06 | Bohater, bieg i leśna nimfa

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Przez kilka następnych dni Florie prawie wcale nie opuszczała swojego domu. Z jednej strony miała dość kontaktów z ludźmi i chciała pobyć trochę sama. Z drugiej strony trochę bała się spotkać Steve'a. Chociaż tamtego dnia jeszcze do wieczora pomagała mu w porządkowaniu domu, to nie mogła się okłamywać, że ten moment w łazience spłynął po niej jak po kaczce. W rzeczywistości było na odwrót, czuła się sterroryzowana. Była pełna obaw i strachu, bo widziała, że Steve'owi zaczynało na niej za bardzo zależeć, co oznaczało, że będzie się musiał mocno rozczarować. Ona zresztą też, bo znała siebie i wiedziała, że jeszcze kilka takich intensywnych spotkań i nie będzie mogła przestać o nim myśleć. Czuła się sterroryzowana również dlatego, że tak bardzo podobał jej się ten delikatny dotyk na skórze. Podobał jej się jego wzrok błądzący po jej twarzy. Podobał jej się ten intensywny zapach perfum, który w takich dawkach aż zakłócał logiczne myślenie.

Florence bała się również, że nie potrafi już kochać. To był ten jeden mały lęk, skrywany głęboko, bardzo głęboko w sercu, który co jakiś czas mocno ją kłuł. Minęło tyle lat, od kiedy mogła komuś przekazać całą swoją miłość, że nie wiedziała, czy jeszcze w ogóle potrafi ją z siebie wykrzesać.

Było piękne sobotnie popołudnie, dokładnie tydzień odkąd widziała się ze Steve'em ostatni raz, kiedy Austin siedziała na ganku na wiklinowym fotelu, który przyniosła z tarasu i cieszyła się słoneczną pogodą. Na jej kolanach leżała książka, którą niedawno wypożyczyła z miejscowej biblioteki. Florie przymykała oczy, z uwielbieniem przyjmując każdy ciepły promień słońca, który zatrzymywał się na jej twarzy. Delikatny wiaterek przepływał między jej włosami oraz między kartkami książki, jakby sam ją czytał. Florence wcale się tym nie przejmowała. W takich chwilach niczym się nie przejmowała. Niedaleko niej drzemał sobie zwinięty w kulkę Benny. Wyglądał jak rumiana bułeczka i Florie naprawdę lubiła go tak nazywać.

Błogą ciszę, w której z takim zamiłowaniem tkwiła Florie, przerwał hałas nadjeżdżającego motocykla. Austin nawet nie musiała otwierać oczu, żeby wiedzieć, kto postanowił ją odwiedzić. Mimowolnie uśmiechnęła się do siebie, bo, co tu dużo ukrywać, zdążyła stęsknić się za Steve'em przez te kilka dni.

Florence otworzyła oczy, dopiero kiedy mężczyzna wjechał na podwórze. Rogers miał na sobie brązową skórzaną kurtkę, która od razu przykuła uwagę Florie. Wyglądał zupełnie jak nie z tych czasów, co było oczywiście prawdą i nie było czemu się dziwić, ale Florence poczuła od niego wyraźny klimat lat czterdziestych. I co tu się dużo oszukiwać, w tym wydaniu wyglądał po prostu dobrze. Bardzo dobrze.

— Dzień dobry — powiedział, kiedy podszedł bliżej niej.

— Dzień dobry — odpowiedziała Florie, zasłaniając oczy od słońca, żeby dojrzeć jego twarz.

— Przyjechałem, żeby prosić cię o przysługę — powiedział Rogers, wkładając ręce do kieszeni kurtki.

Florie zmarszczyła brwi.

— O przysługę? — zapytała zdziwiona.

— Tak, potrzebuję wiklinowego koszyka — odparł Steve, jakby nigdy nic.

— Koszyka? — zapytała jeszcze bardziej zdziwiona.

— Tak — powiedział mężczyzna, jakby to była najbardziej normalna rzecz na świecie. Jakby robił to już milion razy.

Florie wstała, odkładając książkę na ziemię. Otrzepała białą sukienkę, którą miała tego dnia na sobie i ruszyła w stronę kuchni.

— Mogę wiedzieć, po co ci ten koszyk? — zapytała, otwierając drzwi do małej spiżarni, gdzie przechowywała również różne przedmioty gospodarcze.

Wręczyła Rogersowi średniej wielkości, prostokątny kosz.

— Oczywiście — odparł, uśmiechając się lekko. — Zabieram cię na piknik.

— Słucham?

Steve zaśmiał się na jej reakcję. Dosłownie zachowywała się, jakby powiedział jej, że zabiera ją w podróż kosmiczną. Ta opcja nie była znowu taka niemożliwa, jednak spędzenie czasu na łonie natury jakoś wydawało mu się bardziej odpowiednie niż międzygwiezdne wojaże.

— To, co słyszałaś — odpowiedział. — Jestem pewien, że byłaś już kiedyś na jakimś pikniku.

— Oczywiście, że tak — odparła Florie. — Ale ja nie jestem zupełnie przygotowana!

— Nie szkodzi, ja jestem — powiedział, wzruszając ramionami.

Florence nie wiedziała, co powiedzieć. Steve zdecydowanie ją zaskoczył. Kobieta westchnęła ciężko i zaczęła przeszukiwać kuchenne szafki. Nim Rogers zdążył się obejrzeć na stole stała blaszka z rozpoczętym ciastem, butelki samorobnego soku, miska z różnymi owocami z jej ogrodu, jakieś pieczywo i co jeszcze Florie znalazła w kuchni.

— To oznacza, że nie jesteś przygotowana? — zapytał Steve, z niedowierzaniem wskazując na produkty.

— Oczywiście — odparła Florie. — To tylko rzeczy, które udało mi się znaleźć na szybko.

— W takim razie cieszę się, że nie powiedziałem ci o moim pomyśle wcześniej — odparł, kręcąc głową. Florence przewróciła oczami w odpowiedzi.

Nie minęło dużo czasu, kiedy wyszli z domu Florie i skierowali się w stronę rozległych łąk, graniczących z lasem. Steve miał ze sobą również skórzaną torbę, w którą zapakował między innymi cienki koc i samorobne wino, które wręczył mu któryś z sąsiadów w podzięce za jakąś przysługę. Rogers był pod wrażeniem, że ludzie mieli tyle własnych przetworów. W Nowym Jorku raczej wszystko się kupowało. W spiżarni u Austin też zauważył rzędy słoiczków z jakimiś zaprawami. Podobał mu się ten zwyczaj, podobała mu się ta samowystarczalność.

Kiedy wybrali odpowiednie miejsce, Florence rozłożyła miękki koc na trawie i zajęła się wykładaniem produktów. Nie uszło uwadze Rogersa, że tego dnia wyglądała jak prawdziwa leśna nimfa. Kiedy jeszcze szli, wiatr porywał jej białą, kończącą się w połowie łydki sukienkę. Rozwiewał również na wszystkie strony jej krótkie brązowe włosy, które częściowo spięła złotą klamrą w kształcie motyla. Brakowało jej jedynie drobnych kwiatów we włosach, żeby Steve uwierzył, że nie jest człowiekiem, a jakąś nadnaturalną istotą żyjącą w głębi lasu. W gruncie rzeczy, to niewiele z tego opisu się nie zgadzało z rzeczywistością. Dla niego była w pełni nadnaturalna. Snopy światła słonecznego zatrzymywały się na jej sylwetce, topiąc ją całkowicie w płynnym złocie. Kiedy na nią patrzył, musiał aż mrużyć oczy, bo raziła go jej świetlistość.

Kiedy wszystko było gotowe, Florie usiadła na kocu, opierając się na wyprostowanych rękach. Steve opierał się na łokciu, trzymając między palcami pojedyncze, długie źdźbło trawy. Nad ich głowami przemykały puszyste białe kłęby chmur. Florence odchyliła głowę, żeby lepiej je widzieć. Niebo przypominało jej oczy Steve'a, ale tylko w niektórych momentach. Kiedy był zrelaksowany i pogodny jego oczy były jasne, właśnie takie jak letnie niebo. Jednak kiedy patrzył na nią tak, że aż miała dreszcze, jego oczy były ciemne jak ocean. Fascynujące. Florie była niemal pewna, że widzi w nich piętrzące się fale.

— Mogę zadać ci osobiste pytanie? — powiedziała w pewnej chwili Florie, odwracając głowę w kierunku Steve'a.

— Pewnie — odparł Rogers, wkładając sobie truskawkę do ust.

— Dlaczego zrezygnowałeś z bycia Kapitanem? — Kobieta podniosła się do siadu skrzyżnego i założyła błądzące po jej twarzy włosy za ucho.

Steve nie odpowiedział od razu. Przez chwile po prostu wpatrywał się w przestrzeń i wsłuchiwał się w odgłosy przyrody.

— Chyba byłem zmęczony — przyznał w końcu. — Wypaliłem się kompletnie. Wstawałem rano i nie czułem się na siłach, żeby znowu uratować świat. Tak właściwie to nie czułem nic. Zupełna pustka. Wszyscy powtarzali mi, że krótkie wakacje dobrze mi zrobią, że odpocznę i po powrocie wszystko wróci do normy. Wyjechałem wtedy na chwilę z Nowego Jorku, a kiedy wróciłem, nic się nie zmieniło. Wtedy pierwszy raz pomyślałem — a co jeżeli po prostu dam sobie spokój? Najpierw brzmiało to całkowicie irracjonalnie, bo jak to, świat bez Kapitana Ameryki? Tyle lat służby i miałbym to po prostu porzucić? Tylu potrzebujących codziennie na mnie czekało i miałbym ich wszystkich zostawić? Nie tak postępują bohaterowie. Ale ta myśl nie dawała mi spokoju. Z każdym dniem dobijała się coraz głośniej, aż w końcu jej posłuchałem. Wyznaczyłem następcę, który jak na razie znakomicie się sprawuje, bo jak widać, świat jest nadal w jednym kawałku, i uciekłem.

Wtedy Rogers zamilkł. Florie wpatrywała się w niego ze współczuciem. Znała tę pustkę, o której mówił. Wiedziała, jak to jest wstawać rano i nie czuć nic. Nic. Wiedziała też, jak to jest uciekać.

— Nie uciekłeś — powiedziała kobieta. — Zacząłeś myśleć o sobie, a tak postępują bohaterowie.

Rogers spojrzał na jej łagodną twarz i uśmiechnął się lekko. Och, gdyby tylko wiedziała, że teraz to ona jest tym, co sprawia, że wstaje z łóżka i czuje coś. I to nie byle jakie coś, tylko całą gamę emocji, o których istnieniu zupełnie zapomniał przez te wszystkie lata. Tak długo był żołnierzem, że zapomniał, że był też człowiekiem. I to Florie przypomniała mu o człowieczeństwie, chociaż mogła nie być tego nawet świadoma. To o niej myślał tuż przed snem i od razu po przebudzeniu. Nie o ludziach, którym był coś winien, tylko o tych orzechowych tęczówkach, o łagodnym uśmiechu i sercu tak wielkim, że zmieściłyby się całe Stany Zjednoczone, a może i cały świat.

— Na razie wcale nie żałuję swojej decyzji — przyznał. — Co więcej, cieszę się, że trafiłem akurat tu.

Florie miała wrażenie, że nie mówi tylko o ich prowincjonalnym miasteczku, a ma na myśli dosłownie tu. Tę rozległą polanę, gdzie wiatr głaskał ich ciała, a słońce zalewało ich płynnym złotem. Gdzie owady leniwie brzęczały w trawie, a ptaki świergotały radośnie. Gdzie byli sami, ale nie samotni. Wtedy Florie pomyślała, że może ona nie jest już samotna. Wtedy poczuła się nieco lżej. Dotarło do niej, że sam Kapitan Ameryka wybrał ją, spośród miliardów ludzi na świecie, właśnie ją i wcale tego nie żałował. Florence wiedziała jednak, że istnieje cieniutka linia, którą tak łatwo było przekroczyć, co pociągało za sobą tragiczne konsekwencje. Wystarczyła tylko chwila nieuwagi i idealna bańka pękała bezpowrotnie.

— Ja też się cieszę — powiedziała zupełnie szczerze.

Florence położyła się na plecach i przymknęła oczy. Czas płynął powoli, a może i szybko, sama nie wiedziała. Tym, co zdecydowanie płynęło szybko, było wino w jej żyłach. Domowe nalewki bywały takie zgubne — z pozoru niegroźne i takie pyszne, ale jednocześnie zabójcze. Wyciągnęła ręce nad głowę i przeciągnęła się mocno. Była taka spokojna i zrelaksowana, jakby cały duży świat istniejący gdzieś tam poza tą polaną nagle przestał istnieć. Dla nich zdecydowanie przestał.

— Czy teraz ja mogę o coś zapytać? — Usłyszała w pewnej chwili.

Przytaknęła, modląc się w duchu, żeby Rogers nie rozpoczął jakiegoś trudnego tematu.

— Gdzie mieszkałaś wcześniej? Mówiłaś, że przeprowadziłaś się tu po śmierci cioci.

Florence otworzyła oczy i przekręciła głowę na bok, żeby na niego spojrzeć.

— Może cię to zdziwi, ale w Nowym Jorku — powiedziała, śmiejąc się cicho.

Rogers zdecydowanie był zaskoczony. Było bardzo prawdopodobne, że mieszkali w tym samym mieście przez wiele lat, może nawet nieświadomie minęli się kiedyś na nowojorskich ulicach, ale nigdy się nie zauważyli. Steve wypierał tę ostatnią myśl ze świadomości. To nie było możliwe, na pewno by ją dostrzegł. Była taka piękna, że dostrzegłby ją każdy mężczyzna, który miał oczy. Ale jednak Rogers wiedział, że kiedyś w ogóle nie zwracał uwagi na przypadkowych ludzi, dopóki nie potrzebowali jego pomocy.

— Pracowałam wtedy w jakimś okropnym biurze, gdzie nie szanowało się pracownika, a koledzy byli gotowi wydłubać ci oczy za kilka dolarów więcej. Wiesz co, teraz dostrzegam, że łączy nas to, że cieszymy się, że opuściliśmy to miasto. — Steve nie mógł wiedzieć, że mówiąc to, Florie miała na myśli więcej, niż sobie wyobrażał.

Kiedy jeszcze mówiła, Florence poczuła spadającą jej na czoło kroplę. Nie przejęła się tym zupełnie, czasem tak się zdarza, że znienacka coś na ciebie kapnie. Przy kolejnych kilku kroplach kobieta otworzyła szeroko oczy.

— Nie wierzę — powiedziała, podnosząc dłoń do góry. — To chyba jakieś fatum z tą wodą!

Oboje zerwali się na równe nogi, po czym rzucili się, żeby spakować wszystkie rzeczy do koszyka. Los postanowił jednak się do nich nie uśmiechać, bo dosłownie po kilku minutach lunęło jak z cebra. Florie nie mogła uwierzyć we własne „szczęście", bo żeby drugi raz w tak krótkim czasie przemoknąć do suchej nitki, to trzeba mieć specjalne szczęście.

Florence biegła przed siebie jak szalona, chociaż było to już bezcelowe, w końcu całkowicie przemokła już jakiś czas wcześniej. Sukienka przyklejała jej się do nóg i tragicznie ograniczała ruchy. Włosy także przykleiły jej się do twarzy tak, że wyglądała, jak zmokła kura. Przez gęste strugi deszczu nie widziała dalej niż na kilka metrów przed sobą, ale po prostu biegła na pamięć. Długie, mokre łodygi roślin smagały ją po nogach, pozostawiając na nich liście i nasiona. Gdzieś za sobą słyszała Steve'a, który z pewnością mógł ją wyprzedzić, jednak tego nie zrobił. Austin wiedziała, że był znakomitym biegaczem, więc doceniała, że postanowił utrzymać jej tempo. Ta ulewa była tak beznadziejna, że Florie miała ochotę roześmiać się na cały głos. Rzeczywiście to zrobiła, bo kiedy wpadli na podwórko przed jej domem, była tak zasapana, że pozostało jej jedynie się śmiać.

Nie przestała się śmiać, kiedy oboje schronili się przed deszczem pod małym daszkiem wiszącym nad drzwiami wejściowymi. Steve też się śmiał, bo jej dźwięczny śmiech był niezwykle zaraźliwy. Oboje byli brudni od trawy i błota, a po ich twarzach spływała zimna woda. Steve'owi wydawało się, że Florence wyglądała tak żywo, jak nigdy wcześniej. W jej oczach widział żar, a może nawet pożogę pełną życia. Policzki miała rumiane od biegu, usta czerwone jak dojrzałe jabłko, a oddech szybki i nierównomierny. Pomiędzy jej włosami dostrzegł kawałki traw i liści. Stali tak blisko siebie, że pomimo zimnej wody oboje czuli ciepło swoich ciał. Kiedy wymienili się rozbieganymi spojrzeniami, oboje wiedzieli, że żadne z nich nie zaśnie łatwo tej nocy.

⊹ ⊹ ⊹

Jestem z tego rozdziału naprawdę dumna, bo, muszę przyznać, udało mi się oddać tego ducha cottagecore, którego chciałam przemycać w tym opowiadaniu. Mam nadzieję, że Wam także się podoba ♥

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro