Rozdział Dwunasty

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Spalę się w piekle. Tak, zdecydowanie usmażę się na diabelskim ruszcie i uznam, że było warto. Totalnie warto!

Musiałam ochłonąć, do jasnej cholery!
Przez ostatnią godzinę moja praca ograniczyła się tylko i wyłącznie do obserwowania przebierającego się Witka Brauna.

Miałam ochotę uściskać chamskiego fotografa, który co kilka minut zmieniał swoją wizję i wymyślał wciąż nowe stroje, w których chciałby sfotografować muzyka.

Byłam przekonana, że Braun jest o kilka sekund od wybuchu złości, gdy po raz kolejny został poproszony o zmianę garderoby.

Ja natomiast nie narzekałam. I nie tylko ja. Kątem oka zauważyłam, że wzrok damskiego grona zebranego w auli, raz za razem wędruje w kierunku przystojnego gitarzysty. Niejedna kobieta z pewnością naciągnęła sobie mięśnie szyi, próbując dostrzec jak najwięcej.

Nie mogłam ich za to winić. Naprawdę. Drobna kontuzja była tego warta. Jeśli wcześniej uważałam, że Braun wyglądał nieziemsko w garniturze, było to nic w porównaniu z tym, jak wyglądał bez ubrania.

Cóż, nie całkowicie bez ubrania, ale bez większych trudności można było dojrzeć muskularne uda i łydki. Lewa noga Witka pokryta była tatuażami od kostki aż do miejsca, gdzie udo łączyło się z pośladkiem i był to jeden z najbardziej pociągających widoków, jakie widziałam w życiu.

Zszokowało mnie to ponad wszelką miarę. Tatuaże, skórzane bransolety, długie włosy to kompletnie nie był mój typ. Powoli przeniosłam wzrok w kierunku Tomka, który także był w trakcie zmiany garderoby. Ciało, które kiedyś wprawiało mnie w zachwyt, straciło gdzieś swój urok i przyciąganie. Blond pasma wystylizowane w modną fryzurę już nie wydawały się tak kuszące. Nawet twarz, którą wirtualne fanki Jansa porównywały do rysów greckich Bogów, nie sprawiała już, że szybciej biło mi serce.
Zastanawiałam się, co spowodowało tak nagłą zmianę w mojej percepcji. Czyżby nastolatka uwieszona na jego ramieniu, chodząca za nim krok w krok? A może gburowaty alkoholik znajdujący się kilkanaście metrów dalej?

Powróciłam wzrokiem w kierunku Brauna. Tym razem moim oczom ukazał się muskularny tors pokryty ciemnymi włoskami. Na lewej piersi widniał ciemny wzór przedstawiający jakieś mityczne stworzenie.

— Wspaniały widok — usłyszałam głos Marii tuż za swoją głową.

Odwróciłam się gwałtownie, zawstydzona, że szefowa przyłapała mnie na oczywistym pożeraniu Witka wzrokiem.

Jej starannie wypielęgnowana twarz nie wyrażała żadnych emocji, ale sposób, w jaki na mnie patrzyła oraz jaką przyjęła pozycję, jasno wskazywał, że nie była zadowolona.

— Pan Braun chyba jest na skraju cierpliwości. Fotograf każe mu zmienić garderobę któryś raz z rzędu — powiedziałam, ignorując jej wcześniejszy komentarz.

Walszewska zrobiła krok w przód, a cała jej uwaga skupiła się na scenie rozgrywającej się przed naszymi oczami. Jak na zawołanie, Witek zdarł z siebie popielatą koszulę, którą asystentka fotografa usilnie próbowała na niego założyć. Choć stałyśmy stosunkowo niedaleko i nie dało się usłyszeć dokładnych słów wypowiadanych przez muzyka, to sposób, w jaki układały się jego usta oraz reakcja przestraszonej dziewczyny, wskazywały, że nie jest to nic przyjemnego.

Stanowczo pokręcił głową, rozejrzał się dookoła, a gdy nas spostrzegł, ruszył w naszym kierunku z niezadowoloną miną.

— Jak długo muszę jeszcze robić z siebie błazna? Nie sądzisz, że już wystarczy? Kto do kurwy nędzy będzie zwracał uwagę na to, czy moja zasrana koszula pasuje do odcienia moich oczu? — powiedział, spoglądając na swoją klatkę piersiową, która powinna być zasłonięta przez przedmiotową koszulę.

Powinna, bo w nagłym przypływie złości Braun najwyraźniej zapomniał, że ubrany był tylko w grafitowe spodnie, a koszula leżała na podłodze kilkanaście metrów za nim.

Maria głodnym spojrzeniem zlustrowała goły tors muzyka.

— Witku... — zaczęła, ale Braun natychmiast jej przerwał.

— Niech ten artysta pajac fotografuje dzieciaki albo skupi się na tym diabelskim pomiocie, ale ja mam dość. Nie jestem jakąś pieprzoną Anją Rubik, żeby cały dzień wyginać się przed obiektywem. Poza tym zrobił już wystarczająco dużo zdjęć, musi wystarczyć — powiedział stanowczo.

Diabelski pomiot?

Gdy w końcu do mnie dotarło, że miał na myśli Tomka, a diabelski pomiot był odniesieniem do serialu o demonie czy innym rezydencie piekieł, w którym Jans występował, wybuchnęłam głośnym śmiechem. Diabelski pomiot! Genialne!

Walszewskiej jednak wcale nie było do śmiechu. Chciała się odezwać, ale fotograf, który najwyraźniej przysłuchiwał się rozmowie, wtrącił:

— Marysiu, wydaje mi się, że mamy już wszystko. Nie jestem w stanie już więcej wykrzesać, patrząc na to, z kim muszę pracować. — Spojrzał wymownie w stronę gitarzysty. — Myślę, że będziesz zadowolona z efektu. Wszyscy świetnie się spisali. Prawie wszyscy — dodał urażony.

Maria skinęła głową, a na jej ustach pojawił się wymuszony uśmiech.

— Dziękuję Andrzejku. Zrób jeszcze kilka ogólnych ujęć szkoły, sal, instrumentów, myślę, że grafik mógłby je później wykorzystać.

Zanim znów się odezwała, rzuciła mi pełne dezaprobaty spojrzenie. 

Przecież nic złego nie zrobiłam! 

— Uwaga, uwaga! Dziękuję wszystkim za dzisiejszą pracę. Świetnie się spisaliście i cieszę się, że rozumiecie potrzebę zaangażowania się w ten projekt. To dla naszego wspólnego dobra — powiedziała, spoglądając na zegarek. — Na dzisiaj to wszystko, możecie iść do domów — dodała i z prędkością bliską prędkości światła oddaliła się do swojego gabinetu.

Niestety nie wszyscy mogli cieszyć się z wolności oferowanej hojnie przez Marię. Uczniowie i część nauczycieli opuścili aulę tak szybko, że nie zauważyłam, kiedy zniknęli mi z oczu.

Ekipy filmowej, fotografa z irytującą asystentką również nie było nigdzie na horyzoncie. Jasną czuprynę Tomasza i kościsty tyłek jego nastoletniej narzeczonej dostrzegłam, gdy bocznym wyjściem ewakuowali się z auli.

Bosko. Po prostu cudownie.

Rozejrzałam się po auli i wiedziałam, że to mnie przypadł zaszczyt uprzątnięcia tego armagedonu. Zaczęłam się zastanawiać, czy Banshee nie zrobiła tego celowo. Wszyscy do domu, a niewolnik Helenka ogarnie ten cały chlew. Dobra, jeden-zero Maria, ale nie poddam się bez walki.
Chcesz mieć posprzątane? Będziesz miała posprzątane!

Westchnęłam głośno ze zrezygnowania. Cóż, nie ma na co czekać. Trzeba zabrać się do roboty.

— Gotowa? — Usłyszałam głos Brauna.

— Nie. Nigdzie nie idę — odpowiedziałam, układając sobie w głowie, od czego zacznę doprowadzanie auli do stanu sprzed dzisiejszej sesji. Kurwa! W myślach oszacowałam, że to robota na przynajmniej dwie godziny!

— Dlaczego? Nie mów mi, że nie jesteś głodna. To świństwo, które ktoś zamówił na dzisiejszą sesję, nie zasługuje nawet na miano jedzenia. Psu bym tego nie dał.

Odwróciłam się z impetem i spojrzałam prosto na niego. Całe szczęście zdążył już założyć koszulkę.

— Muszę posprzątać tę Sodomę i Gomorę, taka moja praca. Jestem wściekle wygłodniała! I to ja jestem tym kimś, kto odpowiada za to paskudne żarcie. Cud boski, że nikt nie dostał sraczki, w przeciwnym razie Maria nie wahałaby się całej winy zwalić na mnie — powiedziałam.

Żałowałam, że musiałam mu odmówić, ale w tej chwili ważniejsza była moja praca. Musiałam wywiązać się ze swoich obowiązków.

Nie dam Marii satysfakcji i powodów do strzelania fochów czy pominięcia mnie przy rozdawaniu premii na Dzień Nauczyciela. Oj, nie, na pewno nie. Już zaplanowałam, na co wydam te pieniądze. Muszę spiąć poślady i sprawnie się z tym uporać.

— Jestem prawie pewien, że kamerzysta stoi teraz w kolejce po Stoperan.

Mimowolnie się uśmiechnęłam, w duchu przyznając mu rację. Faktycznie kamerzysta nie oddalał się specjalnie od stolika z jedzeniem.

— Dobra, od czego zaczynamy? — zapytał, skanując aulę wzrokiem.

— Zaczynamy? My? Zamierzasz mi pomóc? — spytałam zdziwiona.

Tego na pewno się nie spodziewałam. Witek Braun nie słynął z życzliwości i uprzejmości. O jego wybuchowym charakterze i tendencji do ekspresowego wpadania w złość krążyły legendy, a cierpliwość nie występowała w jego słowniku. Nigdy nie robił tego, na co nie miał ochoty. Wszystko odbywało się na jego zasadach albo wcale. Moje zdziwienie nie było nieusprawiedliwione.

— Powinienem czuć się urażony. Naprawdę tak źle o mnie myślisz, że fakt, że chcę ci pomóc, jest taki szokujący? —zapytał, marszcząc czoło.

Cóż, nie było łatwej odpowiedzi na to pytanie. Z początku moja opinia na temat Brauna, eufemistycznie mówiąc, nie była najlepsza. Podczas naszej dotychczasowej znajomości miewał przebłyski normalności, by chwilę później wrócić do swoich dawnych zwyczajów.

Zdecydowałam, że lepiej będzie milczeć.


— Lepiej nie odpowiadaj na to pytanie. Coś mi się wydaje, że nie jest to coś, co chciałbym usłyszeć — dodał, podsumowując niezręczną ciszę. — Dobra, jedziemy z tym koksem. Do roboty!

***

Początkowo myślałam, że pomoc Witka w sprzątaniu auli ograniczy się do narzekania i marudzenia, ale niechętnie musiałam przyznać, że pozytywnie mnie zaskoczył. Z jego ust nie wydobyło się ani jedno słowo skargi. Krzywił się i przewracał oczami tylko podczas sprzątania resztek ze stołu z cateringiem, co uznałam za sukces.

Stopniowo, dokładnie i precyzyjnie wykonywał wszystkie polecenia, niejednokrotnie przejmując inicjatywę. Po niecałej godzinie ciężkiej harówy pomieszczenie wyglądało nieskazitelnie. Kilkakrotnie przypominałam mu, że wcale nie musi tego robić i naprawdę poradzę sobie sama, ale w odpowiedzi otrzymywałam tylko piorunujące spojrzenia. Raz wydawało mi się, że usłyszałam „siedź cicho", ale nie byłam przekonana.

Oboje zadowoleni z efektu opuściliśmy aulę i głównym korytarzem skierowaliśmy się do wyjścia.
Wychodząc, pomachałam panu Stanisławowi na do widzenia, uświadamiając sobie, że to już drugi raz, kiedy widzi mnie w towarzystwie gitarzysty. Portier posłał nam zdziwione spojrzenie, ale w żaden sposób tego nie skomentował.

Cholera! Będę musiała zajrzeć do niego w najbliższym czasie i się wytłumaczyć, zanim poleci do Marii zdać jej relację.

Gdy wyszliśmy na parking, rozejrzałam się dookoła w poszukiwaniu czarnego SUVa Brauna. Uznałam, że jego samochód będzie bardziej widoczny na ulicach miasta i to mnie łatwiej będzie podążać za jego autem.

Po dłuższej chwili, nie mogąc zlokalizować jego pojazdu, spytałam:

— Zaparkowałeś gdzieś indziej?

W odpowiedzi Witek uraczył mnie burknięciem.

— Nie masz dzisiaj ze sobą samochodu? — spytałam raz jeszcze.
Wymamrotał coś zupełnie niezrozumiałego.

Rozejrzałam się jeszcze raz po parkingu, ale oprócz mojego wiekowego Mercedesa i zardzewiałej hondy pana Stanisława w zasięgu wzroku nie było innego auta.

— Nie-mam-prawa-jazdy — powiedział tak szybko, że zanim mój mózg zdążył zarejestrować jego słowa, z moich ust wyrwało się pytanie.

— Co?

— Nie mam prawa jazdy! — wykrzyczał.

Co?

Jak to nie miał prawa jazdy? Przecież na własne oczy widziałam jego samochód na szkolnym parkingu. Co więcej, pamiętałam dokładnie sytuację, gdy sama siedziałam za kółkiem, odwożąc go pijanego do domu. Ba! Gdy go znalazłam, siedział przecież na miejscu kierowcy.

Już chciałam zapytać jakim cudem jego SUV codziennie rano stoi pod szkołą, gdy nagle...

Czekaj! Czy to...?

Na policzkach Witka pojawił się rumieniec. I nie był to jakiś subtelny pąs, który można było łatwo przeoczyć, ale cała twarz Brauna spłonęła szkarłatem.

Nie miałam pojęcia, dlaczego, ale chwyciło mnie to za serce. Ten narwany, gburowaty typ wyglądał uroczo, gdy się rumienił!

Uroczo!

Czyż to nie rozbrajające, gdy prawie dwumetrowy gwiazdor rocka pokryty tatuażami rumieni się ze wstydu?

No właśnie, przecież to żaden wstyd nie mieć prawa jazdy. Być może po powrocie ze Stanów nie zdążył jeszcze wyrobić sobie dokumentu. Znałam także wiele osób, dla których prowadzenie samochodu było najgorszymi torturami.

I wtedy mnie olśniło!

Lenka, jak możesz być tak głupia!

Wypadek. Przecież Braun stracił prawo jazdy w wyniku tego nieszczęsnego wypadku.

— Pojedziemy moim. Ten brązowy mercedes — powiedziałam, nie komentując faktu, że muzyk nie może wsiąść za kółko.

— Wiem — wysyczał.

Ech. Cały jego relatywnie pozytywny nastrój gdzieś wyparował. Miałam wrażenie, że podczas sprzątania auli było prawie miło i sympatycznie. Prawie. Chce się boczyć, to trudno. Ja nie zamierzałam się nad tym rozwodzić.

Mój Mercedes W210 klasy E, zwany popularnie okularnikiem lata świetności miał już dawno za sobą, jednak nigdy mnie nie zawiódł. Miał jednak dwa zasadnicze minusy, paskudny, rdzawo-brązowy kolor i zabójczą pojemność silnika, która sprawiała, że jazda po Poznaniu mocno nadwyrężała mój domowy budżet.

Mina Brauna nie zachęcała do podjęcia z nim żadnej konwersacji. Nie miałam ochoty chodzić na paluszkach, czekając na jego kolejny wybuch. Jego nagłe zmiany nastrojów zaczynały działać mi na nerwy. Gdy oboje siedzieliśmy już w środku, powiedziałam:

— Jeśli chcesz, żebym odwiozła cię prosto do domu, wystarczy powiedzieć. Nie czuj się zmuszony spędzać ze mną popołudnia.

Pokręcił głową, ale skwaszona mina nie zniknęła z jego twarzy.

— Mówię serio. Gdybym chciała spędzić czas w towarzystwie Grincha, włączyłabym sobie film. Jeśli nadal chcesz zaprosić mnie na obiad, to fochy zostaw za drzwiami.

Zamrugał kilkakrotnie, wyraźnie nie spodziewając się moich słów.

— Jedź — powiedział.

— Na pewno? Ostatnia szansa.

— Jedź! — powtórzył i wymamrotał nazwę jakiejś restauracji.

Przez moment zastanawiałam się, czy nie poprosić go, aby mnie nawigował, ale zdecydowałam, że lepiej wprowadzę sobie lokalizację do Google Maps.

Spodziewałam się, że wybierze jakiś lokal w okolicach Rynku, ale nawigacja wskazywała, że mieliśmy kierować się w kierunku Ogrodów.

Jechaliśmy w kompletnej ciszy, przerywanej tylko przez głos oznajmiający, którą drogę mam obrać. Chciałam włączyć radio, ale skoro nie włączyłam go na początku, włączenie go w trakcie jazdy tylko spotęgowałoby niezręczną atmosferę.

Gdy dotarliśmy na miejsce, moim oczom ukazała się dziwnej konstrukcji budka zlokalizowana pomiędzy niskimi blokami, sąsiadująca ze sklepem spożywczym i apteką. Gdybym miała wybierać restaurację przez wzgląd na pierwsze wrażenie, nigdy bym tutaj nie trafiła.

— Mają świetne jedzenie — powiedział Braun nieśmiało. — Ale jeśli wolisz jechać gdzie indziej...

— Nie, nie. Tutaj jest dobrze.

Zwróciłam uwagę, że jego ton był już nieco przyjemniejszy, a posępna mina powoli odchodziła w niepamięć.

Po wejściu do środka uderzył mnie zapach tradycyjnej, domowej kuchni. Wnętrze było skromne, ale estetycznie urządzone. Niewielkie stoliki z pewnością pamiętały lepsze czasy. Na jasnych ścianach, w białych ramkach wisiały czarno-białe fotografie przedstawiające budynki i ulice Poznania z dawnych lat.
Na jednej z nich widniało zdjęcie „Bistro Grill Dorota", w którym aktualnie się znajdowaliśmy.

Zajęliśmy miejsce przy dużym oknie. Cały parapet zajmowały najróżniejsze kwiaty doniczkowe.
Z ukłuciem zazdrości popatrzyłam na zadbane i zdrowe rośliny, przypominając sobie pojedynczego dogorywającego żywota kaktusa w moim mieszkaniu.

— Wituś!

Niewysoka, pulchna kobieta zbliżała się do nas z szerokim uśmiechem na ustach. Jej siwe włosy upięte były w wysoki kok, kolorowy fartuch przywodził mi na myśl fartuchy, które niegdyś nosiła moja babcia.

— Pani Dorotko — powiedział Braun z czułością.

Wstał z krzesła, podszedł do kobiety i pocałował ją w policzek, a następnie jego ramiona objęły staruszkę w przyjacielskim uścisku.

Rozpromieniona, dotknęła pomarszczoną dłonią jego policzka i pogładziła go delikatnie po matczynemu.

Czułam się trochę jak intruz, obserwując tę niemal intymną scenę, przepełnioną miłością, szacunkiem i podziwem. 

Kobieta przeniosła wzrok na mnie. Szeroki uśmiech wciąż nie znikał z jej twarzy, ale uniosła brwi w niemym pytaniu.

— Dzień dobry — powiedziałam nieśmiało.

— Dzień dobry, słoneczko. Siadajcie, siadajcie. Na co macie ochotę? Nie wiem, co mi jeszcze zostało... Mogłeś mnie uprzedzić, coś bym wam zostawiła.

Witek spojrzał na mnie pytająco, ale byłam zbyt zaskoczona całą tą sytuacją, więc w odpowiedzi wzruszyłam tylko ramionami.

— Znalazłyby się może jakieś kluski śląskie?

Kobieta entuzjastycznie klasnęła w dłonie.

— Oczywiście! Zaraz wszystko przyniosę — powiedziała i na odchodne raz jeszcze pogładziła Brauna po policzku.

Przez moją głowę przebiegały miliony pytań. Chciałam się dowiedzieć, kim była dla niego pani Dorotka, ale w obawie przed kolejną falą fochów, zdecydowałam się milczeć.

— Pytaj — powiedział, odczytując moje myśli, gdy z powrotem zajęliśmy miejsca przy stole.

— Pytaj. Widzę po twojej minie, że nie możesz się doczekać, żeby mnie poddać hiszpańskiej inkwizycji — dodał, wzdychając głośno.

Wcale nie był daleki od prawdy. Witek Braun był enigmą, do której za wszelką cenę chciałam zdobyć klucz. Jego permanentne zmiany nastrojów, przyjęcie posady w naszej szkole, ten cholerny tatuaż, wszystko mnie fascynowało. Sama byłam otwartą księgą, a z mojej twarzy dało się odczytać każdą emocję, którą aktualnie odczuwałam.
Moi przyjaciele zwykle określali mnie jako osobę pozytywną, ale stanowczą i niezbyt subtelną.
Brauna natomiast trudno było scharakteryzować.

Długo milczałam, zastanawiając się, jakie powinno być moje pierwsze pytanie. Chciałam zacząć z grubej rury i od razu przejść do tatuażu, ale obawiałam się, że jeśli Witek usłyszy coś, co mu się nie spodoba, po prostu wstanie i wyjdzie.

— Jaka jest twoja ulubiona piosenka? — zapytałam, decydując się na zmianę tematu.

— Czy to podchwytliwe pytanie? — zapytał, a mnie przez moment wydawało się, że dostrzegłam na jego ustach coś na kształt uśmiechu.

— Dlaczego miałoby takie być?

— Zwykle, gdy ludzie mnie o to pytają, sprawdzają, czy wymienię któryś z własnych kawałków.

— A wymienisz?

Wzruszył ramionami.

— Nie widzę w tym nic złego, że jestem dumny z naszej muzyki. Nie ma dobrej odpowiedzi na to pytanie. Nie potrafię wybrać. Nie tylko spośród swoich utworów, ale ogólnie. Uwielbiam muzykę. Kropka. Nie tylko rock. Po prostu kocham dźwięki instrumentów, przesłanie tekstów, to jak razem komponują się w coś niezwykłego, bez względu na to, w jakim gatunku artysta zdecydował się tworzyć.

— Nawet disco polo? — zapytałam, pozytywnie zaskoczona jego odpowiedzią.

— Nigdy nie rozumiałem tego fenomenu, ale nawet wśród disco polo znajdzie się kilka perełek. Nie sposób nie docenić, że w tym wątpliwym gronie znalazłoby się kilku przyzwoitych instrumentalistów.

Uśmiechnęłam się mimowolnie. Nie spodziewałam się takiego podejścia do sprawy. Cały świat uważał Brauna za aroganckiego muzyka o wybujałym ego, ale przecież miał rację. Jeśli był dumny ze swojej twórczości, to nie było w tym nic dziwnego, że mówił o tym głośno. Trzymał wysokie standardy, nie tylko w stosunku do innych, ale przede wszystkim do siebie. Doceniał ciężką pracę, talent, zaangażowanie i efekty, nie bał się krytyki, ale wiedziałam z własnego doświadczenia, że sam również nie miał skrupułów, żeby wygłosić niepopularną opinię.
Czy można było traktować to jako arogancję? Dziennikarze i osoby z branży przykleili Witkowi taką właśnie etykietę. Ja sądziłam jednak, że miało to więcej wspólnego nie z faktem, co mówił, ale ze sposobem, w jaki to robił.

Pani Dorotka z nieznikającym uśmiechem postawiła przed nami dwa talerze pełne klusek śląskich, zrazów i czerwonej kapusty.

— Smacznego! Minęło tyle lat, a twoje zamiłowanie do śląskiej kuchni wciąż niezmienne. Masz szczęście, że miałam jeszcze trochę kapusty. No, wcinajcie dzieciaczki!

Wróciły wspomnienia domowych obiadów gotowanych przez babcię. Wrócił smak ciasta drożdżowego z rabarbarem i jedynego w swoim rodzaju kompotu, którego nigdy nie miałam dość. Obserwując tę szczerą i promieniującą pozytywną energią starszą kobietę, która właśnie przyniosła nam posiłek, przytłoczyła mnie tęsknota za jedyną osobą w moim życiu, która kochała mnie bezwarunkowo. Za jedyną osobą, na którą zawsze mogłam liczyć. Z zazdrością obserwowałam pełne miłości i troski spojrzenia i gesty, które oferowała Witkowi.

Kątem oka zauważyłam, że Braun bacznie mi się przygląda. Miałam nadzieję, że nie zaszkliły mi się oczy. Zamrugałam kilka razy, próbując powstrzymać napływające do oczu łzy.

— Wynajmowałem u niej pokój, będąc na studiach. Gdyby nie ona, pewnie umarłbym z głodu po pierwszym miesiącu — powiedział, przerywając niezręczną ciszę.

— Na studiach?

Znałam niewiele faktów z życia członków Inhuman, ale przez ostatnie tygodnie nie potrafiłam się powstrzymać i nazwisko gitarzysty pojawiało się w historii wyszukiwania w mojej wyszukiwarce częściej, niż odważyłabym się przyznać.
Nigdy nie natknęłam się na informację, żeby Braun był absolwentem jakiejś uczelni, tym bardziej poznańskiej.

— Nie ma tego na „Pudelku", co? — zapytał żartobliwie. — Przez niecały semestr studiowałem informatykę na politechnice. Rzuciłem studia i poświęciłem się muzyce. Informatyka i technologia do dziś są moim hobby, ale to nie to samo co muzyka. To dla mnie sens życia. To nie ja ją wybrałem. To ona wybrała mnie — dodał, wyruszając ramionami.

— Ta kobieta, pani Dorota, przypomniała mi moją babcię, która mnie wychowała. Brakuje mi jej ciepła, dobrego słowa, zatroskanej miny. Brakuje mi jej, po prostu — dodałam i zawstydzona swoją nagłą szczerością opuściłam wzrok.

Nie chciałam czuć się w ten sposób. Nie chciałam pokazywać swoich słabych punktów. Nie chciałam za nią tęsknić, bo było to zbyt świeże, zbyt bolesne.
Nie wiedziałam jakim cudem rozmowa weszła na poważniejsze tory i nie potrafiłam pozbyć się tego dręczącego uczucia pustki.

Witek powolnym ruchem, zupełnie niespodziewanie musnął wierzch mojej dłoni.

— Nie wstydź się emocji. Żadnych. Nigdy nie duś ich w sobie, bo cię obezwładnią i nie pozwolą ci ruszyć naprzód. Utoniesz w nich. Tęsknota to piękne uczucie. Bolesne, ale wciąż piękne. Przypomina ci, że miałaś w swoim życiu coś dobrego, za czym warto tęsknić. Nawet jeśli to straciłaś, nawet jeśli nie da się już do tego wrócić, to wciąż pozostały wspomnienia. I warto je pielęgnować — powiedział.

W jego głosie słychać było jakąś nostalgię i nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że mówi z własnego doświadczenia.

— A ty za czymś tęsknisz? — zapytałam, ośmielona jego słowami.

— Za sobą — powiedział, patrząc mi prosto w oczy.

Za sobą? Co miał przez to na myśli? Zanim zdążyłam zapytać, Braun pomachał widelcem i wskazał na stojące przed nami talerze.

— Jedz, bo wystygnie.

Wszystko pachniało tak bosko, że skinęłam głową i oboje zaczęliśmy pochłaniać posiłek w ciszy. Jedzenie było nieziemskie. Pani Dorota powinna być skarbem narodowym. Nie pamiętałam, kiedy ostatni raz jadłam tak pyszny obiad. Zrazy aż rozpływały się w ustach. Po każdym kęsie wydawałam z siebie pomruki zadowolenia, nie mogąc się powstrzymać. Witek uśmiechał się pod nosem, rozbawiony moją reakcją. Nic dziwnego, że chciał tu przyjechać. Oceniłam w myślach, że knajpa znajduje się całkiem blisko mojego mieszkania, a pani Dorota zyskała we mnie wierną klientkę.

— To najlepsze zrazy i kluski śląskie, jakie jadłam w życiu! — zawołałam, gdy mój talerz był już prawie pusty. — Raj dla podniebienia!

— Cieszę się — powiedział. — Słuchaj, jeśli chodzi o piątkowy wieczór...

Widać było, że Braun się denerwuje. Nerwowo potarł dłonią skórzaną bransoletę na nadgarstku, a moje myśli i wzrok powędrowały do ukrytego pod nimi tatuażu.

— Domyślam się, że wiesz, co oznacza ten tatuaż? — zapytał.

Znałam ogólną ideę, ale nie wiedziałam, co oznaczał dla niego. Nie wiedziałam, co wydarzyło się w jego życiu, że zdecydował się permanentnie ozdobić swoje ciało tym znakiem.
Bałam się odezwać, więc tylko skinęłam głową.

Witek wciągnął głęboko powietrze i wypuścił je ze świstem.

— Jestem ci winien przeprosiny. Moje zachowanie w piątek było skandaliczne. Czekaj, cofnij. Nie tylko w piątek. Ja... Mam wybuchowy temperament, jak już pewnie zdążyłaś zauważyć. Wiem, że to żadne usprawiedliwienie, ale tak po prostu jest. Jestem samolubnym i humorzastym chamem, nie jestem z tego dumny, ale nie będę sprzedawał polukrowanej wersji i udawał, że jest inaczej. Fakt, że siedzisz tu ze mną, po tym, jak cię potraktowałem ... —kontynuował.

Zamilkł na moment, a ja zastanawiałam się, czy powinnam zaprzeczyć. Był mi winien przeprosiny. Kropka. Miał rację, zachował się jak cham. Sama nie wiedziałam, dlaczego wciąż pozwalałam, żeby wyładowywał swoje frustracje na mnie.

— Jestem ci winien nie tylko przeprosiny, ale też wyjaśnienie. Są pewne sprawy, o których nie chcę i nie będę rozmawiać. Ten tatuaż jest jedną z nich. Nie jestem w tej chwili gotowy, aby o tym opowiadać. Możesz to dla mnie zrobić i po prostu to zaakceptować? — zapytał.

W tej chwili? Czy to oznaczało, że przyjdzie kiedyś moment, gdy będzie gotowy podzielić się ze mną tą historią?
Stawiał sprawę jasno. Wyznaczył granicę, którą musiałam uszanować. Oczywiste, że chciałam dowiedzieć się więcej, jednak sposób, w jaki to powiedział, sprawił, że zrozumiałam, że nie mam prawa wtrącać się w tak intymne szczegóły jego życia.

— Oczywiście — odpowiedziałam.

Na jego twarzy wymalował się wyraz ulgi. Najwyraźniej obawiał się, że będę dążyła temat, a jego wytłumaczenie nie wystarczy.

— Nie miałem w rękach gitary od czasu wypadku — powiedział cicho, spuszczając wzrok. — Nie jestem w stanie nawet na nią patrzeć, nie mówiąc już o graniu. Nie mogę. Po prostu nie mogę.

Dzielił się ze mną dręczącymi go demonami. Wcześniej powiedział mi, że muzyka to sens jego życia. W jednym z wywiadów wspomniał, że gitara to dla niego najlepszy i jedyny terapeuta. Gdy gra i tworzy, daje upust wszystkim swoim emocjom i problemom. Jak musiał się teraz czuć, skoro nie dotykał gitary od tylu miesięcy?
Nic dziwnego, że był w złym nastroju i tak łatwo wpadał we wściekłość.
Mogłam to zrozumieć. Sama miewałam fale złych humorów, zazwyczaj pomagały zajęcia z boksu, na które namówił mnie Marek. Nie było nic lepszego na świecie niż seria ciosów wymierzona w worek treningowy, gdy wyobrażasz sobie, że jest to twój były narzeczony. Bezcenne.
Chciałam oferować słowa pocieszenia, ale standardowe „wszystko będzie dobrze" albo „wszystko się jakoś ułoży" byłoby nie na miejscu. Co powiedzieć facetowi, którego życie potraktowało solidnym kopniakiem?
Nagle oślepił mnie błysk. Zmrużyłam oczy i rozejrzałam się w poszukiwaniu niespodziewanego źródła światła. Zobaczyłam, stojącego po drugiej stronie okna mężczyznę z wycelowanym w nas obiektywem aparatu.

— Skurwysyn — wysyczał Witek i gwałtownie się podniósł. — Zabiję tego gnoja.

— Poczekaj! — krzyknęłam i złapałam go za rękę. Już drugi raz mój niespodziewany dotyk sprawił, że Braun się zatrzymał. — On tego właśnie chce. Sensacji. Skandalu. Nie dawaj mu tej satysfakcji. Nie robimy nic złego. Po prostu siedzimy w knajpie i rozmawiamy.

Zmarszczył czoło, ale usiadł z powrotem na swoim miejscu.

— Zdajesz sobie sprawę, że te zdjęcia będą jutro, jeśli nie dziś, na, Bóg wie jakich, gównianych portalach w towarzystwie kompletnie wyssanej z palca historyjki? Zanim się obejrzysz, cała Polska będzie czytać, że jesteś ze mną w związku albo cholera wie, co jeszcze. Gdybym dał mu w mordę, przynajmniej napisał by prawdę. Znając twoje mordercze zapędy, myślałem, że to docenisz — powiedział siląc się na lekki ton, ale widziałam, że mocno zaciska szczękę, a jego ciało było spięte.

— To może ja dam mu w mordę? Na pewno nie będzie chciał się dzielić ze światem informacją, że został znokautowany przez kobietę — zażartowałam, starając się rozluźnić atmosferę, jednocześnie przetwarzając w myślach fakt, że ktokolwiek mógłby uwierzyć w absurdalną informację, że taki facet jak Witold Braun mógłby być mną zainteresowany.

— Koniecznie chcesz, żeby ktoś przywitał się dzisiaj z twoją pięścią, co? Masz rację, dajmy spokój. Nie robimy nic złego.

Mężczyzna nie przestawał nas fotografować i po dłuższej chwili miałam już tego serdecznie dość. Pozostali goście restauracji również zauważyli kręcącego się na zewnątrz dziennikarza i zaczęli robić się niespokojni.
To niepojęte jak można być tak bezczelnym! Gdybyśmy znajdowali się na jakiejś oficjalnej imprezie albo koncercie, nie byłoby w tym nic dziwnego, ale jak można ingerować w cudzą prywatność w ten sposób? Do szewskiej pasji doprowadzał mnie również fakt, że mężczyzna za wszelką cenę starał się uchwycić w kadrze moją twarz. Dziękowałam, że wysokie fikusy i draceny skutecznie mu to utrudniały.
Jak do jasnej cholery go tutaj znaleźli? Przecież przyjechaliśmy moim samochodem. Ze złości zacisnęłam dłonie w pięści.

— Mówiłam serio. Może nie wyglądam, ale mam świetny prawy sierpowy. Prawy prosty też mam niczego sobie — powiedziałam.

Braun zaśmiał się głośno.

— Sierpowy, tak? Chyba cię nie doceniłem, Rocky Balboa.

— Hej! Nie nabijaj się z Rocky'ego!

Witek zaczął nucić temat przewodni z filmu, a ja nie mogłam przestać się uśmiechać. Gdy Braun miał dobry humor, potrafił być zabawny, a rozmowa z nim była czystą przyjemnością.

Nagle oślepił mnie kolejny błysk. Tym razem zdałam sobie sprawę, że nie pochodził już zza okna, ale mężczyzna znajdował się w restauracji, kilka metrów od nas.

— Panie Braun, panie Braun — zawołał, chcąc zmusić Witka do reakcji.
Nie musiał długo czekać.
Muzyk z impetem wstał z krzesła i ruszył w jego stronę.

— Jeśli zrobisz jeszcze jedno zdjęcie, wsadzę ci ten pierdolony aparat w dupę . — Usłyszałam głos gitarzysty.

Mężczyzna zrobił krok w tył, ale obiektyw jego aparatu wciąż wycelowany był w naszą stronę.

— Proszę opuścić ten lokal. Natychmiast.

Pani Dorota zmaterializowała się w ułamku sekundy i zagrodziła Braunowi drogę, swoim ciałem zasłaniając fotografowi widok.

— To wolny kraj. Przyszedłem na obiad — powiedział niewzruszony mężczyzna.

— Ma pan rację. To wolny kraj. Ja jestem właścicielką i nie zamierzam pana obsługiwać. Jeszcze raz powtarzam, proszę opuścić ten lokal, w przeciwnym razie zadzwonię na policję.

Goście restauracji przyglądali się tej scenie z zainteresowaniem. Jeśli wcześniej nie wiedzieli, kim był Witek, teraz na pewno został rozpoznany przynajmniej przez niektórych z nich.

— W tej chwili! — dodała pani Dorota.

Paparazzi zawahał się przez kilka sekund, ale w końcu rzucił zaciekawione spojrzenie w moim kierunku i opuścił restaurację.

Pani Dorota pociągnęła Witka za rękę i lekkim ruchem dłoni skierowała go z powrotem na miejsce przy stole.

— Jak wam smakowało? Sądząc po pustych talerzach, myślę, że nie wyszłam z wprawy — powiedziała, uśmiechając się szeroko, próbując zmienić temat.

— Wszystko było przepyszne! Zyskała pani we mnie wierną klientkę! — zawołałam.

— Och dziecko! Jak miło mi to słyszeć! Przyjaciele Witka są zawsze mile widziani!

Nie mogłam nie zauważyć sugestywnego spojrzenia, którym obdarzyła Brauna. Najwyraźniej czekała aż muzyk oferuje jej jakieś wyjaśnienie, kim jestem, ale czekała na próżno.

— Jestem Lena. Pracujemy razem w „Kossakowej", tej szkole muzycznej — powiedziałam.

Jej brwi uniosły się nieznacznie.

— Lena? Helena? Hmmm... — zapytała, ale pytanie skierowane było bardziej do Witka, niż do mnie.

Zaskoczyła mnie. Czyżby Braun jej o mnie wspomniał? Sposób, w jaki wymówiła moje pełne imię, mógł na to wskazywać.

Witek odchrząknął znacząco, a na jego policzkach pojawił się delikatny rumieniec, który potwierdził moje przypuszczenia.

— Musimy już iść. Dziękuję. Za wszystko — powiedział Braun, podnosząc się z krzesła.
Przytulił starszą kobietę i pocałował ją w policzek.

Zanim zdążyłam się zorientować, staruszka zrobiła krok w moją stronę i również mnie objęła. Mocno. Nie był to byle jaki uścisk, ale prawdziwe, pełne ciepła przytulenie. Nie pamiętałam, gdy ostatni raz ktoś dotknął mnie z taką czułością.

Witek rozglądał się nerwowo, gdy wyszliśmy na zewnątrz. Ja również miałam oczy dookoła głowy, ale nie dostrzegłam nigdzie natrętnego fotografa.

— Myślisz, że gdzieś się tutaj czai? — zapytałam.

— Nie mam pojęcia. Pewnie rozbił już namiot pod moim domem.

— Pod twoim domem? Nie rozumiem. On wie, gdzie mieszkasz?

Witek wzruszył ramionami.

— Nie tylko on. Niezapowiedziani goście odwiedzają mnie przynajmniej kilka razy w tygodniu. Wieści się roznoszą.

Nie mogłam znaleźć słów. Zagotowałam się ze złości! Te cholerne hieny czatowały pod jego domem?

— Jeśli odwiozę cię teraz do domu, będą tam dziennikarze?

— Nie wiem. Być może.

— Powiedz prawdę. Będą tam dziennikarze? — zapytałam ponownie.

Witek westchnął i powiedział:

— Ten skurwysyn z „Blasku" będzie tam na pewno. Zwykle odpuszcza po kilku godzinach, ale zdarza mu się nagabywać sąsiadów. Nie przejmuj się tym, dam sobie radę — powiedział i machnął ręką.

Co??? Po kilku godzinach? Niewiele myśląc, pociągnęłam Brauna za rękę w kierunku auta.

— Jedziemy do mnie.

— Do ciebie?

— Jeśli obiecasz, że nie będziesz komentował wyglądu mojego mieszkania, oferuję ci miejsce, gdzie możesz przeczekać te kilka godzin.

Witek milczał, a ja zaczęłam żałować swojej impulsywnej propozycji.

— Jeśli wolisz wrócić do domu albo chcesz, żebym cię gdzieś zawiozła to...

Pokiwał przecząco głową.

— Jesteś pewna? To naprawdę może potrwać kilka godzin...

Czy byłam pewna? Czy chciałam zaprosić legendarnego gitarzystę do mojego mieszkania? Mogłam tego żałować, ale wydawało mi się, że w jego głosie usłyszałam nutę nadziei. Skoro tego potrzebował, nawet jeśli nie potrafił poprosić o pomoc, mogłam mu to oferować.

Uśmiechnęłam się i potwierdziłam ruchem głowy.

Nie mogłam pozbyć się uczucia niepokoju. Przypomniałam sobie stertę ubrań piętrzących się na podłodze w salonie, które wyrzuciłam z szafy dzisiejszego poranka w poszukiwaniu odpowiedniego stroju.

Przed oczami stanęła mi podłoga w niewielkiej łazience, na której leżał stos brudnej bielizny przygotowany do prania, którego nie zdążyłam wczoraj zrobić.

Cholera!

Może nie był wcale taki dobry pomysł, jak pierwotnie myślałam.

Gdy siedzieliśmy już w środku mojego zdezelowanego Mercedesa, Witek odwrócił się niespodziewanie w moją stronę i położył mi dłoń na kolanie.

— Dziękuję. Dziękuję ci — powiedział w taki sposób, że miałam wrażenie, że serce zaraz wyrwie mi się z piersi.

Ciemne tęczówki błyszczały. Atmosfera w samochodzie była tak naładowana, że ryzyko, że wylecimy w powietrze, było bardziej niż realne. Braun nadal wpatrywał się we mnie wygłodniałym wzrokiem, a jego ręką przesunęła się nieznacznie w kierunku mojego uda. Zrobiło mi się gorąco.

Co on wyprawia? Czy on nie zdaje sobie sprawy, jak na mnie działa ten dotyk? Jeśli nie zabierze ręki...

Zrób coś do jasnej cholery Lenka, zanim totalnie się zbłaźnisz!

Poprawiłam się na siedzeniu, strącając jego dłoń i szybkim ruchem przekręciłam kluczyk w stacyjce. Usłyszałam ciche westchnienie.

— Jedziemy — powiedziałam i wrzuciłam kierunkowskaz, włączając się do ruchu.

Czułam jego palące spojrzenie na swoim policzku, ale nie odważyłam się ani na moment odwrócić głowy. Wpatrywałam się w drogę przed nami z taką intensywnością, jakby moje życie od tego zależało.

Co to miało być? Co się właśnie wydarzyło? Uczucie wewnętrznego niepokoju spotęgowało się jeszcze bardziej, gdy zrozumiałam, że najbliższe kilka godzin spędzony razem. Sami. W moim mieszkaniu.

Jesteś w poważnych tarapatach!

Tarapatach? To niedopowiedzenie. Miałam przesrane. Przesrane na całej linii. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro