Rozdział 6

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Rozdział dedykowany Cielanka  ♥️
Dziękuję kochana😘😘😘

Pov. Stark

Od pięciu minut siedzieliśmy w milczeniu na parkingu przed szkołą. Specjalnie kupiłem nowy samochód z przyciemnianymi szybami. To był najtańszy samochód, jaki kiedykolwiek kupiłem, ale zależało mi, żebyśmy za bardzo się nie wyróżniali. Nie chciałem dodawać dzieciakowi stresu faktem, że zwrócimy na siebie całą uwagę samym wjazdem na parking. Peter ściskał w drżących dłoniach plecak, który położył sobie na kolanach, uparcie wbijając w niego wzrok. Poranek był... ciężki. Tak, ciężki, to było dobre słowo. Atak paniki po pobudce, która nastąpiła pół godziny szybciej niż normalnie, śniadanie, w czasie którego Peter co chwila zerkał nerwowo na zegar, nie mogąc przyzwyczaić się do nowego czasu działania. Był zdezorientowany, zamyślony. Nie słuchał mnie. Połknął rano trzy tabletki na uspokojenie i na pewno zjadłby ich więcej, gdybym nie schował przed nim pudełka. Kot powstrzymał go od ataku paniki przy śniadaniu, jednak nadrobiliśmy to na parkingu, przed wejściem do samochodu. Droga minęła nam... stosunkowo spokojnie. Żaden z nas się nie odzywał. To było wręcz zabawne. Czułem się jak potwór, wioząc swoje dziecko do szkoły. Czy tak będzie już zawsze? Czy zawsze będę czuł się okropnie, gdy będę kazał Peterowi chodzić do szkoły?

W pewnym momencie, poczułem na sobie ponury wzrok chłopca. Zerknąłem na niego i uśmiechnąłem się pod nosem. Wiedziałem, że miał do mnie żal. Nie powiedziałby tego, ale miał do mnie żal. Może nawet był na mnie zły? Miał do tego prawo. Ten dzieciak za długo wszystkim ulegał. Miał absolutne prawo, żeby złościć się na mnie i nie zgadzać z moimi decyzjami.

-Nie patrz na mnie, jakbym ci zabił psa- powiedziałem z głupim uśmiechem, na co Peter szybko znów spuścił wzrok. Nie chciałem go wyrzucać z samochodu, ale wiedziałem, że sam na pewno z niego nie wyjdzie- spóźnisz się, Pete- zauważyłem. Chłopiec wypuścił głośno powietrze, zagryzł dolną wargę i kiwnął lekko głową, jednak nie ruszył się z miejsca. Westchnąłem ciężko- mały, naprawdę powinieneś iść. Przyjadę po ciebie, obiecuję- zapewniłem. Młodszy odpiął pasy. No... to był jakiś postęp. Peter skulił się w miejscu i wziął głęboki oddech.

-N-Naprawdę muszę?- szepnął. Znów westchnąłem, odchylając głowę do tyłu. Na pewno przez całą drogę miał nadzieję, że jeszcze zmienię zdanie i zawrócę. Dlaczego to musiało być takie trudne? Czy to naprawdę nie było za szybko?

-Pete... przecież wiesz że...

-A-ale... p-panie Stark... ja naprawdę...- zaczął cicho, a w jego oczach zawirowały łzy. Spuściłem wzrok. Też się bałem. Bałem się jak cholera. Gdyby nie to, że musiałem być silny dla Petera, najpewniej też bym spanikował. On... wydawał mi się taki bezbronny i nieporadny. Wiedziałem, że tak naprawdę był twardy i silniejszy niż mi się zdawało, ale bałem się, że naprawdę sobie nie poradzi- boję się...- wyszeptał. I wtedy zobaczyłem to w jego oczach. Atak paniki był blisko. Bardzo blisko. Wystarczyło jeszcze kilka słów, a Peter zacznie hiperwentylować i będę musiał zabrać go do wieży.

-Nie, nie, nie- powiedziałem szybko, łapiąc chłopca za ręce- spokojnie, Pete, będzie dobrze, naprawdę będzie, obiecuję ci- zapewniłem, ale to nie przyniosło zbyt dużych efektów. Panika w jego oczach rosła. Westchnąłem ciężko. Chciałem tego uniknąć, naprawdę chciałem, ale nie mogłem. Musiałem. Dla niego- dobrze, Pete, zrobimy tak. Mam ze sobą laptop i telefon, mogę pracować z samochodu. Ty pójdziesz na lekcje, a ja zostanę tutaj, tak? Jeśli będziesz mnie potrzebował, będę na miejscu. Zaczekam tu, co ty na to?- powiedziałem z łagodnym uśmiechem, a chłopiec wbił we mnie swoje wielkie czekoladowe oczy. Przez chwilę przyglądał mi się z niedowierzaniem.

-N-Naprawdę?- spytał cicho- zrobi to pan dla mnie?- dodał, z szokiem w głosie. Kiwnąłem głową.

-Pewnie, że tak- zapewniłem. Peter milczał. Przeszło mi przez głowę, że mógł uznać to za idiotyczny pomysł i zezłościć się, że traktuję go jak dziecko, ale po chwili, młodszy się odezwał.

-Jest pan pewien?- tym razem, w głosie Peter pojawiła się troska. Uśmiechnąłem się z rozczuleniem.

-Absolutnie. Poczekam tu- oznajmiłem pewnie. W przeciągu sekundy, poczułem oplatające moją szyję ramiona. W momencie, w którym chłopiec wtulił się we mnie mocno, poczułem, jak drży na całym ciele.

-Dziękuję- szepnął. Uśmiechnąłem się i odwzajemniłem gest, który trwał zaledwie chwilę, jednak... był warty tych kilku godzin, które spędzę w samochodzie. W pewnym momencie, usłyszeliśmy dźwięk dzwonka szkolnego. Peter podskoczył w miejscu, jednocześnie odsuwając się ode mnie.

-Mówiłem, że się spóźnisz- zauważyłem. Chłopiec fuknął jedynie pod nosem i podniósł plecak. Westchnął ciężko, zerkając na budynek. Zmierzwiłem mu włosy i uśmiechnąłem się- leć, Pete, będzie dobrze. Ja tu jestem- zapewniłem. Młodszy kiwnął lekko głową i chwycił klamkę, po czym zastygł. Pokręciłem głową z rozbawieniem. Nachyliłem się lekko i sam otworzyłem drzwi. Peter zamknął oczy, przełknął ślinę i wyszedł z samochodu, bardzo powoli, jakby ziemia paliła. Odwrócił się i posłał mi smutne spojrzenie.

-Do widzenia, panie Stark- powiedział cicho.

-Cześć, Pete- rzuciłem miękko. Chłopiec nabrał powietrza i powolnie zamknął drzwi. Odwrócił się na pięcie i ruszył przed siebie, prosto w głąb wbiegających do szkoły dzieciaków, które w swojej naiwności liczyły, że może gdy się pospieszą, nikt nie zauważy ich spóźnienia. Peter wyglądał pośród nich jak zagubiony szczeniak, z tymi swoimi wielkimi oczami, którymi skakał po wszystkich dookoła. Powolnym krokiem dotarł do drzwi. Chwycił za klamkę i zamarł. Odwrócił się przez ramię i spojrzał prosto w moje oczy, choć nie mógł mnie zobaczyć przez przyciemniane szyby. Jednak mimo to, miałem wrażenie, że doskonale mnie widzi. Uśmiechnąłem się lekko i pomachałem. Peter westchnął ciężko i odmachał, posyłając mi smutne spojrzenie. No tak, ulepszony wzrok. W końcu chłopiec odwrócił się i zniknął za drzwiami budynku.

-Błagam, niech oni będą dla niego dobrzy- szepnąłem pod nosem.

Pov. Peter

Uspokój się.

Żeby to było takie proste. Starałem się. Naprawdę się starałem, jak tylko mogłem, ale... tu było tyle ludzi... tyle zapachów i hałasów... poczułem, jak skręca mi wnętrzności. Ale... pan Stark tu był. Nic nie mogło mi się stać, bo on tu był, w każdej chwili gotowy ruszyć mi na pomoc. Ehh... nie chciałem, żeby tracił na mnie tyle czasu. Nie byłem tego wart, ale... tak bardzo nie chciałem zostać sam.

Rozejrzałem się i skuliłem lekko. Zacisnąłem pięści na ramiączkach plecaka i ruszyłem przed siebie, starając się nie zostać poturbowanym przez rówieśników. Znałem drogę, więc jak najszybciej dotarłem do klasy, nie chcąc wpaść w jakieś kłopoty. Nie lubiłem tej szkoły. Głównie dlatego, że szkolna społeczność też za mną nie przepadała. Ale nie chciałem mówić o tym panu Starkowi. Miał już ze mną dość problemów.

Westchnąłem ciężko, gdy stanąłem przed drzwiami klasy. Bałem się. Tak cholernie się bałem. Nie... to nie był czas na panikę. Nie teraz. To... to była całkiem normalna sytuacja, prawda? Po prostu wejdę na lekcje, jak normalny dzieciak. Powiem klasyczne "dzień dobry, przepraszam za spóźnienie" i usiądę na swoim miejscu. Chyba... chyba że jest już zajęte. I... będę musiał stać tam jak idiota, a wszyscy będą na mnie patrzeć i... nie. Weź się w garść. Będzie dobrze. Pan Stark tu był. Musiało być dobrze. Wziąłem głęboki oddech i otworzyłem drzwi. Momentalnie wszystkie pary oczu skierowały się na mnie, a ja spiąłem się. Co ja miałem powiedzieć? Zamarłem. Poczułem, jak każdy mięsień mojego ciała napina się. Czułem to. Czułem, że atak paniki się zbliża. Oni wszyscy na mnie patrzyli. Wszyscy, bez wyjątku. Bicie mojego serca przyśpieszało, a ja wstrzymałem oddech.

Dzień dobry, przepraszam za spóźnienie.

Dzień dobry, przepraszam za spóźnienie.

Dzień dobry, przepraszam za spóźnienie.

-Witaj, Peter. Dobrze mieć cię spowrotem- z odrętwienia wyrwał mnie miły głos matematyczki. Przerzuciłem na nią przerażone spojrzenie- usiądziesz na swoim starym miejscu?- spytała, gdy się nie ruszyłem. Zamrugałem kilka razy

-Em... t-tak... p-przep-praszam za s-spóźnienie- wyjąkałem, robiąc się przy okazji cały czerwony i szybki ruszyłem w kierunku swojego miejsca, na samym końcu sali. W pewnym momencie poczułem, jak coś haczy o moją stopę. Potknąłem się i postawiłem kilka szybkich kroków w przód, jednak w ostatniej chwili udało mi się złapać równowagę i nie przewróciłem się. W klasie rozbrzmiał chichot kilku osób, a ja odwróciłem się przez ramię, posyłając Flashowi ponure spojrzenie. Matematyczka rzuciła krótkie "proszę o spokój", po czym wróciła do prowadzenia lekcji, a ja szybko usiadłem w ostatniej ławce. Nawet nie trudziłem się wyjmowaniem książek, czy słuchaniem nauczycielki, której, swoją drogą, byłem naprawdę wdzięczny za tak bezceremonialnie załatwienie mojego wejścia. Skupiłem się głównie na własnych myślach. Powtarzałem sobie tylko jedną rzecz.

Jest bezpiecznie.

Jest bezpiecznie...

Jest... bezpiecznie...

Jest bezpiecznie?

Rozejrzałem się nerwowo. Część z nich zerkała na mnie, niektórzy szeptali między sobą, a reszta po prostu skupiała się na lekcji, lub, w większości, na własnych sprawach. Wziąłem głęboki oddech i zamknąłem na chwilę oczy. Musiałem wziąć się w garść. Pan Stark tam był. Był tam. Gdybym bardzo się wychylił, zobaczyłbym go przez okno. Było mi strasznie głupio, że musiał przeze mnie tracić tyle czasu, ale wiedziałem, że gdyby nie to, najpewniej nic nie ochroniło by mnie przed atakiem paniki. Wsadziłem dłoń do kieszeni bluzy, sprawdzając, czy może przypadkiem nie wpadłem rano na genialny pomysł, żeby zabrać ze sobą leki na uspokojenie. Nie, niestety, nie byłem na tyle sprytny. A szkoda, bo bardzo by mi się teraz przydały.

W pewnym momencie, do moich uszu dotarł głośny, wysoki dźwięk. Wyciągnąłem głośno powietrze i podskoczyłem w miejscu, rozglądając się nerwowo. Dopiero gdy wszyscy dookoła zaczęli pakować się i podnosić z ławek, dotarło do mnie, że zadzwonił dzwonek szkolny. Przez chwilę rozglądałem się ze zdezorientowaniem. Też musiałem wstać. Podniosłem więc swój plecak z ziemi, po czym szybkim krokiem ruszyłem do wyjścia. Chciałem po prostu przebrnąć przez ten dzień. Skończyć go, przeżyć dwa następne i zakończyć ten koszmar na następny miesiąc. Mieć to za sobą.

Sprawdziłem więc szybko, gdzie mam następną lekcję. Chciałem udać się tam jak najszybciej i tym samym zmniejszyć ryzyko tego, że ktoś mnie zaczepi po drodze. Jednak moje plany szybko zostały zniweczone.

-Cześć, Petey! Tęskniłeś?- odezwał się znajomy głos zza moich pleców, a ja zesztywniałem. Powoli, ze spiętymi mięśniami odwróciłem się, a moim oczom ukazał się Flash i banda przerośniętych chłopaków. Zbladłem. Nie... nie, nie, nie, nie oni. Nie teraz. Nie od razu. Wiedziałem, że to prędzej czy później nastąpi, ale... nie... nie tak szybko...

Nagle, pajęczy zmysł się odezwał, ale zanim zdążyłem zorientować się, co się tak w zasadzie dzieje, ktoś mocno pchnął mnie na ścianę. Uderzyłem w nią i pisnąłem z zaskoczenia. Otworzyłem szeroko oczy. To... zabolało. Mocno. W moich oczach zebrały się łzy. Ja... przez ten cały czas w wieży... tam wszyscy byli dla mnie tacy dobrzy. Był pan Stark... od miesiąca nie miałem podbitego oka, złamanego nosa albo rany ciętej, więc... odzwyczaiłem się od tego. Tak po prostu się odzwyczaiłem od bólu. I teraz... byłem tak zaskoczony tym nieprzyjemnym uczuciem... to bolało. W zasadzie, nie był to jakiś wielki, rozrywający ból nie do zniesienia, ale... byłem tak zaskoczony, że... nie wiedziałem co zrobić. Już dawno nic mnie nie bolało. Już dawno nikt mnie nie skrzywdził. A oni... oni po prostu...

-Chyba nam się tu nie rozpłaczesz, co sieroto?- roześmiał się Flash, a jego koledzy mu zawtórowali. Spojrzałem na niego, a moja dolna warga zadrżała na to określenie. Ja... ja już nie byłem sierotą... już nie...- no nie, on naprawdę się rozpłacze!- zawołał wesoło.

Następne wydarzenia, były jakby za mgłą. To wszystko... to wszystko wracało... to się działo znowu... od nowa... znowu codziennie będę bity... znowu nie będę mógł patrzeć na swoje odbicie przez te wszystkie siniaki i rany... i on... on wróci... wszystko wróci... dawne życie... wrócę do Queens... do niego... do baru... nie, nie, nie, nie, nie... błagam, przecież... przecież miało być dobrze... już miało być dobrze... pan Stark... obiecał przecież... on miał nie wrócić...

Nie zwracając na nikogo uwagi, odwróciłem się i wystrzeliłem w kierunku wyjścia, nie zwracając uwagi na krzyki i śmiechy za sobą. Wypadłem ze szkoły, mając jeden, konkretny cel. Samochód. Pan Stark. Dom. Chciałem do domu. Wrócić do domu.

Pov. Stark

Przez ostatnie pół godziny pracowałem, obezwładniając po kolei wszystkich, do których powinienem zadzwonić przez ostatni miesiąc. W zasadzie, dość sporo nadrobiłem. Ale jutro będę już musiał wziąć laptopa, żeby móc pozałatwiać inne sprawy.

Byłem w trakcie kolejnej rozmowy, kiedy do samochodu wpadł Peter. Rzuciłem krótkie "oddzwonię" do słuchawki i uważnie przyjrzałem się młodszemu. Przeraziłem się. Był blady jak ściana. Po jego policzkach spływały fale łez. Oddychał bardzo szybko. Wbił się w siedzenie, zacisnął powieki i mocno przytulił do siebie plecak.

-Boże, Peter, co się...- urwałem w momencie, w którym chłopiec na mnie spojrzał. Zamarłem. To... to był ten sam strach. Dokładnie ten sam, który był tam przy naszym poznaniu. Ten strach i... panika. Czysta panika.

-D-Do d-domu... p-panie Stark... b-błagam... chcę d-do domu...- zaczął mamrotać, kuląc się na siedzeniu. Nawet stąd widziałem, jak cały drżał. Nie, on nie drżał. On się cały trząsł. Chwyciłem go za ramiona i skierowałem w swoją stronę.

-Peter, co się stało?- zapytałem stanowczo, starając się przerwać ten potok słów. Jednak tym razem, młodszy spojrzał na mnie z jeszcze większym przerażeniem.

-B-błagam, panie Stark, błagam, chcę do domu, błagam, do domu, panie Stark... będę grzeczny, zrobię wszystko, tylko błagam, do domu, do domu, do domu- zaczął gorączkowo powtarzać z przerażeniem, wpatrując się prosto w moje oczy. Przyciągnąłem chłopca do siebie i przytuliłem na tyle, na ile mogłem. Nie wiedziałem, co mogło go aż tak przerazić, ale na pewno nie mogłem pozwolić, żeby w takim stanie wracał na lekcje.

-Cii, cichutko- wyszeptałem, gładząc go uspokajająco po plecach- wrócimy do domu, cii, już dobrze, pojedziemy do domu- zapewniłem, po czym pocałowałem młodszego w czubek głowy. W tym momencie, dotarł do mnie pewien fakt. Do domu. Nie do wieży. Do domu. Nazwał ją domem. Nazwał wieżę domem. Uśmiechnąłem się i otarłem jego policzku wierzchem dłoni. Delikatnie chwyciłem go za podbródek i skierował tak, by ma mnie patrzył- no już, już dobrze, mały. Wszystko dobrze. Jestem tu, tak? Wszystko jest w porządku, nie płacz, Pete. Wracamy do domu- powiedziałem miękko, posyłając mu łagodny uśmiech. Chłopiec pociągnął nosem i kiwnął lekko głową- już lepiej? Możemy jechać?- spytałem cicho.

-Mhm...- mruknął młodszy i opadł bezwiednie ma siedzenie. Wyciągnąłem z kieszeni małe pudełko, po czym wysypałem sobie na dłoń jedną pigułkę.

-Połknij- poleciłem, podając ją mniejszemu. To było na uspokojenie. Tak na wszelki wypadek. Nie chciałem, żeby dostał ataku paniki w samochodzie. Już raz to przerabialiśmy i zdecydowanie nie było to coś, co chciałbym powtórzyć. Młodszy szybko wziął tabletkę, po czym oparł się o siedzenie i zamknął oczy.

-Jedźmy do domu... proszę- szepnął, przechylając głowę tak, by opierać ją o szybę. Uśmiechnął się i odpaliłem silnik.

-Już jedziemy, Pete. Zaraz będziemy w domu- powiedziałem, po czym odpaliłem silnik.

Wyjeżdżaliśmy z wieży.

Wracaliśmy do domu.

*****

2405 słów

Hejka!

Takie delikatne dojebanie złem na dobry początek.
Potem będzie tylko gorzej hehe...

Mam nadzieję, że się podobało :)

Do zobaczenia<3<3<3

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro