Rozdział Jedenasty

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


Według statystyk w 2019 roku samobójstwo popełniło 5 255 osób. 5 255 żywotów, które nie doczekały jutra, dla których tu i teraz było ostatnim przystankiem. 5 255 powodów, 5 255 ludzkich tragedii.

Zaczęłam się zastanawiać czy to dużo. W prawie 40 milionowej Polsce niewiele ponad 5 tysięcy to kropla w morzu. Odsetek tak znikomy, że potrzeba, co najmniej kilku miejsc po przecinku, żeby określić jaką część jednego procenta stanowią osoby decydujące się zakończyć własne życie.

Dzienna statystyka to 15 osób. 15 osób! Nie wiem dlaczego, ale poruszyło mnie to bardziej niż roczne wyliczenia. 15 osób, które jednego dnia mają własne cele, marzenia, wspomnienia, pragnienia, a za chwilę przestają żyć. Przestają być. Tak po prostu. 

Codziennie 15 osób odbiera sobie szansę na bycie wyjątkowym. Przecież każdy z nich mógł zmienić czyjeś życie na lepsze.
Nie mogłam tego pojąć, tym bardziej że prób samobójczych było dwa razy więcej. 

Co musiało wydarzyć się w życiu człowieka, żeby zdecydował, że ten moment będzie jego ostatnim? Prawie 12 tysięcy osób targnęło się w 2019 roku na własne życie. 12 tysięcy!

Oczami wyobraźni wciąż widziałam ten pieprzony tatuaż. Dlaczego ktoś taki, jak Witold Braun miałby myśleć o samobójstwie? Osiągnął sukces, był stosunkowo młody, zdrowy, miał więcej pieniędzy, niż większość ludzi zdołałaby zarobić przez całe życie.
Czy wypadek samochodowy, w którym ucierpiał jego przyjaciel, miał z tym coś wspólnego?

Przeglądałam zagraniczne i polskie serwisy internetowe w poszukiwaniu informacji na temat próby samobójczej Witka, bądź jego depresji, ale nic nie znalazłam. Wiedziałam, że depresja przybiera różne formy i kształty, jednak serwowany przez prasę wizerunek Brauna nijak do tego pasował.
Wciąż nie mogłam przestać o tym myśleć, gdy niespodziewanie w drzwiach pojawiła się moja matka. Zwykle nie zjawiała się niezapowiedziana i unikała jak ognia wizyt w moim niewielkim mieszkaniu na Jeżycach, ciągle powtarzając, że nienawidzi tej części miasta, więc wiedziałam, że jej odwiedziny nie są czysto przypadkowe.

— Rozstałam się z Filipem — rzuciła od progu, nie siląc się na powitanie.

Oczywiście. Mogłam się domyślić.

—  Przykro mi?

—  Dobrze wiem, że wcale nie jest ci przykro. Nie musisz udawać — dodała, zajmując miejsce w moim ulubionym fotelu.

Najwyraźniej nie oczekiwała, że zaprzeczę. Ze skwaszoną miną spojrzała na stojącą na stoliku miskę wypełnioną orzeszkami ziemnymi.

— Musisz uważać na to, co jesz. Wydaje ci się, że w twoim wieku możesz bezkarnie pochłaniać wszystko, ale zanim się obejrzysz, będzie ci coraz trudniej pozbyć się zbędnych kilogramów — powiedziała.

Cóż, moja relacja z matką nie należała do najłatwiejszych. Alicja Korab nigdy nie przepuściła okazji, żeby skrytykować wygląd swojego jedynego dziecka i przypomnieć mi, że tylko w połowie odziedziczyłam jej dobre geny. Wiedziałam, że nie robiła tego z czystej złośliwości, jednak jej nieustanne komentarze sprawiały mi przykrość.

Gdy byłam nastolatką, ilekroć moja matka krzywo spojrzała na ilość jedzenia na moim talerzu, następnego dnia rozpoczynałam głodówkę. Za każdym razem, gdy kupowała mi ubrania w mniejszym rozmiarze, żeby zmotywować mnie do zrzucenia kilku kilogramów, moja samoocena dostawała porządny cios.

Zajęło mi wiele lat, żeby w końcu pogodzić się z faktem, że w oczach mojej matki nigdy nie będę idealna. To nie tak, że miałam nadwagę. Po prostu nigdy nie zmieszczę się w żaden ciuch z szafy mojej rodzicielki, która szczyciła się, że niezmiennie nosi wciąż ten sam rozmiar - 34. Trudno.
Zaakceptowałam siebie i swoje ciało. Czułam się dobrze sama ze sobą, jeśli jej to nie wystarczało, to był jej problem, nie mój.

Podeszłam do stolika i wzięłam garść orzeszków, które ostentacyjnie wepchnęłam do ust.

W odpowiedzi przewróciła oczami.

— Nie mów później, że cię nie ostrzegałam — dodała. — W każdym razie, przyszłam, żeby cię zabrać do fryzjera. Umówiłam nas na metamorfozę. Nie było łatwo, wierz mi. Zazwyczaj w "La Scali" trzeba czekać kilka miesięcy, ale opublikowali dzisiaj na Facebooku, że ktoś zrezygnował, więc skorzystałam z okazji. Pomyślałam, że możemy miło spędzić dzień. Matka i córka.

Ile bym dała, żeby usłyszeć te słowa, kiedy byłam nastolatką. Inne dziewczyny opowiadały o zakupach ze swoimi mamami, wspólnych wizytach u fryzjera czy kosmetyczki. 

Pamiętam jak dziś, gdy zbliżał się sezon studniówek i moje koleżanki umawiały się na przymierzanie sukienek, jednak moja matka nie znalazła dla mnie czasu. Tłumaczyła się wtedy pracą, ale wiedziałam, że każdą wolną chwilę poświęcała niemieckiemu przedsiębiorcy, z którym się wtedy spotykała.

Nie omieszkała jednak skrytykować mojego wyboru sukienki. Uznała, że mam za małe piersi i za szerokie biodra, żeby dobrze wyglądać w tym fasonie. Przez całą studniówkę nie mogłam wyrzucić z głowy jej słów. Mój partner, chudy, wysoki Daniel z sąsiedniej klasy komplementował mnie przez całą imprezę, jednak jego komentarze nie osiągnęły zamierzonego efektu.

To, co powiedziała moja matka, przylgnęło. Minęło ponad 8 lat od tamtego pamiętnego wieczoru, a ja nigdy więcej nie założyłam sukienki w tym fasonie.

Czy chciałam iść z nią do fryzjera? Nie, właściwie to nie. Nie miałam ochoty na zbyt kosztowną metamorfozę, z której najprawdopodobniej nie będę zadowolona. Jednak gdzieś w środku wciąż byłam małą dziewczynką, która marzyła o aprobacie kobiety, która ją urodziła.
— Pewnie. Brzmi świetnie — powiedziałam w końcu, siląc się na uśmiech.

***
W momencie, gdy przekroczyłam próg ekskluzywnego salonu fryzjerskiego "La Scala" wiedziałam, że będę tego żałować. Recepcjonistka z obojętną miną siedziała przy niewielkim stoisku przy wejściu. Gdy tylko nas zobaczyła, na jej twarzy pojawił się uśmiech tak sztuczny, że mimowolnie się skrzywiłam.

— Witamy w "La Scala"! Są panie umówione? — zapytała, trzepocząc długimi, sztucznymi rzęsami.

— Zapisałyśmy się na metamorfozę. Alicja Korab i Helena Adamska — powiedziała moja matka z równie sztucznym uśmiechem.

— Oczywiście. Proszę usiąść, Kevin za moment dołączyć do Pań. Podać coś do picia? 

Grzecznie podziękowałyśmy i zajęłyśmy miejsce na jednej z białych, skórzanych kanap. Wszystko dookoła było sterylnie czyste, białe bądź jasnozłote. Na myśl przychodził mi bardziej gabinet stomatologiczny aniżeli salon fryzjerski. Im dłużej czekałyśmy, tym bardziej się denerwowałam.

To tylko włosy! Przestań się stresować! Co może pójść nie tak?

Gdy jednak po prawie czterech godzinach opuszczałyśmy "La Scalę", robiłam w myślach przegląd swojej szafy w poszukiwaniu czapek, chustek, opasek i apaszek, które mogłyby mi posłużyć do zamaskowania fryzjerskiej katastrofy.

Nerwowo przeczesałam dłonią włosy.

—Przestań je dotykać! Wszystko wygląda świetnie. Kevin wykonał kawał dobrej roboty — krzyknęła moja rodzicielka.

Cóż, ja nie uważałam, żeby robota wykonana przez Kevina kwalifikowała się jako „dobra". Nikt mnie nie słuchał, gdy mówiłam, że nie chcę mieć na głowie niczego ekstrawaganckiego, przypominając, że na co dzień pracuję w szkole. Oboje wybrali fryzurę za mnie, a ja nie miałam jaj, żeby postawić się matce. 

W duchu pragnęłam ją zadowolić i dostałam za swoje. Moje nieśmiałe próby wyrażenia swojego zdania skończyły się fiaskiem. Podczas gdy Alicja Korab mogła pochwalić się cudownymi miodowymi refleksami na swoich nieskazitelnych blond falach, ja zostałam nieszczęśliwą posiadaczką fioletowych pasemek! Fioletowych!

Dlaczego, do jasnej cholery, zgodziłam się na tę metamorfozę? Wyglądałam jak nastoletnia punkówa. Nawet uczennice z Akademii miały więcej rozumu i nie farbowały swoich włosów na pieprzony fiolet! Jęknęłam głośno, ponownie przeczesując włosy.

—Powiedziałam zostaw! Wyglądają w porządku. Czasami warto wyjść ze swojej strefy komfortu.

Przewróciłam oczami. Jak widać, tylko dla jednej z nas wychodzenie ze strefy komfortu okazało się obowiązkowe. Włosy mojej matki wyglądały tak, jak zwykle. Perfekcyjnie.

Gdy dotarłyśmy do restauracji ,miałam wrażenie, że wszyscy się na mnie gapią. Chciałam ewakuować się jak najszybciej, więc swoje spaghetti pochłonęłam z prędkością światła.

—Jak w pracy? — spytała, dłubiąc widelcem w sałatce z tuńczykiem.

W pracy? Pytała mnie jak w pracy? Nie mogłam znaleźć w pamięci ostatniego razu, gdy pytała mnie o coś osobistego, nie mówiąc już o mojej pracy, która w jej mniemaniu, była poniżej moich możliwości. Już miałam standardową odpowiedź na końcu języka, gdy nagle ...

O mój Boże! Sesja! Sesja zdjęciowa!

Jak mogłam być tak głupia, żeby dać się wmanewrować we fryzjerską katastrofę na dwa dni przed wielką sesją do szkolnego kalendarza? Nie ja miałam pozować, ale jak miałam pokazać się ludziom na oczy? W normalnych warunkach zdecydowałabym się zostać w swoim biurze, a wyjścia ograniczyła do minimum. Tym razem jednak będę musiała pokazać się nie tylko uczniom i współpracownikom, ale także wszystkim dodatkowym osobom, które tego dnia zaangażowane będą w sesję zdjęciową. A to znaczyło, że będę musiała pokazać się Tomkowi w tym stanie.

A te pieprzone, fioletowe pasemka były tragiczne! Daleko im było do akceptowalnego stanu. Najwyraźniej to właśnie dostajesz, gdy starasz się za wszelką cenę, wbrew rozsądkowi zyskać aprobatę Alicji Korab.

— Lena, jak w pracy? — powtórzyła, z pytającym wzrokiem.

— W poniedziałek mamy sesję zdjęciową do kalendarza. Walszewska uznała, że świetnym pomysłem będzie zaprosić mojego byłego narzeczonego. I teraz muszę się z nim spotkać, pierwszy raz od naszego rozstania, wyglądając jak clown! — wypaliłam na jednym oddechu.

A co w odpowiedzi zrobiła moja matka? Czy zaoferowała słowa pociechy albo chociażby wyglądała na pełną współczucia? Nie. Uznała, że najlepszą odpowiedzią będzie śmiech. Cholerny śmiech!

— Przestań dramatyzować. Nie wyglądasz jak clown — powiedziała.

Posłałam jej pełne wątpliwości spojrzenie.

— Dlaczego przejmujesz się tym, co Jans sobie pomyśli? Przecież rozstaliście się dawno temu — dodała po chwili, wzruszając ramionami.

Tylko ona mogła dojść do podobnych wniosków. Nie byłam zdziwiona, że nie rozumie. To ona porzucała swoich partnerów, nigdy na odwrót. Z jednym wyjątkiem. Ponad 27 lat temu Jędrzej Adamski, mój ojciec, odszedł z naszego życia, nie zastanawiając się dwa razy nad swoją decyzją.
Wiedziałam, że była wtedy zdruzgotana. Nigdy głośno nie powiedziała, że darzyła go uczuciem, ale babcia i ciotka Agata powtarzały, że był to jedyny mężczyzna, którego kiedykolwiek kochała.

 Mogłam sobie jedynie wyobrazić, co wtedy czuła. 17-letnia dziewczyna, spodziewająca się dziecka, której serce zostało roztrzaskane na tysiące kawałków. Nic dziwnego, że te doświadczenia uczyniły ją zimną i wyrachowaną.

Podniosłam wzrok i przyjrzałam jej się dokładniej. Piękna, była po prostu piękna. Każdy, kto tylko na nią spojrzał, mógł to potwierdzić, ale czy była szczęśliwa? Wątpiłam.

W tym momencie zdecydowałam, że nie chcę być taka jak ona. Nie chcę stać się obojętną modliszką, niezdolną do miłości. Nie pozwolę, żeby strach przed złamanym sercem, powstrzymał mnie przed byciem szczęśliwą.

— Masz rację. Masz absolutną rację — powiedziałam.


***

Łatwo powiedzieć, trudniej zrobić.

W nocy nie mogłam spać. Przerabiałam w głowie wszystkie możliwe scenariusze. Byłam tak zdenerwowana, że mój mózg pracował na najwyższych obrotach, nie pozwalając mi zmrużyć oka.
Spędziłam prawie półtorej godziny, szykując się do wyjścia. Nieszczęsne włosy spięłam w wysoki kucyk, założyłam czarną bandanę, imitującą opaskę. Mój makijaż, który zwykle składał się z odrobiny podkładu i tuszu do rzęs, zastąpiłam perfekcyjnie wykonanym i dopracowanym make-upem, wykorzystując dawno zapomnianą paletkę cieni do powiek Zdecydowałam się na czarną, shirtową sukienkę i zamszowe botki.

Lepiej nie będzie. Cóż.

Wiedziałam, że muszę zdecydować się na coś, spoza standardowego biurowego looku, moich czarnych chinosów i marynarek.
Jeśli sprawię, że ludzie będą patrzyli na mój makijaż i strój, może nie zwrócą uwagi na katastrofalne włosy?

Po prostu musiałam unikać przebywania w centrum zainteresowania. Tyle. Tylko tyle.
Niestety, nie miałam szczęścia. W momencie, gdy moja przyjaciółka spojrzała na mnie poniedziałkowego poranka, zrozumiałam, że mój plan się nie powiódł.

—Planowałam dalej być na ciebie wściekła i potraktować cię milczeniem, ale chyba sama się ukarałaś — powiedziała, wskazując dłonią na moje włosy. — Co ty, do cholery, masz na głowie?!

Spłonęłam rumieńcem tak mocnym, że nawet starannie nałożony podkład nie był w stanie go ukryć.

—Moja matka zafundowała mi metamorfozę — wydukałam cicho.

Zuzka wybuchnęła śmiechem. Śmiała się tak głośno, że ściągnęła wzrok przechodzących obok osób.

Bosko. Nici z mojego misternego planu, żeby pozostać niezauważoną.

—Zuza... - zaczęłam nieśmiało, chcąc wytłumaczyć przyjaciółce, to, co wydarzyło się w piątkowy wieczór.

Wysoka blondynka odczytała moje zamiary, zanim jeszcze dokończyłam zdanie.

— Daj spokój. Zdecydowałam, że nie będę się gniewać. Wiesz dobrze, że nie umiem chować urazy. Poza tym twoja fryzura to najlepsza kara, jaką mogłam sobie dla ciebie wyobrazić — zażartowała.

Miała rację. Zuzanna Malicka była jedną z osób, która nigdy nie strzelała fochów, nie była pamiętliwa i miała permanentnie dobry humor. Była też niezwykle lojalna. Czułam się dumna, że mogę nazywać ją przyjaciółką.

— Chodź, zdążymy wypić kawę i opowiesz mi o tej cudownej metamorfozie, zanim zacznie się tu istny dom wariatów — powiedziała, ciągnąć mnie w stronę mojego biura.

Nie dalej, jak kilka metrów przed nami zobaczyłam ciemną czuprynę, górującą nad innymi osobami, kręcącymi się po korytarzu.

Serce zabiło mi szybciej. Co za absurdalna reakcja! Musiałam wziąć w garść, a nie zachowywać się jak zadurzona nastolatka, ale niewiele mogłam na to poradzić.

Braun spojrzał w naszą stronę i zmarszczył czoło.

-Dzień dobry — powiedziałam, gdy byłyśmy już dostatecznie blisko, aby mnie usłyszał. 

Bez słowa podniósł wzrok znad ekranu telefonu, a na jego twarzy ponownie pojawił się grymas. Potrząsnął głową, wyminął nas i się oddalił.

Co do...?

Nie takiej reakcji oczekiwałam. Nie liczyłam, co prawda, na przesadnie ciepłe powitanie, bo zmiany nastrojów Witka Brauna stawały się powszechnie znane, ale liczyłam na coś. Cokolwiek.
A on potraktował mnie ciszą i niezadowoloną miną! Czy naprawdę tak ciężko było odpowiedzieć „dzień dobry"? Zwykła uprzejmość wymagała odpowiedzi na przywitanie. Poza tym myślałam, że etap gniewnych spojrzeń i strzelania min mamy już za sobą. Najwyraźniej się myliłam.

Pieprzyć go!

Skoro chce mnie ignorować, niech tak będzie.

— A tego co ugryzło? — zapytała Zuzia, równie zaskoczona jego zachowaniem.

— Nie wiem. Nieważne. Chodź na tę kawę — odpowiedziałam, ale w głębi serca musiałam przyznać, że jego zachowanie sprawiło mi większą przykrość, niż dałam po sobie poznać.

*** 

Starannie dopracowana i przygotowana sesja zdjęciowa okazała się istnym domem wariatów. Każdy szczegół, nad którym z pieczołowitością pracowałam przez ostatnie dni, poszedł w cholerę. Wszystko, co tylko mogło pójść źle, zdawało się iść jeszcze gorzej.

Firma cateringowa, która miała dostarczyć darmowy poczęstunek w zamian na promocję, spóźniła się prawie dwie godziny, a jedzenie, które nam zaserwowali, okazało się wątpliwej jakości. Nie wiem, na jaką promocję liczyli, ale jeśli zwykle tak karmili swoich klientów, nic dziwnego, że mieli trudności z zaistnieniem na rynku. Cóż, najważniejsze, że nie musieliśmy zapłacić za nie ani złotówki, w przeciwnym razie byłam pewna, że Walszewska kazałaby mi skontaktować się z prawnikami.

Fotograf, specjalizujący się w branży modowej i artystycznej, okazał się humorzastym dupkiem, który nie omieszkał krytykować wszystkiego i wszystkich. Rozumiałam, że zwykle pracował z profesjonalnymi modelkami i modelami, ale przecież Maria uświadomiła go, że tym razem będzie fotografował kompletnych amatorów. Skupiał się bardziej na przewracaniu oczami, wymachiwaniu rękami i przeklinaniu pod nosem niż na robieniu zdjęć, co wprawiało uczniów w jeszcze większe zdenerwowanie, którego nie łagodził fakt, że omijają ich zajęcia lekcyjne.

Walszewska trwała w swoim naturalnym stanie permanentnego poirytowania, ale mięśnie jej szyi były napięte bardziej niż zazwyczaj, a to nigdy nie wróżyło nic dobrego.

Przez cały dzień towarzyszyć miała nam również ekipa filmowa, której zadaniem było stworzyć materiał reklamowy. Niewysoki operator bezustannie kręcił się w pobliżu jedzenia, pochłaniając kosmiczne ilości wątpliwej świeżości kanapek, zamiast zajmować się swoją pracą.

Najwyraźniej to dostajesz, gdy wszystko załatwiasz najmniejszym kosztem, a w tym wypadku właściwie bez kosztów.

Aula A zamieniła się w cyrkową arenę. Przedstawienie, w którym nie miałam ochoty brać udziału, trwało w najlepsze, a ja stałam się jego główną atrakcją.

W momencie, gdy Tomasz Jans przekroczył próg auli w towarzystwie swojej nowej narzeczonej, oczy wszystkich zebranych zwróciły się w moją stronę. Najwyraźniej utrzymanie mojego prywatnego życia w tajemnicy okazało się niemożliwe. 

Miałam dość pełnych współczucia i litości spojrzeń. Miałam dość szeptów, komentarzy i niemych pytań. Po prostu miałam dość.

Przygotowałam się na konfrontację. Przygotowałam się na bycie w centrum zainteresowania. Nie przygotowałam się jednak, że Tomek w ogóle nie zwróci na mnie uwagi.
Byłam gotowa na niezręczną rozmowę z byłym narzeczonym. Byłam w stanie przełknąć fakt, że zjawił się z kobietą, dla której mnie porzucił, ale nie potrafiłam znieść, że zdecydował się mnie zignorować. 

Zupełnie tak, jakby nasz dwuletni związek i plany na spędzenie razem reszty życia nie miały żadnego znaczenia, a ja byłam tylko przykrym wspomnieniem.

Zaskoczyło mnie jednak, że jego zachowanie, zamiast sprawić mi przykrość, rozsierdziło mnie do tego stopnia, że obawiałam się, że zaraz wybuchnę.

Jak on śmie przychodzić tutaj i w obecności moich współpracowników i przyjaciół udawać, że mnie nie zna? Współpracowników, z którymi wielokrotnie spędzaliśmy czas podczas naszego związku! W obecności ludzi, którzy mieli być gośćmi na naszym weselu!

Dosyć tego! Nie pozwolę, żeby mnie tak lekceważył! Nie chciał przyjąć Mahomet do góry, przyszła góra do Mahometa.

Poderwałam się gwałtownie z krzesła i energicznym krokiem ruszyłam w stronę Tomka i jego nastoletniej partnerki.

Nie miałam pojęcia, co dokładnie planowałam zrobić, ale przez głowę przemknął mi obraz wymierzenia mu siarczystego policzka albo solidnego kopniaka w krocze.

Igrzyska czas zacząć!

Byłam tak rozwścieczona i szalona ze złości, że nie zauważyłam, gdy ktoś zastąpił mi drogę, a ja z impetem zderzyłam się z twardą klatką piersiową. Siła uderzenia była na tyle duża, że odrzuciła mnie w tył kilkanaście centymetrów.

Już miałam na końcu języka niewybredny komentarz na temat patrzenia, gdzie się chodzi, gdy zdałam sobie sprawę, że drogę zastąpił mi, nie kto inny, jak Witek Braun.

— Nie rób tego. On nie jest tego wart — powiedział cicho, patrząc mi prosto w oczy.

Zamrugałam kilka razy, zastanawiając się, czy przypadkiem nie przetransportowałam się do jakiejś alternatywnej rzeczywistości.

Jeśli wcześniej byłam wściekła, teraz moja wściekłość osiągnęła zupełnie nowy poziom.

— Zejdź mi z drogi.

— Nie.

— Nie? Zejdź mi z drogi, bo nie ręczę za siebie.

Zrobiłam krok w prawo, chcąc wyminąć Brauna, ale szybko odczytał moje zamiary i zablokował mi przejście.

— Ostatni raz powtarzam, zejdź mi z drogi!

— Posłuchaj, co mówię. On nie jest tego wart — powtórzył.

Nie rozumiałam, jakim cudem odczytał, gdzie się kierowałam i co planowałam zrobić, ale w tej chwili zupełnie mnie to nie obchodziło.

— Mam głęboko w dupie twoje zdanie na ten temat, więc albo sam się przesuniesz, albo przesunę cię siłą — rzuciłam wściekle.

Braun zaśmiał się pod nosem.

— Powodzenia. Chciałbym zobaczyć, jak próbujesz.

Myślał, że to jest zabawne? Najwyraźniej nie doceniał mojej determinacji.

— Słuchaj, ty nadęty, arogancki dupku, złaź mi, kurwa, z drogi! — wysyczałam i ruszyłam naprzód, ale silne, męskie dłonie powędrowały na moje ramiona i przytrzymały mnie w miejscu.

Zdawałam sobie sprawę, że moje zachowanie jest kompletnie irracjonalne, ale straciłam zdolność jasnego myślenia.

Oczywiście mój gniew skierowany był głównie w stronę Tomka, ale nie tylko. Najpierw Braun olał mnie na korytarzu, nawet nie odpowiadając na moje powitanie, a teraz ma czelność mnie pouczać? Chciałam oferować mu przyjazną dłoń. Myślałam, że jakimś cudem udało mi się przebić przez skorupę obojętności, gdy pojawił się w Klepsydrze, ale jego poranne zachowanie sprawiło mi większą przykrość, niż chciałam dać po sobie poznać.

Jego obojętność zraniła mnie bardziej, niż mogłam pojąć.

— Zabieraj łapy! Nie jestem wystarczająco dobra, żeby odpowiedzieć mi zasrane „dzień dobry", więc można mnie traktować jak niesforne dziecko i karmić mądrościami? Jestem dorosłą kobietą i jeśli chcę tam iść i dać mu w pysk, nic ci do tego, więc ZEJDŹ. MI. Z. DROGI! — wrzasnęłam.

Braun natychmiast cofnął ręce i zrobił krok w tył. Wyglądał na zakończonego moim wybuchem. Cała moja przemowa o byciu dorosłą kobietą wydawała się absurdalna. Zachowywałam się jak dziecko.

Co, do jasnej cholery, wyprawiałam? Darłam się na znanego gitarzystę, planowałam spoliczkować Tomka i to wszystko podczas sesji zdjęciowej, w obecności całej szkoły. W obecności swojej szefowej!

Nie wierzyłam, że upadłam tak nisko. Rozejrzałam się dookoła i zauważyłam, że ściągałam uwagę kilkunastu osób, które wpatrywały się w nas z otwartymi ustami.

Wariatka. Zachowywałam się jak jakaś pieprzona wariatka.

Nie mogłam oddychać, czułam, jak brakuje mi powietrza.

Odwróciłam się i wybiegłam na korytarz, a dalej bocznym wyjściem na szkolny plac. Wzięłam kilka głębokich oddechów.

Co się z tobą dzieje, Lena? Co ty robisz?

— Helena. — Usłyszałam głos Witka kilka metrów za sobą.

— Nie mam na to teraz siły. Chcę zostać na chwilę sama. Proszę — powiedziałam łamiącym się głosem.

Usłyszałam, jak głośno wciąga powietrze i w duchu modliłam się, żeby sobie poszedł. Dość upokorzeń na dziś.

— Przepraszam. Masz rację, jestem dupkiem. Więc... przepraszam.

Odwróciłam się gwałtownie i spojrzałam prosto na niego. Brzmiał... szczerze? Prawdziwie? Oczekiwałam wielu rzeczy, ale na pewno nie przeprosin. 

Zmierzyłam go wzrokiem i dopiero teraz zdałam sobie sprawę, że ma na sobie garnitur. Właściwie to ubrany był w spodnie od garnituru, białą koszulę i kamizelkę. Długie, ciemne fale luźno okalały przystojną twarz muzyka. Wow. Wow! Jakim cudem wcześniej tego nie zauważyłam? Irracjonalna złość musiała odebrać mi nie tylko rozum, ale również wzrok.

Dlaczego, co diabła, ubierał się w jeansy i T-shirty, jeśli to jest alternatywą? Zawsze miałam słabość do facetów w garniturach. Wielokrotnie oglądałam się na ulicy za kolesiami w typie biznesmena, ale w tym momencie zdałam sobie sprawę jak bezpłciowo, monotonnie i sztampowo malowali się w porównaniu ze stojącym naprzeciwko Braunem.

Wyglądał elegancko, ale jednocześnie dziko, pierwotnie, zwierzęco.

Rękawy koszuli były podwinięte i odsłaniały muskularne przedramiona. Mój wzrok powędrował w kierunku jego nadgarstków. Czarne, skórzane bransolety były na swoim miejscu, zasłaniając tajemniczy tatuaż. 

Gdy Braun zorientował się, na co patrzę, odchrząknął znacząco.

Wiedziałam, że powinnam przestać się gapić, ale nie potrafiłam. Nie mogłam też wydusić z siebie ani słowa, oszołomiona emanującym męskością muzykiem.

Podszedł do mnie powoli, zachowawczo, bez gwałtownych ruchów, upewniając się, że się nie przestraszę ani nie ucieknę i stanął tak blisko, że nasze buty dotykały się czubkami.

— Dzień dobry — powiedział, patrząc mi prosto w oczy.

Dzień dobry? Nie rozumiałam, o co mu chodzi. Co do...?

Musiał spostrzec skonsternowanie na mojej twarzy, bo powtórzył, tym razem głośniej:

— Dzień dobry.

Och! Tym razem zrozumiałam. Naprawiał scenę z dzisiejszego poranka, kiedy to zignorował moje powitanie.

Powolny, nieśmiały uśmiech pojawił się na mojej twarzy, gdy odwzajemniam przywitanie.

— Przestań się gapić — powiedział, po dłuższej chwili milczenia. — Czuję się jak pajac i bez twojego ostracyzmu.

— Wyglądasz... — zaczęłam, szukając w myślach odpowiedniego słowa.

— Jak kretyn? Tak właśnie się czuję — podpowiedział, nerwowo obciągając poły kamizelki.

— Nie wyglądasz jak kretyn. Wyglądasz świetnie.

Posłał mi pełne niedowierzania spojrzenie.

— Wyglądam jak pierdolona cyrkowa małpa. Jednak czego się nie robi dla dobra akademii — powiedział, naśladując beznamiętny ton Marii.

— Ja też przepraszam. Za to, że na ciebie nawrzeszczałam. Po prostu mam fatalny dzień i dostało ci się rykoszetem. Nie czuję się dzisiaj sobą — powiedziałam cicho, starając się z wszystkich sił, aby nie zepsuć do cna, naszej mocno nadszarpniętej relacji.

Skinął głową ledwo zauważalnie i przyglądał mi się badawczo. Jego spojrzenie wędrowało od czubka mojej głowy po podeszwy stóp i z powrotem, aż w końcu zatrzymało się na moich włosach.

— Nie wyglądasz dzisiaj jak ty — powiedział.

Zabrzmiało to, jak oskarżenie. Już miałam na końcu języka wytłumaczenie dla rażącego fioletu na mojej głowie, ale Witek odezwał się znowu.

— Naprawdę miałaś zamiar dać mu w pysk?

Dobre pytanie. Wiedziałam, że gdyby Braun mnie nie powstrzymał, ślad mojej dłoni odbiłby się na policzku Jansa, więc wzruszyłam ramionami w odpowiedzi.

— Zasłużył sobie — dodałam.

Witek uśmiechnął się i pokiwał głową.

— A ja? Też sobie zasłużyłem? — zapytał żartobliwie, najwyraźniej nie zdając sobie sprawy, jak bardzo nie docenił poziomu mojej wściekłości.

Ponownie wzruszyłam ramionami, posyłając mu przepraszający uśmiech.

— Mówisz serio? — zapytał z niedowierzaniem. — Tyle złości w takiej ślicznej istotce. Złość piękności szkodzi, na pewno znasz to powiedzenie. Gdy tylko ten cały cyrk z sesją zdjęciową się skończy, zabieram cię na obiad w podziękowaniu za to, że zdecydowałaś się pozostawić moja twarz nietkniętą — zaśmiał się.

Zaraz. Czy on właśnie nazwał mnie piękną? Cóż, właściwie nazwał mnie śliczną. Czy to był żart? Czy on właśnie zaprosił mnie na obiad? Czy to się działo naprawdę?

Nie miał złudzeń, że zaproszenie miało charakter czysto koleżeński, ale był to kamień milowy w naszej relacji.

Witek najwyraźniej oczekiwał jakiejś odpowiedzi, bo gdy milczałam z zaskoczoną miną, powiedział:

— Nie wiem, dlaczego tak się dziwisz. Zdarza mi się jeść. Nie żywię się tylko nikotyną i procentami.

Odpowiedz mu, do cholery!

— Ja ... — zaczęłam, ale Braun przerwał mi w pół słowa.

— Chodź Karate Kid, uporajmy się z tym szajsem, a potem cię nakarmimy — powiedział i ruszył przed siebie w stronę Auli A.

Karate Kid?! — wymamrotałam pod nosem.

—Zważywszy na okoliczności, pasuje idealnie — powiedział, szczerząc zęby w uśmiechu.

Zanim się zorientowałam, wybuchnęłam głośnym śmiechem. Tak, Karate Kid pasowało idealnie.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro