Rozdział Ósmy

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

 —  Nie pamiętam, kiedy ostatnim razem było tu tyle ludzi! —  Zuza krzyknęła wprost do mojego ucha.

Przynajmniej wydawało mi się, że to właśnie powiedziała, bo nasz ulubiony bar „Klepsydra" napakowany był ludźmi do granic możliwości. To cud, że udało nam się znaleźć jakiekolwiek wolne miejsce. Niestety, stolik usytuowany był w bezpośredniej bliskości sceny, co skutecznie uniemożliwiało nam prowadzenie jakichkolwiek rozmów.

Po całym dniu z piekła rodem potrzebowałam ludzi w swoim narożniku. Wiedziałam, że Zuza nie przepuści okazji, żeby wyjść na drinka, nawet jeśli był to wtorkowy wieczór.

Po dłuższej chwili zaczynałam się zastanawiać czy na pewno był to dobry pomysł. Marek był już ponad dwadzieścia minut spóźniony, a Zuza bez przerwy esemesowała z jakimś facetem, którego poznała na siłowni. Może lepiej było zostać w domu i wypić samemu butelkę wina?

Wyciągnęłam komórkę, chcąc zadzwonić do Marka, kiedy zauważyłam, że wchodzi do baru i idzie w stronę naszego stolika. Na moje nieszczęście nie był sam.

Kurwa. Kurwa. Kurwa mać!

— Cześć dziewczyny, przepraszam za spóźnienie, ale miałem małą sytuację awaryjną — powiedział i posłał mi przepraszający uśmiech.

— Cześć Helena — powiedział drugi z mężczyzn, zupełnie ignorując siedzącą przy stoliku Zuzię, która odchrząknęła znacząco.

— Jacek — powiedziałam, kiwając głową na powitanie.

Uśmiechnął się szeroko. Do mnie i tylko do mnie. Jego oczy powędrowały z mojej twarzy do mojego dekoltu i z powrotem. Historia mojego życia.

Jacek był kolegą Marka ze studiów, który miał obsesję na moim punkcie. Marek zazwyczaj śmiał się z jego niechcianych awansów, ale ja nie znajdowałam w jego zalotach nic śmiesznego. Pojawiał się niespodziewanie podczas rodzinnych uroczystości, imienin, urodzin, właściwie zdarzały się takie miesiące, że obawiałam się, że Jacek za moment wyskoczy mi z lodówki.

Nieustannie był aktywny na moich profilach w mediach społecznościowych. Lubił moje posty, zdjęcia, zamieszczał obszerne komentarze i wysyłał irytujące prywatne wiadomości.

Zuzka powtarzała, że mam przestać karmić jego obsesję i odpisywać, Marek natomiast podziwiał upór kolegi i przypominał, że właściwie Jacek jest całkiem porządnym gościem i powinnam dać mu szansę.

Prawdę mówiąc, raz dałam się namówić i nigdy więcej. Popełniłam gigantyczny błąd, zgadzając się pójść z nim na wesele jako osoba towarzysząca i był to bez wątpienia jeden z najgorszych wieczorów w moim życiu.

Jacek ogłaszał wszem wobec, że jestem jego dziewczyną, a następne wesele, na którym się spotkamy, będzie nasze. Ponad połowę imprezy spędziłam w toalecie, symulując migrenę. Czerwona lampka, nie, nie i jeszcze raz nie! Nie zamierzałam dawać mu więcej szans i sposobności.


Zazwyczaj przetrwałabym wieczór z Jackiem i resztą ekipy, zwłaszcza że nie był to pierwszy i na pewno nie ostatni raz, kiedy postanowił się zaprosić, ale dzisiejszy wieczór był inny. Wszystko w pracy działało mi na nerwy, a cała akcja z kalendarzem i zaangażowaniem mojego byłego narzeczonego była wisienką na torcie katastrofalnego dnia.

— Słuchajcie ludziska, przepraszam, ale ja będę spadać. Dostałam paskudnego bólu głowy, chyba po prostu wrócę do domu i położę się do łóżka — powiedziałam, uśmiechając się przepraszająco.

— Wy zostańcie — dodałam szybko, zanim ktokolwiek zdążył się wtrącić.

Marek posłał mi zagadkowe spojrzenie.

— Jesteś pewna, że nie chcesz zostać? Możemy iść gdzieś indziej... 

— Jestem pewna. Przepraszam, że zmarnowałam wasz czas, ale naprawdę nie czuję się najlepiej. Spotkamy się innym razem, okay? 

Spojrzałam w stronę Zuzi i telepatycznie błagałam, żeby nie próbowała mnie namawiać, abym została w knajpie. Pokiwała tylko głową, rzuciła jakiś tekst o tym, że ich opuszczam, ale na tym zakończyła. Marek natomiast nie wydawał się przekonany. Spoglądał na mnie pytająco, ale nic nie powiedział.

Jacek zaoferował, że odwiezie mnie do domu, ale stanowczo odmówiłam. Zasugerował nawet, że pojedzie ze mną do domu i zrobi mi masaż skroni, który jak uważał, pomoże na moją migrenę. Serio?!

Popełniłam błąd, namawiając ich na spotkanie. Doceniałam ich troskę i zaangażowanie oraz fakt, że zawsze mogłam na nich liczyć, jednak w tym momencie wolałam być sama. Musiałam obmyślić strategię na najbliższe tygodnie, jeśli współpraca z Tomaszem miała się udać. Miałam wyrzuty sumienia, że olałam Zuzkę i Marka, ale wiedziałam, że nie będą mieli mi tego za złe.

Najgorsze, że byłam wściekła na samą siebie, że nie potrafiłam przejść do porządku dziennego z całą tą akcją z Tomkiem. Poważnie się obawiałam, że nie będę umiała zachowywać się tak, jak gdyby nic się nie stało, a my jesteśmy po prostu znajomymi.

Siedziałam w aucie pod barem jakieś dwadzieścia minut, użalając się nad sobą i rozmyślając jak poradzić sobie ze swoimi zranionymi uczuciami i złamanym sercem. Gdyby tylko Tomek porozmawiał ze mną jak człowiek... gdybyśmy tylko ...

Wystarczy! Nie byłam ani pierwszą, ani ostatnią porzuconą narzeczoną, musiałam wziąć się w garść.

Nie chciałam, żeby Marek, Zuza albo nie daj Boże Jacek, wyszli z baru i zastali mnie siedzącą w samochodzie, więc odpaliłam silnik i zaczęłam bez celu krążyć po mieście. Nie miałam ochoty wracać do domu, domu, który jeszcze nie tak dawno dzieliłam z Tomkiem, domu, który wciąż pełny był rzeczy, które tylko przypominały mi o nim.

Po dłuższej chwili znalazłam się na szkolnym parkingu. Chyba podświadomie wiedziałam, że zaznam więcej spokoju w swoim biurze niż we własnym domu. Szkoła wydawała się najbezpieczniejszą opcją. Parking, zazwyczaj wypełniony samochodami był całkowicie pusty, a nieoświetlony budynek wyglądał niemal spokojnie. Wysiadłam z samochodu i weszłam do środka. Uśmiechnęłam się nieznacznie do pana Stanisława, naszego portiera, sympatycznego mężczyzny przed siedemdziesiątką. Siedział w swojej kanciapie i oglądał jakiś zagraniczny talk-show. Pomachał mi bez słowa na powitanie.


Bez wątpienia był przyzwyczajony do moich popołudniowych i wieczornych wizyt w akademii, które przez lata stawały się coraz częstsze. Z początku odnosił się do mnie uprzejmie, ale z rezerwą. Jednego wieczoru wyjaśniłam mu, że nie przychodzę tutaj, aby go kontrolować, po prostu lubię pracować w ciszy i spokoju, nasza relacja uległa znaczącej poprawie. Niejednokrotnie zdarzyło nam się wypić kawę i zaangażować w rozmowę podczas moich nadprogramowych odwiedzin.

Zwykle pełne śmiechu i uczniów korytarze były puste, ciemne i trochę przygnębiające, co idealnie oddawało mój obecny stan ducha. Ruszyłam w stronę swojego biura, odruchowo rozglądając się dookoła i zobaczyłam zapalone światło w sąsiednim budynku.

Aula B!

Przez sekundę zastanawiałam się, czy to możliwe, żeby Braun spędzał wieczór w szkole, ale zaraz uznałam, że to pewnie jedna ze sprzątających pań najzwyczajniej zapomniała zgasić światła przed wyjściem.

Skierowałam kroki w stronę auli. Zbliżając się, zdałam sobie sprawę, że zapalone światło to nie przypadek. Dźwięki pianina roznosiły się po całym korytarzu. Przez przeszklone drzwi zobaczyłam Brauna siedzącego przy instrumencie, grającego jeden z jazzowych klasyków, utwór, który znałam aż za dobrze, ale nie pamiętałam jego tytułu.

Musiał wyczuć, że jest obserwowany, bo natychmiast przestał grać i odwrócił się gwałtownie, a z jego twarzy odczytać można było mieszkankę zaskoczenia i irytacji.

Weszłam do środka z rękoma podniesionymi do góry, dając mu do zrozumienia, że przychodzę w pokoju.

— Przepraszam, nie chciałam przeszkadzać — powiedziałam.

—  A mimo to postanowiłaś wejść do środka.

Skrzywiłam się, ale zachowałam spokój. Przeszywające, brązowe oczy wpatrywały się we mnie z taką intensywnością, że chciałam uciec.

— Zobaczyłam zapalone światło. Chciałam sprawdzić. Nie zamierzałam się ujawniać.

Braun nieznacznie skinął głową, a jego twarz złagodniała.

— Zobaczyłem twoje odbicie w oknie — powiedział.

Patrzyliśmy na sobie w kompletnej ciszy.

Co ja tutaj do cholery robiłam? Powiedziałam, że nie chciałam mu przeszkadzać i była to prawda, ale nie mogłam zmusić się do opuszczenia auli. Po niewielkim akcie dobroci i wsparcia, który mi ofiarował dzisiejszego popołudnia, zaczęłam się zastanawiać czy nie oceniłam go zbyt pochopnie.

— Pani Helenko? — Usłyszałam głos pana Stanisława.

Mężczyzna stał kilka metrów ode mnie i wydawał się zaniepokojony.

— Przepraszam, szukałem pani. Myślałem, że będzie pani w swoim biurze, ale ... —  Nagle urwał, a jego wzrok powędrował w stronę siedzącego przy pianinie Brauna.

— O! Ja... e... To ja już pójdę... chciałem tylko powiedzieć, że idę na obchód, załączyłem alarm... jak będzie pani chciała wyjść ... państwo wyjść — poprawił się szybko, jeszcze raz spoglądając na Brauna — proszę dzwonić, wypuszczę panią... państwa.

Zanim zdążyłam cokolwiek odpowiedzieć, pan Stanisław oddalił się szybkim i energicznym krokiem.

Z miny i zachowania pana Stanisława można było wnioskować, że nie spodziewał się zobaczyć mnie i Brauna w jednym pomieszczeniu. A co jeśli pomyślał, że umówiłam się tutaj z muzykiem po godzinach? A co jeśli wspomni o tym Walszewskiej albo Dulińskiemu? Byłam więcej niż pewna, że Maria nie będzie zadawała dodatkowych pytań i nie uwierzy, gdy powiem, że nasze spotkanie było zupełnie przypadkowe.

Nerwowo przygryzłam dolną wargę.

— Jeszcze raz przepraszam za najście... Ja... do widzenia!

Musiałam brzmieć zupełnie jak pan Stanisław, bezładnie mamrocząc pod nosem. Nie zdążyłam nawet się poruszyć, kiedy usłyszałam.

— Co sądzisz o jazzie?

Było to chyba ostatnie pytanie, jakie spodziewałam się usłyszeć. Jednak najbardziej zaskoczyło mnie, że nie wiedziałam jak na nie odpowiedzieć. Czy lubiłam jazz? Cóż, lubiłam i doceniałam muzykę, gdyby tak nie było, pewnie nie zdecydowałabym się na pracę w szkole muzycznej. Gdy tylko usłyszałam interesujący utwór, bez względu na to z jakiego gatunku muzycznego, chciałam usłyszeć go jeszcze raz.

Natomiast samo słowo „jazz" sprawiało, że moje myśli wędrowały ku mojemu nieobecnemu ojcu i wszystkich powodów, dla których właściwie nigdy nie był obecny w moim życiu, ciężko było mi rozkoszować się tym konkretnym muzycznym gatunkiem.

— Krzywisz się. Nie lubisz jazzu? — Braun zapytał ponownie.

Nie zdawałam sobie sprawy ze swojej miny, więc po prostu westchnęłam głośno.

— Odpowiedź na to pytanie wcale nie jest taka prosta.

Unosząc brwi, Braun odwrócił się na obrotowym krzesełku w taki sposób, że całe jego ciało skierowane było w moim kierunku. Nie mogłam nie zauważyć, jak źle wyglądał. Ciemnofioletowe cienie pod jego oczami w przyćmionym świetle auli wyglądały jak namalowane. Przypominając sobie niezliczoną ilość butelek po drogich trunkach, zaczęłam się zastanawiać czy nadal ucieka w alkoholowy marazm.

— Dlaczego?

Wzruszyłam ramionami. 

— Powody osobiste.

Nie chciałam mówić nic więcej. Nie byliśmy przyjaciółmi. Witold Braun był moim współpracownikiem, jeśli w ogóle można było zakwalifikować go do tej kategorii. Rzadko mówiłam o swoich relacjach z ojcem, był to bez wątpienia drażliwy temat.

— Zechcesz rozwinąć? — zapytał, podnosząc się z obrotowego krzesła i postępując w moją stronę.

Zdecydowanie nie chciałam rozwijać tematu, ale poczułam wewnętrzną potrzebę wyrzucenia z siebie wszystkiego, co dusiłam w środku. Byłam zmęczona, zarówno psychicznie, jak i fizycznie. Zazwyczaj nie zastanawiałabym się nad podzieleniem się moimi odczuciami z kimkolwiek, zwłaszcza z zupełnie obcą osobą, ale Braun zagrał piosenkę, którą mój ojciec uwielbiał i grywał ją wielokrotnie, przez co wszystkie emocje i uczucia zaczęły wypływać na powierzchnię.

Być może gdyby wybrał inną piosenkę, trzymałbym gębę na kłódkę, ale ten konkretny utwór mnie zaskoczył i przywołał wiele niechcianych i przykrych wspomnień.

Ja, siedząca przy telefonie w swoje trzynaste urodziny czekająca na telefon od ojca, który najzwyczajniej zapomniał, bo grał tego dnia dwa koncerty.

Ja, odmawiająca wzięcia udziału w swoim absolutorium, gdy tylko dowiedziałam się, że mój ojciec złamał kolejną obietnicę i niestety nie dotrze do Poznania na czas.

Ja, płacząca w hotelową poduszkę, po wielogodzinnej jeździe samochodem na spotkanie z nim, gdy dowiedziałam się, że pomylił daty i tego dnia grał koncert na drugim końcu Polski.

Tak, zdecydowanie drażliwy i bolesny temat.

— Mój ojciec jest muzykiem jazzowym. Gra na trąbce.

Braun stał nieruchomo, wciąż wpatrując się we mnie, czekając na dalszą część. Nie miałam pojęcia jak mam wytłumaczyć istotę problemu komuś, kto wiedzie podobne, jeśli nie bardziej absorbujące życie od mojego ojca. Oboje byli muzykami. Oboje poświęcili się swojej karierze. Oboje znali wady i zalety bycia w trasie, ciągłego podróżowania pomiędzy miastami, spędzania czasu w studiach nagraniowych. Oboje wybrali taki styl życia.

Witold Braun miał 42 lata i całe swoje dorosłe życie poświęcił robieniu kariery w przemyśle muzycznym. Poza jednym, nieudanym notabene, małżeństwem z żadną kobietą nie spędził więcej niż kilku, maksymalnie kilkunastu miesięcy. Nie miał i nie chciał mieć dzieci. W wywiadach powtarzał, że interesuje go tylko muzyka i że nie nadaje się do rodzinnego życia.

Mój ojciec, Jędrzej Adamski, jeden z najbardziej znanych i rozpoznawanych trębaczy w Europie, starszy od Brauna o trzy lata miał podobny życiorys. Z tą różnicą, że nigdy się nie ożenił, a w wieku osiemnastu lat zapłodnił moją matkę. Nie powstrzymało go to jednak przed zrobieniem światowej kariery. Byłyśmy po prostu drobną, niewiele znaczącą przeszkodą, o której szybko zapomniał, gdy wyprowadził się do Berlina na studia.

— Nie widziałam swojego ojca od pięciu lat. Właściwie widziałam go nie więcej niż dwadzieścia razy w całym swoim życiu — powiedziałam cicho.

Obawiałam się, że zechce zapytać mnie o coś jeszcze albo gorzej, że zobaczę litość w jego spojrzeniu, ale on tylko odwrócił się w stronę pianina.

— W takim razie, co sądzisz o popie? — zapytał i zaczął grać popularną w rozgłośniach radiowych piosenkę szwedzkiego duetu.

Czułam się nieswojo. Nie na miejscu. Dopiero w tym momencie zdałam sobie sprawę, że minęło pięć lat od czasu, gdy widziałam mojego ojca po raz ostatni. Pięć pieprzonych lat! Próbowałam sobie przypomnieć okoliczności tego spotkania, ale pomimo najszczerszych chęci moja pamięć zawodziła. Wiedziałam, że został ojcem niespodziewanie, kiedy sam jeszcze mógłby uchodzić za dziecko. Rozumiałam, że tak naprawdę nie kochał mojej matki i nie chciał się z nią żenić i mogłam to zaakceptować. A teraz? 27 lat później mój ojciec nie był już przecież nastolatkiem. Jego nieobecność i brak zainteresowania bolały.

Pewnie byłoby mi łatwiej się z tym pogodzić, gdyby moja matka starała się wynagrodzić mi jego nieobecność w moim życiu, ale, prawdę mówiąc, od zawsze czułam się jak sierota.

Jedyną osobą, która kochała mnie bezwarunkowo, oferowała mądre rady, pielęgnowała mnie w chorobie, płakała i śmiała się razem ze mną, była moja babcia. A teraz nie miałam nawet jej.

Nie zwróciłam uwagi, że przestał grać i przeszywał mnie wzrokiem, oczekując odpowiedzi.

Nie mogłam znieść jego spojrzenia. Pomimo że nie skomentował w żaden sposób mojej sytuacji z ojcem, jego oczy wyrażały więcej niż tysiąc słów. Doskonale rozumiał moją sytuację, bo sam był takim poświęconym karierze i muzyce człowiekiem jak mój ojciec.

Dlaczego do cholery przyjechałam dzisiaj do akademii? Dlaczego poszłam do tej pieprzonej Auli B? Musiałam wyjść, natychmiast.

— Jeszcze raz przepraszam, że przeszkodziłam — powiedziałam i po prostu uciekłam. Gdy byłam już w bezpiecznej odległości, głośno odetchnęłam, nie wiedząc nawet, że wstrzymywałam oddech.

— Do diabła! Dlaczego uciekasz?

Podskoczyłam zaskoczona, słysząc głos Brauna tuż za sobą. Pokręciłam głową, nie mogąc znaleźć słów.

— Powiedziałem coś nie tak? — spytał.

— Ja po prostu robię to, co mi kazano...—  zaczęłam, ale nie zdążyłam dokończyć zdania, bo muzyk natychmiast mi przerwał.

— Robisz to, co ci kazano? Co to, kurwa, ma w ogóle znaczyć?

Braun był wściekły. Dlaczego się denerwował? Myślałam, że tego właśnie chce, żeby zostawić go w spokoju. Przypomniałam sobie przemówienie Walszewskiej z początku roku szkolnego oraz jego własne słowa.

— Posłuchaj, rozumiem, że chcesz, aby zostawić cię w spokoju i nie życzysz sobie, aby ktoś cię niepokoił, więc to właśnie robię, ok? Więc proszę, pozwól mi po prostu zostawić cię samego, nie zadawaj mi więcej żadnych pytań, bo bardzo lubię swoją pracę i chciałabym zatrzymać ją jak najdłużej — powiedziałam bez zastanowienia.

Cholera! Dlaczego nie potrafię po prostu się zamknąć?!

Uniósł brwi, a dłonie miał zaciśnięte w pięści. Wyglądał, jakby chciał urwać mi głowę.

— Czy Walszewska zagroziła, że cię zwolni, jeśli będziesz ze mną rozmawiać? — zapytał tak cicho, że ledwo usłyszałam, co mówi.

— To nie...—  zaczęłam.

— Tak czy nie. Proste pytanie.

Co miałam powiedzieć? Prawdę? Gdy tylko Maria dowie się, że powtórzyłam jej słowa, a z reakcji Brauna wnioskowałam, że nie będzie miał oporów, aby się z nią skonfrontować, sytuacja będzie, delikatnie mówiąc, nieciekawa.

Oczywiście teoretycznie mogłam wybrać drugą opcję i skłamać, ale w tym momencie stałam na szkolnym korytarzu, nie mogąc wydusić z siebie żadnego słowa.

— Twoje milczenie jest wystarczającą odpowiedzią — powiedział muzyk.

— Kurwa, co za pieprzona baba! — dodał. Potarł dłońmi oczy i potrząsnął kilka razy głowo, nie mogąc uwierzyć.

— Proszę, tylko...— zaczęłam, ale nie dokończyłam. Co właściwie chciałam powiedzieć?

Nie mów jej, że ci powiedziałam? Jeśli mamy być dokładni, to nie powiedziałam mu ani słowa.

— Nie mogę w to, kurwa, uwierzyć. Kim, do jasnej cholery, ona myśli, że jest? Co jeszcze powiedziała? — spytał Braun i zrobił gwałtowny krok w moją stronę.

Potrząsnęłam głową i zacisnęłam usta.

— Tak bardzo się jej boisz? — spytał.

— Nie boję się jej, ja... po prostu... nie chcę pracować gdzie indziej...

Braun wymamrotał kolejną serię przekleństw, nerwowo przechadzając się po korytarzu. Jego reakcja nieco mnie dezorientowała. Więc nie chciał, abyśmy zostawili go w spokoju, a cała przemowa była tylko wymysłem Marii?

— Dlatego wszyscy traktują mnie, jakbym miał jakąś zasraną zarazę — mruknął.

Myślałam o tym, aby szybko się ewakuować, ale Witek prawdopodobnie podążyłby za mną, więc zaczęłam w myślach analizować tę sytuację. Dlaczego Maria nie chciała, abyśmy rozmawiali z muzykiem? Cóż, właściwie nigdy nie padły z jej ust słowa „nie wolno wam z nim rozmawiać", ale jej sugestie były nad wyraz jasne i wyraźne.

— Dlatego nikt ze mną nie rozmawia? —  zapytał.

— Ja z tobą rozmawiam — powiedziałam. Przecież to była rozmowa, czyż nie?

Witek parsknął i posłał mi pytające spojrzenie.

— Chyba żartujesz. Myślałem, że to przez wypadek... — praktycznie wyszeptał.

— Myślałam, że nie chcesz rozmawiać o wypadku.

— Bo nie chcę. To nie znaczy, że nie chcę rozmawiać o wszystkim innym.

Teraz kiedy o tym pomyślałam, nie przypominam sobie, abym kiedykolwiek widziała, aby ktokolwiek oprócz Walszewskiej i Rudnickiego rozmawiał z Braunem. Nawet Duliński w jego obecności zachowywał się nienaturalnie cicho. Żeńskie grono pracownic i uczennic bez wątpienia wzdychało do znanego muzyka i podziwiało go z daleka, ale nie zauważyłam, aby którakolwiek z nich zamieniła z nim choćby dwa zdania.

To prawda, że on sam nie inicjował żadnego kontaktu, ale czy naprawdę byliśmy tak przytłoczeni jego sławą i prestiżem, że zapomnieliśmy zachowywać się po ludzku?

Próbowałam znaleźć jakieś wytłumaczenie, ale bez skutku. Przez kilka pierwszych dni Braun pojawiał się w szkolnej stołówce, ale siedział sam. Nikt z nas nawet nie pomyślał o tym, aby się do niego dosiąść i po prostu porozmawiać. Później przestał się pojawiać, a przerwy spędzał, bez wyjątku, w Auli B.

Poczułam się zażenowana, było mi zwyczajnie wstyd. Oczywiście Witek również mógł spróbować nawiązać z kim przyjazną rozmowę, ale mogłam zrozumieć, dlaczego tego nie zrobił. Znajdował się w nowym miejscu, w nowej rzeczywistości, z bagażem katastrofalnych doświadczeń, a nikt nie ofiarował mu nawet uśmiechu czy miłego słowa.

— Przepraszam — powiedziałam cicho.

Braun machnął ręką.

— Nie przepraszaj. Jestem dużym chłopcem. Poradzę sobie.

Nic nie mogłam poradzić, że czułam się fatalnie. Braun odwrócił się i ruszył w stronę auli B, a ja nie zastanawiając się, zawołałam za nim.

— W co drugi piątek spotykamy się w „Klepsydrze" na wieczorze karaoke. To kameralny bar przy Rynku. Kilkoro osób z akademii, czasem ktoś kogoś przyprowadzi. Przyjdź. Większość z nas nie potrafi śpiewać, ale mają przyzwoite drinki — powiedziałam.

— Nie musisz mnie nigdzie zapraszać — odpowiedział z grymasem na ustach.

— Wiem.

— Więc dlaczego to robisz? Mówiłem, że sobie poradzę.

Przypomniałam sobie dzisiejsze popołudnie, kiedy wybiegł za mną po spotkaniu. Sama obecność drugiego człowieka, poczucie, że nie trzeba stawiać czoła światu i przeciwnościom losu w pojedynkę, pomogły. Nikt nie jest samotną wyspą. Skoro Braun mógł ofiarować mi nieme wsparcie w momencie, gdy najbardziej go potrzebowałam, ja również mogłam to zrobić dla niego.

— Chcę. Poza tym nikt nie powinien siedzieć sam w piątkowy wieczór — odpowiedziałam najprościej, jak tylko mogłam.

Witek westchnął głośno.

— Skąd pomysł, że wieczory spędzam samotnie? — zapytał ze sztucznym uśmiechem.

Miał rację. Nie powinnam była tego sugerować. Poczułam irracjonalne ukłucie zazdrości. Na pewno wieczory spędzał w towarzystwie pięknych kobiet, które skutecznie odwracały jego myśli od bieżących problemów. Ostatnią rzeczą, na jaką miał ochotę, było spędzanie wieczoru w podrzędnej knajpie, słuchając okropnych wykonań oklepanych hitów z bandą ludzi, którzy przez ostatnie tygodnie bezczelnie go ignorowali.

Byłam idiotką. Otworzyłam usta, aby w jakiś taktowny i żartobliwy sposób zakończyć dyskusję, ale nie zdążyłam się odezwać.

— Moje demony są ze mną cały czas. Nawet w piątkowe wieczory. Twoje słowa — zaśmiał się.

Machnął ręką w geście pożegnania i wrócił do auli, zostawiają mnie na korytarzu osłupiałą. Czy to miał być żart? Czy on właśnie się zaśmiał?

Stałam na korytarzu tak długo, aż usłyszałam kolejne dźwięki pochodzące z auli. Tym razem wybrał klasykę polskiego rocka. Zdałam sobie sprawę, że nie wiedziałam, że potrafi grać na pianinie. Cóż, najważniejsze, że nie był to jazz.

Dzięki Bogu.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro