Rozdział Czwarty

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Helena

Po niefortunnym początku znajomości z jednym z najsławniejszych gitarzystów na świecie unikałam Witka Brauna jak ognia. Gdy tylko widziałam go na szkolnym korytarzu, od razu włączałam tryb ucieczki. Szerokim łukiem omijałam również Aulę B, nie widziałam powodu, aby kusić los. 

Minęły dwa tygodnie od naszego pierwszego spotkania, a ja ciągle miałam pracę, mogło to znaczyć tylko jedno, Braun słowem nie wspomniał o naszym  wyboistym starcie. Cieszyłam się, że nie poleciał od razu do Marii, ale nie zmieniało to jednak faktu, że nadal uważałam go za dupka i chama. Każdy kolejny dzień tylko potwierdzał moje pierwsze wrażenie. 

Zachowywał się jak nadęty, uprzywilejowany bufon, który nie zamienił z nikim oprócz Marii i Dulińskiego ani jednego słowa. Oczywiście nie spodziewałam się, że będzie pytał, jak minął nam weekend czy dzielił się swoim drugim śniadaniem, ale czy naprawdę tak ciężko było odpowiedzieć "dzień dobry" swoim współpracownikom? 

Damska część akademii, zarówno pracownice, jak i uczennice prześcigały się w wychwalaniu Brauna. Zdawały się nie zauważać jego grubiaństwa i oczywistego ignorowania wszystkiego wokół. Oczywiście rozumiałam ich zainteresowanie, facet był nieziemsko przystojny, ale w niczym nie przypominał Witolda Brauna sprzed wypadku. Jego ciuchy były wiecznie pogniecione i poplamione, włosy w nieładzie, sińce pod oczami coraz większe, a białka przekrwione, broda już dawno przekroczyła granicę seksownego zarostu, teraz wyglądała bardziej, jak wielki krzak zakrywający pół twarzy. Wyglądał, jak obraz nędzy i rozpaczy. Ostatnimi czasy przypominał bardziej menela niż znakomitego muzyka, który kilkakrotnie znalazł się na okładce magazynu Men's Health. 

Kobiety jednak były zupełnie ślepe. Kiedy powiedziałam Zuzce, że Braun wygląda jak bezdomny moja przyjaciółka zrobiła taką minę, jakbym właśnie zamordowała jej ukochanego zwierzaka. 

— Powiedz coś takiego w mojej obecności jeszcze raz, a przestanę cię znać —  powiedziała żartobliwie, nie ukrywając oburzenia. 

Znając Zuzię i jej niezwykle emocjonalne podejście do zauroczeń zdecydowałam, że nie będę ryzykować i swoje przemyślenia dotyczące wyglądu gitarzysty zostawię dla siebie. 

Dziwiły mnie te wszystkie westchnienia dorosłych i zamężnych kobiet, zachowujących się jak nastolatki. Z drugiej strony powinnam była być im wdzięczna, nie raz pomogły mi one w ucieczce przed Braunem. 

Kiedy tylko korytarz wypełniał się dźwiękami zachwytu, wiedziałam, że to znak dla mnie, że czym prędzej należy się ewakuować. 

Najwytrwalszą i najwierniejszą fanką muzyka okazała się Walszewska. Gdyby tylko mogła, przeniosłaby swoje biurko tuż obok biurka Witka. Gdziekolwiek znajdował się Braun, kilka chwil później zjawiała się Maria. Musiałam przyznać, że wyglądało to niezwykle komicznie, ona, cała w chirurgicznej bieli, emanująca elegancją, klasą i szykiem, on, brudny, zapuszczony w pogniecionych T-shirtach. Maria podążała za nim niczym wierny pies, patrząc na niego jak na kawałek soczystego steka, który zamierzała zjeść po wielodniowej głodówce. 

Zuza natomiast nie dawała mi spokoju ze swoimi ciągłymi zachwytami na temat Witka. Nie było dnia, żeby nie raczyła mnie coraz to nowymi zdjęciami gitarzysty.

— Lenka, zobacz. No zobacz, czy on nie wygląda bosko? Nie wiem, jakim cudem możesz uważać, że wygląda jak bezdomny! To czyste herezje! Idź lepiej do okulisty, kochana. Już nie mogę się doczekać koncertu świątecznego, może uda mi się skraść buziaczka pod jemiołą. 

 Zuza uparcie podsuwała mi telefon pod nos, a ja robiłam wszystko, żeby powstrzymać się przed przewracaniem oczami.

— Pani profesor? — Rozległo się za moimi plecami. Patrycja, uczennica trzeciej klasy liceum, jedna z najlepszych uczennic akademii rozglądała się niespokojnie po moim biurze, stojąc na korytarzu. 

— Coś się stało? — zapytałam zaniepokojona. Był środek dnia. Patrycja powinna być na zajęciach, a nie szwendać się po szkole. 

— Ym, nie, to znaczy...— dziewczyna zawahała się. — Mamy właśnie zajęcia z profesorem Braunem, ale... no, e, jeszcze się nie pojawił... nie widziała go pani profesor nigdzie?

Patrycja nerwowo rozejrzała się dookoła, jakby sprawdzając czy przypadkiem nie schował się pod moim biurkiem. 

Jeszcze się nie pojawił? Przecież lekcja powinna zacząć się 25 minut temu! 

— Trzeba do niego zadzwonić. Może coś mu się stało — wtrąciła Zuza. 

— Patrycja, proszę wróć do klasy, profesor Malicka za moment do was przyjdzie. A ja w tym czasie poszukam profesora Brauna. 

Dziewczyna skinęła głową, ale nie wyglądała na przekonaną. 

— Idź, idź. Wszystko w porządku — dodałam. 

— Ja... ja właściwie nie chciałam nic mówić, ale tym razem po prostu nie było go tak długo i zaczęłam się martwić. 

Tym razem? To nie jest pierwszy raz? — zapytałam, tracąc cierpliwość. 

Patrycja pokręciła głową. 

— Pani profesor, niech mnie pani już o nic więcej nie pyta. Nie chcę pakować profesora Brauna w kłopoty, ale mam ten konkurs za niecałe trzy miesiące... sama pani rozumie...

Och rozumiałam aż za dobrze. Witek Braun spóźniał się na lekcje. Spóźniał się tak bardzo, że zaniepokojone uczennice spacerowały po szkole w poszukiwaniu niepokornego nauczyciela. 

Patrycja wyglądała na winną, że w ogóle mi o tym powiedziała. Dziewczyna miała wystąpić w międzynarodowym konkursie wokalnym w Berlinie za niecałe trzy miesiące. Potrzebowała nauczyciela, opiekuna, kogoś, kto da jej dobre rady. W środku aż gotowałam się ze złości. 

Razem z Dulińskim robiliśmy wszystko, żeby ściągnąć do akademii najlepszych pedagogów, dokładaliśmy wszelkich starań, aby dzieci i młodzież otrzymały wartościową edukację, a ktoś taki jak Witek Braun po prostu ma to totalnie gdzieś. 

— Patrycja, wszystko w porządku, idź z profesor Malicką do klasy. Bardzo dobrze, że mi o tym powiedziałaś. Może profesorowi Braunowi faktycznie coś wypadło, że nie mógł przyjść, idźcie, a ja wszystkiego się dowiem.

Zuza aż prychnęła, słysząc moje oczywiste kłamstwo. 

Gdy zostałam sama, wyciągnęłam komórkę i spróbowałam dodzwonić się do Dulińskiego, ale miał wyłączony telefon. Przypomniałam sobie, że są z Walszewską na sesji rady miasta, nie było więc sensu dzwonić do Marii. 

Zdecydowałam więc, że zadzwonię do Radka, był w końcu managerem Witka. 

— Kawa, drink czy kolacja? A może kolacja ze śniadaniem? — zapytał Radek, zanim zdążyłam się odezwać. 

Przewróciłam oczami. Minęły prawie trzy tygodnie od naszego spotkania i byłam pewna, że Rudnicki w końcu da sobie spokój. 

— Słuchaj...

— Jeśli zamierzasz znowu mnie spławić, to nie zamierzam słuchać — powiedział z nutą dowcipu w głosie. 

— Radek, to ważne...

— Lena, czekaj, coś przerywa, nie słyszę cię. 

Pieprzony zasięg. W tej części budynku były wieczne problemy z zasięgiem. Żeby w XXI wieku, gdy technologia jest tak rozwinięta, nie można było bez komplikacji porozumieć się ze światem zewnętrznym. Dramat! 

Szybkim krokiem wyszłam z budynku na parking, próbując złapać zasięg i stanęłam jak wryta. Na szkolnym parkingu, nie więcej niż 30 metrów od wejścia głównego stał zaparkowany czarny SUV, którego właścicielem był nie kto inny jak Witek pieprzony Braun. Więc przyjechał do akademii, po prostu zajęcia z uczniami były dla niego tak mało istotne, że zdecydował się nie przyjść i zapomniał o tym kogokolwiek poinformować. Skoro jego samochód stał na parkingu, to gdzie w takim razie był Witek? Nie było go w pokoju nauczycielskim, który mijałam po drodze. Nie było go na pewno w gabinecie Marii ani Dulińskiego, skoro przebywali poza szkołą. 

Jeszcze raz spojrzałam w stronę samochodu i mój wzrok przykuł jakiś ruch. Na siedzeniu kierowcy, jakby gdyby nigdy nic siedział Braun. 

Nigdy nie byłam specjalnie kreatywna w kwestii przekleństw, wolałam używać starych dobrych klasyków, ale w tym momencie przez moją głowę przemknęła cała gama odkrywczych epitetów. 

— Żartujesz sobie ze mnie? — mruknęłam pod nosem i ruszyłam w stronę auta. 

Otworzyłam drzwi samochodu z takim impetem, że musiałam zrobić krok w tył, aby złapać równowagę. 

— Co Pan tutaj robi? Lekcja zaczęła się pół godziny temu! Uczennice szukają pana po całej szkole — zaczęłam, specjalnie decydując się na użycie grzecznościowej formy "pan". Uznałam, że po niefortunnym pierwszym spotkaniu, kiedy najwyraźniej zapomniałam o dobrym wychowaniu i zwracałam się go gitarzysty per ty, dobrze będzie zachować pozory. 

Poza tym Braun był ode mnie jakieś piętnaście lat starszy i  moja babcia przewróciłaby się w grobie, wiedząc, że zignorowałam wszystkie jej nauki dotyczące adresowania starszych. 

Braun siedział pochylony do przodu z rękami na kierownicy i głową pomiędzy nimi. Może faktycznie źle się poczuł? 

— Panie ... 

Nie wiedziałam jak mam się do niego zwrócić. Po nazwisku? Po imieniu? Ach, całe to chodzenie na paluszkach dookoła Brauna zaczęło wpływać na mój zdrowy rozsądek. 

— Wszystko w porządku? Potrzebuje pan pomocy? Dzieciaki czekają na pana, nie może pan... — zaczęłam, robiąc krok w przód, schylając się tak, aby górna część mojego ciała znajdowała się połowicznie w aucie, kiedy nagle poczułam woń alkoholu. Tak silną, że mimowolnie wstrzymałam oddech. 

To jakiś koszmar. Złapałam Brauna za ramię i potrząsnęłam lekko. 

Z gardła muzyka wydobył się niezidentyfikowany dźwięk. 

— Panie Witku, słyszy mnie pan? — zapytałam po raz kolejny, próbując nawiązać z nim jakiś kontakt. 

Cudownie, po prostu cudownie. Już chciałam ponownie potrząsnąć muzykiem, gdy zawibrowała moja komórka. 

— Lena, wszystko w porządku? Coś przerwało rozmowę — usłyszałam głos Rudnieckiego po drugiej stronie słuchawki. 

Wzięłam głęboki oddech. 

— Radek, mamy problem. Pan Braun nie pojawił się dzisiaj na zajęciach. 

Rudnicki przeklął pod nosem. 

— Dobra, rozłączam się, już do niego dzwonię.

— Zaczekaj, wiem, gdzie on jest. Ale... — nie zdążyłam dokończyć, bo z ust Radka wylała się kolejna fala przekleństw. 

— Domyślam się, że jest pijany. Jak bardzo? — spytał. 

Zdziwiłam się, że Radek od razu doszedł do takich wniosków, oznaczać mogło to tylko jedno, nie był to pierwszy raz. Na pewno nie był to jedyny przypadek, kiedy znany muzyk miał problemy z alkoholem, jednak tutaj w grę wchodziła  reputacja akademii, na którą ciężko pracowaliśmy.

Nie interesowało mnie, co robił Braun w wolnym czasie, ale teraz, kiedy został pracownikiem AWK, na szali było nie tylko jego dobre imię. Nie potrzebowaliśmy tego typu rozgłosu, jako placówka oświatowa zależało nam na tym, aby o nas mówiono, jednak nie w taki sposób. Rozejrzałam się po parkingu, sprawdzając, czy nie ma w pobliżu nikogo, kto mógłby obserwować całą scenę. 

— Lena, jak bardzo? — Głos Rudnickiego wyrwał mnie z rozmyślań. 

— Bardzo. Jest w swoim samochodzie, który stoi na parkingu przed szkołą. Cuchnie jak gorzelnia i praktycznie nie ma z nim kontaktu. Wydał z siebie kilka bliżej nieokreślonych dźwięków, ale poza tym nic. Radek, musisz tu przyjechać i się nim zająć, a ja jakoś przeorganizuję dzisiejsze zajęcia —powiedziałam. 

— Kurwa. Kurwa, kurwa.

Milczałam przez dłuższą chwilę. Na miejscu Rudnickiego też byłabym nieziemsko wkurzona. 

— Radek, halo, kiedy będziesz na miejscu? Ja muszę wracać do pracy, zanim ktoś się zorientuje i zacznie mnie szukać. 

— Jestem w Pradze. Nawet jeśli wyjadę natychmiast i zaryzykuję kilka mandatów, na miejscu będę nie wcześniej niż za 4 godziny, może więcej. 

4 godziny? Może więcej? Przecież to jakiś koszmar. 

— Lena słuchaj, musisz go  stamtąd zabrać. Jeden z dziennikarzy z tego pieprzonego brukowca "Blask" chodzi za Witem krok w krok. To cud, że jeszcze go tam nie ma —poprosił Rudnicki. 

— Ale...

— Lena proszę cię. Błagam, to naprawdę ważne. Chyba sama rozumiesz, że w obecnej sytuacji nie może być nic gorszego, jeśli dziennikarze sfotografują go pijanego w jego własnym samochodzie. Nie teraz, kiedy tak ciężko pracujemy nad poprawą jego wizerunku. Wszystko się spierdoli —kontynuował. 

Rozumiałam zdenerwowanie Radka. Naprawdę. Jego prośba, żeby zabrać Brauna spod szkoły, też wydawała mi się więcej niż rozsądna. Gdyby nie reputacja szkoły, która również była na szali nie zastanawiałabym się dwa razy. Zawsze uważałam, że trzeba ponosić konsekwencje swoich czynów.  Jak sobie pościelesz, tak się wyśpisz. 

Witold Braun był dorosłym facetem, nie kto inny, ale właśnie on sam powinien pracować najciężej nad poprawą swojego wizerunku. Miałam ogromną ochotę zostawić go na parkingu, ale wiedziałam, że jeśli tylko Walszewska dowiedziałaby się o tym, natychmiast zostałabym zwolniona, dlatego zdecydowałam, że mu pomogę. Tym razem. Koniec końców wszyscy jedziemy na jednym wózku. 

Pojawił się jednak jeszcze jeden problem. Pomimo moich najszczerszych chęci, nie miałam pojęcia jak wyciągnąć Brauna z samochodu albo chociaż przetransportować go na siedzenie pasażera. 

— Lena? — odezwał się Radek. 

— Jestem. Coś wymyślę. Powiedz mi tylko, gdzie mam go zawieźć. 

W głosie Rudnickiego słychać było ulgę i wdzięczność. Przynajmniej ktoś doceni moje poświęcenie. 

— Wit wynajmuje dom za miastem. Prześlę ci sms-em adres i kod do bramy. Zapasowe klucze są czerwonej doniczce przed wejściem do pomieszczeń gospodarczych z tyłu domu. Dasz radę? 

Czy dam radę? Chyba nie miałam innego wyjścia. 

******************************************************

Spędziłam prawie 15 minut na szkolnym parkingu, próbując przepchnąć Brauna na siedzenie pasażera. Uznałam, że ta czynność będzie miała większe szanse powodzenia niż próba przesadzenia go do mojego auta. Muzyk nadal nie odpowiadał na moje pytania, co jakiś czas wydając z siebie niezrozumiałe jęki. Nienawidziłam się poddawać, ale kiedy moja głowa po raz trzeci boleśnie uderzyła o dach samochodu, musiałam ogłosić porażkę. Nie chciałam nawet myśleć o wielkości guza na mojej głowie, który z pewnością będę odczuwała przez następnych kilka dni. 

Wolałam nie myśleć o siniakach i zadrapaniach na ciele Wita, które z pewnością powstały w wyniku moich nieudolnych prób przesunięcia go. Nie chciałam zrobić więcej szkody niż pożytku, musiałam więc zadzwonić po pomoc. Przez myśl przebiegała mi Zuza, ale przypominając sobie drobne ciało przyjaciółki, wątpiłam, aby była najlepszym wyborem w tych okolicznościach. Dodatkowo Radek prosił o dyskrecję, a znając Zuzę i wielką platoniczną miłość, którą pałała do gitarzysty, zdecydowałam się na Marka. 

Mój kuzyn, który był mi bliski niczym brat, nigdy mnie nie zawiódł. Wychowywaliśmy się razem, właściwie to ja wychowywałam się w jego domu, a starszy ode mnie o prawie 5 lat rozwinął kompleks starszego brata. Kiedy byłam nastolatką, niesamowicie irytowały mnie jego nieustanne pytania dokąd i z kim się wybieram, kiedy wrócę, co to za chłopak, z którym widziano mnie w kinie. Nazywałam je hiszpańską inkwizycją i wielokrotnie skarżyłam się babci, że Marek nie daje mi żyć. 

Nie znałam zakazów i nakazów, które rodzice z uporem maniaka wpajali swoim dzieciom. Nigdy nie musiałam się tłumaczyć ze złej oceny, nie przypominam sobie sytuacji, żebym dostała szlaban albo karę za złe zachowanie. Teraz, kiedy patrzę na to z perspektywy czasu, wydaje mi się, że moja babcia, choć właściwie to ona była dla mnie i ojcem i matką, nie chciała wchodzić w kompetencje moich wiecznie nieobecnych rodziców. Pomimo tego, że to ona chodziła na wywiadówki, pielęgnowała mnie w chorobie, odrabiała ze mną lekcje i była ramieniem, na którym mogłam się wypłakać, nigdy nie powiedziała o nich złego słowa. 

Po jej śmierci najbliższą mi osobą był Marek, na którego mogłam liczyć zawsze i wszędzie, nie było więc dla mnie zaskoczeniem, kiedy zjawił się na parkingu po niecałych piętnastu minutach od mojego telefonu z wołaniem o pomoc. 

— W życiu nie przypuszczałem, że będzie taki ciężki, dobrze, że odnowiłem swój karnet na siłownię. Nie mam pojęcia, jak chciałaś poradzić sobie sama. Przetransportować go w kawałkach? — zażartował Marek. 

Wspólnie zdecydowaliśmy, że najlepszym rozwiązaniem będzie odwiezienie Brauna w jego własnym samochodzie. Jeśli Walszewska albo Duliński zobaczyliby auto Wita przed szkołą, mogły pojawić się pytania, których wolałam uniknąć. 

Nie wiem, czego się spodziewałam, kiedy dotarliśmy na miejsce, ale na pewno nie tego, że muzyk mieszka w niewielkim, parterowym domu z dużym ogrodem i zadbanym trawnikiem. W myślach miałam obraz eleganckiej willi, nowoczesnej architektury i innowacyjnych projektów a moim oczom ukazał się najzwyczajniejszy na świecie, prosty, klasyczny dom. Podpoznański Bnin znajdujący się nie więcej niż pół godziny drogi od centrum miasta w ostatnich latach zaludniało coraz więcej mieszkańców, głównie rodzin z dziećmi w zabudowie jednorodzinnej. Ceny nieruchomości były zdecydowanie niższe niż w stolicy Wielkopolski, ale wątpiłam, aby był to powód, dla którego Braun zdecydował się na tę lokalizację. 

Ulica Jodłowa znajdowała się w niedalekim sąsiedztwie jeziora, a cała okolica sprawiała wrażenie rodzinnej i przyjaznej. Hmmm, kto by pomyślał. 

Jednak całe pozytywne wrażenie zniknęło, kiedy otworzyłam drzwi wejściowe. Zaduch i smród papierosów uderzyły w moje nozdrza niemal natychmiast. Zapach był tak silny, że mimowolnie zrobiłam krok w tył. 

— No dalej, wchodź. Długo go tak nie utrzymam — usłyszałam za sobą głos Marka i weszłam do środka. 

— Jezus Maria, co za nora — dodał, rozglądając się dookoła. 

Marek miał absolutną rację. To, co zewnątrz wyglądało na zadbany i zwykły dom w środku przypominało melinę. W salonie na podłodze pełno było opakowań po jedzeniu na wynos, mnóstwo pustych butelek po drogich alkoholach,  stosy ubrań piętrzyły się  na każdym skrawku wolnej przestrzeni. Wątpiłam, aby w popielniczce, która stała na małym stoliku zmieścił się jeszcze jeden pet. Kuchnia, połączona z salonem wyglądała niewiele lepiej. Brudne kubki, szklanki, kufle, talerze stały dosłownie wszędzie, bo nie było dla nich miejsca w zlewie. 

Zastanawiałam się, czy kiedykolwiek widziałam w swoim życiu taki chlew. Tragedia. Nawet Zuza, która eufemistycznie mówiąc, wolała artystyczny nieład od porządku byłaby zgorszona tym widokiem. 

Stałam jak wryta pośrodku salonu, zastanawiając się jak to możliwe, że ktoś taki jak Wit Braun żyje w takich warunkach. Co to w ogóle za życie? Trucie się nikotyną i zapijanie smutków alkoholem? Na miłość boską przecież Zuza pokazywała mi odcinek MTV Cribs, gdzie Braun chwalił się swoją rezydencją w Los Angeles. 

— Jak on kurwa może tak mieszkać? Facet mógłby sobie kupić małe państewko, gdyby tylko chciał, a nie może zatrudnić sprzątaczki? Ja pierdole, co za Meksyk. Położyłem go w sypialni, wierz mi, nie chcesz tam wchodzić. Żeby dotrzeć do łóżka, musiałem utorować sobie drogę. Ja spadam, spieszę się do klienta. Mogę cię podrzucić do centrum, jeśli chcesz —  powiedział Marek, kręcąc głową z niedowierzaniem. 

Nie potrafiłam wytłumaczyć dlaczego, ale zdecydowałam, że zostanę jeszcze chwilę. Marek nie ukrywał swojego zdziwienia, ale skwitował to tylko kiwnięciem głowy. Nie pałałam specjalną sympatią do Brauna, wszystkich w szkole traktował, jakbyśmy byli brudem pod jego butami, ale w tym momencie zdałam sobie sprawę, w jak beznadziejnej sytuacji się znalazł. 

Jego kariera muzyczna wisiała na włosku, najlepszy przyjaciel toczył walkę o zdrowie, brukowce nie zostawiały na nim suchej nitki, rozkładając na czynniki pierwsze, analizując i krytykując każdy aspekt jego życia, mieszkał w melinie, zatapiał smutki i problemy w alkoholu, codziennie przeżywając to piekło na nowo. Nie mogłam sobie nawet wyobrazić, jak musiał się czuć. Raz na wozie, raz pod wozem. Cóż, Braun zdecydowanie znajdował się pod wozem. 

Bezwiednie zaczęłam podnosić butelki i inne śmieci walające się po pokoju. Kiedy wreszcie skończyłam blisko godzinę później, salon i kuchnia wyglądały prawie przyzwoicie. Ograniczyłam się tylko do pobieżnego sprzątania, nie chciałam bardziej ingerować w jego prywatność. Przed wyjściem zajrzałam jeszcze do sypialni, żeby sprawdzić, jak miewa się muzyk. Usłyszałam ciche pochrapywanie. Jeszcze raz pomyślałam o wszystkich obraźliwych rzeczach, które czytałam na jego temat. Jaką trzeba mieć grubą skórę, żeby nie zwariować, mierząc się z nienawiścią i ostracyzmem? Spojrzałam na śpiącego Brauna, który wyglądał na bezbronnego i z trudem powstrzymałam się,  żeby nie pogładzić go po zmierzwionych włosach. Cały ten bałagan, alkohol, może to tylko mechanizm radzenia sobie z problemami? 

Może jego skóra nie jest tak gruba jak mi się z początku wydawało? 



Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro