[1] Kraina złych wspomnień

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Obecnie

Nakładałam właśnie swoje buty, kiedy zza okna usłyszałam błagający krzyk mojego taty. Ile można na mnie czekać? Tyle, ile trzeba. Krótko i na temat. Planowałam jeszcze podenerwować ojca i specjalnie szykować się wolniej. Stwierdziłam jednak, że mogłabym tym przeciągnąć strunę i pojechałby beze mnie, zostawiając samą.
Przejrzałam się w lustrze, zerkając na swoją twarz. Skrzywiłam się na ten widok, jak to miałam w zwyczaju. Nie uważałam się za brzydką. Po prostu uważałam, że są osoby tysiąc razy ładniejsze ode mnie. Następnie skierowałam swój wzrok na ubiór. Cienki, biały golf dobrze komponował się z dzwonami w odcieniu beżu.

— Całkiem niezły outfit, chyba. — mruknęłam do siebie, po czym spojrzałam na swoje lekko pofalowane prostownicą blond włosy.

Pewnie za godzinę znowu będą proste.

Rozważałam jeszcze opcję, czy się umalować. Ostatecznie na rzęsy naniosłam tusz zwiększający ich objętość, a na usta nałożyłam warstwę bezbarwnego błyszczyku. Taki lekki makijaż uważałam za najlepszy i najmniej czasochłonny. Do moich uszu ponownie dobiegło wołanie ze strony ojca, więc aby już dłużej nie grać na jego nerwach, chwyciłam torbę i wyszłam za próg drzwi, następnie je zakluczając.
Wsiadłam do białego pojazdu marki Audi, zatrzaskując po chwili jego drzwi. Spojrzałam na rodzica. Jego twarz nie kryła niezadowolenia.

— No co? — spytałam udając niewiniątko.

Próbował mi dogryźć, mówiąc, że następnym razem, jak będę się tak ociągała to będę szła na piechotę w butach, na które wydałam sto dolarów. Chciał brzmieć przy tym groźnie, jednak kiedy zauważył moją reakcję, parsknął śmiechem.

— Zły glina to z ciebie nie będzie. — zażartowałam.

Wsłuchiwałam się w rytm muzyki docierającej do moich uszu z telefonu komórkowego. W akompaniamencie piosenek Elvisa Presleya patrzyłam na przejeżdżające za oknem samochody. Kalifornijskie ulica miasta Oakland tego dnia były dosyć tłoczne ze względu na dzisiejszy dzień.

Zakończenie roku szkolnego.

Kiedy dojechaliśmy pod budynek liceum, wysiadłam z auta, żegnając przy tym Liama — pozwalałam sobie nazywać go w głowie po imieniu. Często byliśmy jak starzy, dobrzy przyjaciele.

Samochód odjechał, kierując się w miejsce pracy Liama. Ja natomiast odwróciłam się na pięcie i ujrzałam duży ceglany budynek z przymocowanymi przestrzennymi literami, które tworzyły napis OAKLAND HIGH SCHOOL W OAKLAND.

Masło maślane.

Podeszłam pod budynek szkoły. Na murku zauważyłam dobrze znaną mi męską posturę.
Chłopak siedział razem ze swoimi znajomymi, których kojarzyłam tylko z widzenia. Kiedy tylko mnie zauważył, wstał i podszedł do mnie. Wyciągnął szeroko ramiona i zamknął mnie w uścisku. Byłam od niego sporo niższa, bo ja miałam zaledwie metr sześćdziesiąt pięć wzrostu, a ten tutaj przewyższał mnie o prawie trzydzieści centymetrów! Moja twarz wbijała mu się w klatkę piersiową, a kiedy do jego uszu dotarło moje bełkotanie, bo nie mogłam nic powiedzieć, odsunął mnie od siebie i zmierzwił mi włosy. Jak ja tego nienawidziłam!

— Charlie, zaraz wyrwę ci obydwie nogi z dupy.

— Kusząca propozycja, ale muszę odmówić, Klusko.

Charlie Duncan we własnej osobie. Zabawny, czujący się wszędzie komfortowo przyjaciel zaśmiał się z mojej reakcji na przezwisko, którym mnie nazwał. Dźgnęłam łokciem w bok blondyna, jednak nie zrobiło to na nim wrażenia.

— Poważnie, Duncan? Myślałam, że już przestałeś tak na mnie mówić.

— Widzisz, Liso — zaczął. — ja jestem jak słoń, a słonie nigdy nie zapominają.

No tak, czy mogłam spodziewać się innej odpowiedzi? Po chwili zapytałam:

— Idziesz na apel?

Odparł, że miał go chwilę temu i teraz idzie z chłopakami do baru. Zawsze zapominałam, że chłopak był w innej klasie niż ja, więc musiał przyjść na inną godzinę odebrać swój dyplom. Powiedziałam mu, żeby tylko nie wrócił do domu całkiem napruty, jednak ten chyba mnie zignorował, ponieważ moment później wystawił mi język. Dzieciak.

Pchnęłam drzwi główne szkoły i udałam się do swojej szafki, by zabrać ze sobą rzeczy pozostawione w jej wnętrzu. Gdybym tego nie zrobiła, wszystko zostałoby zabrane przez woźnych, którzy zapewne wyrzucają całość gdzieś na śmietnik. Wystukałam odpowiedni czterocyfrowy kod.

— Dwa, siedem, jeden, dwa... — mówiłam szeptem do siebie.

Szybkim ruchem zgarnęłam przedmioty i wsadziłam do torby. Nagle poczułam na sobie czyiś wzrok. Nie zastanawiałam się kto to może być, wiedziałam to. Odwróciłam się i spojrzałam znajomej prosto w oczy uśmiechając się.

— Przechytrzyłam cię! — powiedziałam ledwo tłumiąc wybuch śmiechu.

To była Sadie Carpenter, moja przyjaciółka jeszcze za czasów podstawówki. Szatynka zrobiła oburzoną minę, wywracając przy tym swoimi niebieskimi oczami, jednak po chwili się roześmiała. Pochwaliła mój strój i od razu zadeklarowała, że pożyczy ode mnie tę bluzkę. Normalka. Sadie zapytała, gdzie mamy iść. Nie wierzyłam w to, że o tym zapomniała. Co roku zapomina.

— Tak jak rok temu, i dwa lata temu też, musimy iść na aulę, matole. — poinformowałam dziewczynę.

— No tak, zawsze zapominam. — złapała się teatralnie za głowę. — A widziałaś gdzieś Charliego?

Opowiedziałam jej sytuację sprzed chwili. Włącznie z tym, jak nazwał mnie Kluską i jego wypadem z chłopakami.
Dziewczyna tylko parsknęła śmiechem i skierowała się do wcześniej wspomnianej auli. Chciała na mnie poczekać, jednak powiedziałam jej, że ją dogonię. Musiałam wziąć jeszcze kilka rzeczy z szafki, a nie chciałam jej spowalniać. Kiedy to zrobiłam, zamknęłam szafkę i usiłowałam dogonić przyjaciółkę. Jednak moja niezdarność nagle dała o sobie znać i potknęłam się o wózek z przyborami czyszczącymi jednego z tutejszych woźnych, pana Stanley’a. Na moje nieszczęście wpadłam na Susan Hiller.
No błagam, tylko nie to. Dziewczyna popatrzyła na mnie krzywo i zrobiła dwa kroki w tył, odsuwając się ode mnie.

— Oh, Lisa Morgan? Ta sama Lisa, którą bolało serduszko i zniknęła ze szkoły na pół roku? Myślałam, że już wykitowałaś. — zaśmiała się niemiło, a jej ciemnobrązowe włosy opadły na twarz.

— Wróciłam miesiąc temu. — próbowałam zignorować jej wrogość.

— Cóż, chyba nikt nie zauważył. Wszyscy już o tobie zapomnieli, Morgan. Inni pewnie myślą, że leżysz teraz w trumnie. Szkoda, że tak nie jest, byłoby wszystkim łatwiej, a tobie w szczególności. Nie musiałabyś się tak męczyć z tą swoją chorobą, o ile w ogóle ją masz.

Coś w środku mnie zabolało. Poczułam niemiłe ukłucie w sercu. Tolerowałam żarty o mojej chorobie, ale tylko wtedy, kiedy śmiałam się z niej razem z Sadie bądź Charliem. Praktycznie nikt inny miał nie wiedzieć o mojej przypadłości. A jednak wiedzieli wszyscy. Na dodatek ktoś rozpuścił plotkę, że nie żyję! Nie zdziwiłabym się, gdyby była to akurat Susan.
Tak, moje serce było chore. W każdym momencie moje życie mogło się zakończyć, jednak ja nadal się trzymałam i starałam się prowadzić normalne życie. Nie chciałam się przywiązywać za bardzo do nikogo, by nie czuli się oni zobowiązani do zamartwiania się nade mną. Sadie i Charlie i tak będą cierpieć, a to wywoływało u mnie straszne wyrzuty sumienia. Choć uważałam, że słowa brunetki nie powinny mnie urazić, to mimo wszystko zabolały. Powstrzymałam napływające łzy z moich oczodołów i wbiłam w nią martwe spojrzenie. Nie zamierzałam dawać jej satysfakcji z tego, że dziewczynie udało się mnie złamać.

— Jak widać, mam się świetnie, nie możesz znieść tego widoku, co? — powiedziałam bez jakichkolwiek emocji.

Susan jedynie prychnęła i odeszła. Czułam, że tym razem to ja zwyciężyłam. Nie dałam się. Byłam z siebie naprawdę dumna. Jej słowa wciąż krążyły mi po głowie, jednak uciszyłam je i skierowałam się w stronę auli. Końcoworoczny apel już trwał. Przemknęłam szybko przez różne grupy uczniów, próbując odszukać wzrokiem Sadie. Kiedy ją zauważyłam, stanęłam obok niej. Zapytała gdzie się podziewałam. Odpowiedziałam jedynie, że musiałam jeszcze skorzystać z toalety. Dziewczyna najwidoczniej uwierzyła w moje małe kłamstwo, bo tylko skinęła głową i odwróciła wzrok w stronę dyrektora szkoły, który właśnie wygłaszał tę samą przemowę, którą mówi co roku.
“To był owocny rok.”
“Uważajcie na siebie.”
“Bezpieczeństwo przede wszystkim!”
“Szkoła nie może się doczekać nowego roku szkolnego!”
Po apelu udaliśmy się do sali matematycznej. Właśnie tam pani Evergreen miała rozdać nam nasze świadectwa i dyplomy. Wywoływała każdego ucznia po kolei i wręczała mu papier. Kiedy nauczycielka wyczytała moje imię, wstałam z miejsca i podeszłam do niej, by odebrać świadectwo. Gdy wszyscy już otrzymali swoje dyplomy, mogliśmy wrócić do domów i oficjalnie zacząć upragnione wakacje. Odprowadziłam Sadie i Charliego pod ich mieszkania, a potem sama wróciłam do swojego. Zastałam tam siedzącą Jessie, moją siostrę oraz Leo, mojego starszego brata. Układali razem puzzle. Zapytali, czy chcę do nich dołączyć, jednak ja z moją wyczerpaną baterią społeczną poszłam zamknąć się w swoich czterech ścianach. Planowałam odpalić Netflixa i poszukać czegoś godnego obejrzenia. Zdecydowałam się na obejrzenie Trzynastu Powodów. To od zawsze był mój ulubiony serial. Pokazywał tak wiele problemów, o których powinno mówić się głośniej. Był na samym szczycie rankingu moich ulubionych seriali razem z Stranger Things. Zawsze ciężko mi było wybrać spomiędzy tych dwóch, więc ustawiłam je równo na samej górze. Obejrzałam dwa odcinki, po czym zauważyłam, że już przysypiam. Było zbyt wcześnie żeby iść spać, więc stwierdziłam, że pójdę się gdzieś przejść. Napisałam na czacie grupowym z Sadie i Charliem.

Ja: ma ktoś ochotę na spacer?

Sadie: Sorka, siedzę z braćmi :(

Charlie: dzis nue moge, szykuje sie na spitkanie z noea dxiewczyna!

Sadie: Która to już w tym miesiącu?

Charlie: nie badx taka hop siup sadie. ja przynajmnuej sie z kims spotykam!

Ja: dobra pójdę sama
Ja: sadie powodzenia z tymi dzikusami charlie nie schrzań tego

Uwielbiałam naszą relację. W wymienianiu wiadomości Sadie była tą, która zawsze pisze kropki i przecinki, ja nie stosowałam przecinków, bo najzwyczajniej w świecie byłam leniwa. No i zdanie nigdy nie zaczynało się u mnie z wielkiej litery. W swojej komórce od zawsze była zaznaczona opcja rozpoczęcia wiadomości małą literą, i tak pozostało do dziś. Charlie był człowiekiem, który nie patrzył na nic. Pisząc jedno słowo potrafił pomylić literki setki razy. Twierdził, że autokorekta kiedyś wywoła wojnę, bo zamieni wyrazy na nie te, które chcieliśmy. Z czasem udało nam się opanować jego język.

Odłożyłam telefon i podłączyłam go do ładowania. Wzięłam krótki prysznic przed wyjściem, a kiedy już się ubrałam, zeszłam na dół. W salonie wciąż siedzieli Leo i Jessie, już prawie kończyli układankę. Oznajmiłam im, że wychodzę z domu.

— Umówiłaś się z Sadie? — zapytał Leo.

— Nie, planuję iść gdzieś sama. — odparłam,

— Stało się coś?

— Nic, po prostu mi się nudzi. Tylko powiedz tacie, że jestem z Sadie lub Charliem. Wiesz, że gdyby się dowiedział, że gdzieś sama chodzę, to by mnie potem przywiązał do łóżka.

— Mhm, no dobrze. Ale uważaj na siebie.

Byłam mu wdzięczna za jego wyrozumiałość. Wiedziałam, że się martwi. Ale nie miałam żadnego ataku od dobrych dwóch miesięcy! Najchętniej to on razem z ojcem zamknęliby mnie w pokoju i dawali jedzenie przez szparę w drzwiach. Jedynym plusem tego byłoby to, że mogłabym bez końca jeść naleśniki. Ciężko jest przez tak wąską dziurę przecisnąć coś innego niż właśnie takie placki. Nie narzekałabym, w końcu uwielbiam je jeść, jednak na pewno nie chciałabym być uziemiona w swoim pokoju dwadzieścia cztery godziny na dobę!

— Lisa, spójrz! — podbiegła do mnie pięcioletnia Jessie i poprowadziła do miejsca, gdzie leżała jej kilkugodzinna praca, czyli ułożone już całkowicie puzzle. Przedstawiały one dwa lwy.

— Świetne, Jess. — pochwaliłam ją. — Będę się już zbierać, wrócę przed zmrokiem.

Wzięłam ze sobą torbę, w której trzymałam kilka rzeczy. Komórkę, butelkę wody i odtwarzacz muzyki. To ostatnie od razu wyciągnęłam i włożyłam do uszu słuchawki.
Były tam piosenki, które ktoś kiedyś wgrał, zanim otrzymałam urządzenie, jak i te pobrane przeze mnie. W większości były to utwory Elvisa. Pierwsze co dotarło do moich uszu to Can’t Help Falling in Love. Pierwsze co zrobiłam, to udałam się do kawiarni po dawkę kofeiny, by jakoś się rozbudzić. Uważałam, że w Coffee & Cats oferowali najlepszą kawę. Serio, najsmaczniejsza jaką piłam! No i te słodkie kociaki kręcące się po lokalu, coś niesamowitego. Zamówiłam małą czarną kawę. Zazwyczaj wybierałam latte, jednak teraz potrzebowałam kopa, żeby tylko nie zasnąć. Kiedy odebrałam gorący napój, od razu wzięłam mały łyk tak, by się nim nie poparzyć. W zasadzie to nawet nie wiedziałam gdzie idę. Po prostu poczułam, że muszę się przejść. Może to słowa Susan na mnie tak podziałały? Nie wiedziałam, jednak chyba musiałam wyrzucić z siebie gromadzące się emocje. Kręciłam się po mieście bez celu. Miałam wrażenie, że przeszłam już całe Oakland! Wciąż nienasycona spacerem skierowałam się do domu, jednak moją uwagę przykuł plac zabaw niedaleko. Pamiętam, jak kiedyś się tam bawiłam. Potem to miejsce stało się krainą złych wspomnień —  tak to nazywałam. Postanowiłam tam posiedzieć. Przeszłam obok starych, nieużywanych od wielu lat atrakcji i westchnęłam na widok huśtawki, którą kiedyś uwielbiałam. Zawsze siadałam na tej po lewej. Kiedy Leo zasiadał te miejsce, od razu kazałam mu się przenieść na siedzisko obok. Z czasem nauczył się, że lepiej zostawić mi moje ulubione miejsce, by uniknąć zbędnych sprzeczek. Niepewnie usiadłam na huśtawce. Za każdym razem, kiedy czułam się źle czy coś mnie trapiło, przychodziłam tu, żeby zająć się myślami. To tutaj przyszłam, kiedy nastąpiła moja pierwsza poważniejsza kłótnia z Sadie. Byłam tu też, kiedy pewnego dnia w szkole rozdawaliśmy sobie prezenty z okazji nadchodzącej Gwiazdki i prezent dla Brandona Adleya ode mnie mu się nie spodobał i wyrzucił go do śmieci na moich oczach. Przychodziłam prawie za każdym razem, po tym jak Susan kpiła z mojego ubioru, wyglądu, czy po prostu z mojej osoby.

Siedziałam tu także wtedy, kiedy umarła moja mama.

Pamiętałam ten dzień tak dobrze. Czasem chciałabym go nie pamiętać, jednak było to ostatnie wspomnienie, w którym widziałam Grace, moją najwspanialszą, najukochańszą mamę. Leżała wtedy w łóżku szpitalnym. Wiedziałam, że chorowała. Na pewno nie na to samo co ja, wtedy nawet nikt nie wiedział o mojej przypadłości. Siedziałam przy niej, gładząc spokojnie jej dłoń. Ona za to śpiewała pewną piosenkę. Często nuciła ją mi, Leo i rocznej Jessie. Zazwyczaj robiła to wtedy, kiedy nie mogliśmy spać. Byłam zła, że nie zdołałam zapamiętać chociażby słów czy samej melodii tej piosenki. W pewnym momencie przestała śpiewać, a jej uścisk w mojej ręce się poluźnił. Maszyna, która miała pełno kabelków podłączonych do ciała mamy zaczęła wydawać długi nieprzyjemny dźwięk. Wiedziałam, że coś jest nie tak. Bałam się. Bałam to mało powiedziane, byłam przerażona! Chwyciłam za pilot wzywający pielęgniarkę i wciskałam guzik jak szalona. Dwie kobiety w białym uniformie szybko popchnęły drzwi i stanęły przy mamie. Chyba sprawdzały jej puls. Chwilę później jedna spuściła głowę w dół, a druga spojrzała na mnie z udawanym smutkiem w oczach. Pewnie miała już wiele takich przypadków w pracy, więc taki widok nie robił na niej wrażenia. Powiedziała, żebym pożegnała się z mamą i wyszła za drzwi. Nie wierzyłam w to, co usłyszałam. Tata powtarzał mi, że wszystko będzie dobrze. Nawet mama tak mówiła! Oboje non stop zapewniali, że wyjdzie z tego cała i będzie zdrowa. A jednak umarła. Na moich oczach.

To było jedno z najboleśniejszych wspomnień w moim życiu. Miałam w głowie jeszcze jeden dzień, który uważałam za najgorszy.
Trzynasty grudnia. Dzień diagnozy.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro