tu, ty głupi kocie!- krzyknąłem, na co zwierzak natychmiast ruszył pędem w naszą stronę. Otworzyłem drzwi na tylne siedzenie i pozwoliłem kotu wskoczyć do tyłu. Maluch ulokował się wygodnie na klatce piersiowej Petera, który z kolei uśmiechnął się we śnie. Pokręciłem głową z zadowoleniem. Po raz pierwszy mogłem zupełnie szczerze powiedzieć, że naprawdę cieszyłem się na widok kota. Teraz wszystko będzie łatwiejsze.

*****

1762 słowa

Hejka!

No cóż, zbliżamy się do końcówki😁

Mam nadzieję, że się podobało :)

Do zobaczenia<3<3<3

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro