07 | Album, Floryda i cisza o zmroku

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Przez następne dni Steve zdążył naprawdę dużo zmienić w swoim domu. Razem z Florence, Clintem i Laurą uporządkowali większość bibelotów po byłej właścicielce, przemalowali kilka pomieszczeń i wymienili co gorsze meble. Florie bywała u niego często, co sprawiało mu wiele radości, czego nawet specjalnie nie ukrywał. Zawsze przywoziła coś ze sobą — a to jakieś wypieki, a to coś ze swoich przetworów, a nawet polne kwiaty, które potem stawiała na stole w jego salonie. Steve nie śmiał ich nawet dotykać, stały tam tak długo, aż sama ich nie wymieniła. Uwielbiał fakt, że tak dużo było jej w jego domu. Dzięki temu każdy kąt mu o niej przypominał. Kwiaty na stole, obrazek, który powiesiła na ścianie w holu zamiast zdjęć kotów, książki, które poukładała według wielkości na regale w salonie i krzewy w ogrodzie, które dzięki jej ingerencji w końcu przestały wyglądać jak rezerwat dzikiej przyrody. Gdzie się obrócił, tam widział ją i była to najpiękniejsza rzecz w jego domu.

Pewnego popołudnia, kiedy Florie znów przyjechała, żeby pomóc mu w porządkowaniu domu, Steve przeglądał wypełnione rupieciami kartony, które przeniósł do salonu ze swojej sypialni. Były to rzeczy pani Clementine, które z niewiadomych przyczyn znalazły się w pudłach zamiast w szafkach lub na półkach. Rogers domyślał się, że może zostały one przeniesione przez krewnych kobiety po jej śmierci. Może na początku chcieli posprzątać dom przed sprzedażą, jednak finalnie nic z tego nie wyszło. Mężczyzna kolejno wykładał przedmioty na stolik. Wśród nich nie mogło zabraknąć oczywiście fotografii przedstawiających koty i czasopism poświęconych tym zwierzakom. Aż dziwne, że Clementine sama nie miała żadnego kota. A może po prostu o nim nie wiedział.

W pewnej chwili Steve natknął się na coś, co przypominało grubą książkę. Wyjął ją z kartonu i dokładnie obejrzał. Był to album ze zdjęciami. Rogers sam nie wiedział, czy powinien do niego zaglądać. W końcu były to prywatne zdjęcia obcej mu kobiety. Gdyby był na jej miejscu, wcale nie chciałby, żeby ktoś nieznajomy wtykał nos do jego życia. Nawet jeżeli byłby martwy.

— I co, udało ci się odnaleźć coś ciekawego, czy jak zwykle koty? — zapytała Florie, wchodząc do salonu z dwoma kubkami wypełnionymi gorącą kawą.

— Znalazłem to — powiedział Rogers, podnosząc album do góry. — Oraz koty, oczywiście — dodał, posyłając jej uśmiech.

— To album ze zdjęciami! — zawołała Florie, biorąc go do ręki i otwierając na pierwszej karcie.

— Nie sądzisz, że nie powinniśmy do niego zaglądać? — powiedział Steve, dzieląc się swoimi wątpliwościami. — W końcu to prywatne zdjęcia pani Clementine i jej rodziny.

Florence spojrzała na niego znad albumu.

— Jeżeli obawiasz się, że zobaczysz tu Clementine w kąpieli lub, co gorsza, jej męża, to od razu mogę cię uspokoić. Ta kobieta nie zakładała nawet bluzek bez rękawów, a co dopiero, żeby miała świecić golizną na zdjęciach. Zresztą, kiedyś widziałam już te fotografie. Pokazywała mi je raz, kiedy zaprosiła mnie na herbatę.

Rogers nie był przekonany, ale nie chciał dyskutować z Florie, której i tak by nie przekonał.

— O, spójrz! To ona — powiedziała Austin, kładąc album na stolik i siadając na najbliższym fotelu.

Florence wskazywała na jedną z czarno-białych fotografii, na której widoczna była wysoka kobieta około trzydziestki. Stała na ganku swojego domu i trzymała na rękach jakąś małą kulkę. Kobieta miała bladą cerę i ciemne włosy, które mocno ze sobą kontrastowały. Jej długą do kostek sukienką poruszał wiatr, tak samo jak włosami ułożonymi zgodnie z modą lat sześćdziesiątych. Była uśmiechnięta i wyglądała beztrosko. Rogers pomyślał, że zdjęcie musiał robić jej mąż.

— Byli wtedy młodym małżeństwem — powiedziała Florie. — Zaskakująco późno się pobrali jak na ówczesne standardy. O, a jakbyś się zastanawiał, co to za kula futra, którą trzyma, to jest to ich pierwszy kot. Nie pamiętam już, jak go nazwali. Ciocia Elaine opowiadała mi kiedyś o nich. Wiesz, to mała mieścina, tutaj wszyscy wiedzą o wszystkich.

Florence przerzuciła na kolejną stronę. Wtedy ich oczom ukazało się zdjęcie Clementine oraz jej męża, Trevora. Kobieta pochylała się nad kuchenką, na której ustawione były jakieś garnki, a w tle Trevor czytał gazetę, prawdopodobnie poranny dziennik. Steve mógł przysiąc, że kuchnia, w której zostało zrobione zdjęcie, wyglądała tak samo jak ta, którą zastał jeszcze kilka tygodni wcześniej.

— Jacy oni byli? — zapytał Rogers.

— Trevora nigdy nie poznałam albo tego nie pamiętam — powiedziała Austin, zakładając nogę na nogę. — Zmarł dobre piętnaście lat przed Clementine, chyba na raka płuc. Był nałogowym palaczem, więc nikogo to za bardzo nie zdziwiło. Podobno był dobry, znaczy się, dobry dla swojej żony. A Clementine była trochę dziwna — zaśmiała się Florie. — Ciocia mówiła mi, że to po śmierci męża taka się stała. Sam zresztą widziałeś te wszystkie koty. Ale była miła i zawsze przynosiła cukierki, kiedy przychodziła do nas w odwiedziny.

Na kolejnym zdjęciu Clementine siedziała w dużym fotelu, a na jej kolanach rozłożył się puszysty biały pers. Kobieta była już wyraźnie starsza, być może miała pięćdziesiąt lat.

— To Thomas — powiedziała Austin. — Ukochany kot Clementine. Po nim już nie wzięła żadnego kolejnego. Pamiętam, jak mówiła, że jej serce nie wytrzyma kolejnej takiej straty. Było mi jej wtedy strasznie szkoda. O, spójrz, a to moja ciocia! — powiedziała Florence, wskazując na jedną z postaci na zbiorowym zdjęciu.

Rogers przyjrzał się uważnie wskazanej kobiecie. Było to pulchna niska blondynka o krótkich włosach i szerokim uśmiechu. Wyglądała na znacznie młodszą od Clementine, na zdjęciu mogła mieć nie więcej niż trzydzieści lat. Miała na sobie jasne dżinsy z szerokim brązowym paskiem, w które wetknęła białą koszulkę. Lata dziewięćdziesiąte aż krzyczały z tego zdjęcia.

— To z dziewięćdziesiątego piątego roku — poinformowała go Florie. — Pojechali wtedy na wycieczkę na Florydę. Jeżeli dobrze się przyjrzysz, to powinieneś rozpoznać też inne znajome twarze. To Paul Duncan, właściciel sklepu, w którym robimy zakupy i  jego żona, Dottie. A tu stoi Hannah Richards z mężem, a tu Trevor.

Steve błądził wzrokiem za palcem Florie, która kolejno wskazywała mu osoby. Rzeczywiście, jak się tak dłużej przyjrzeć, to widać było podobieństwo. Steve wyobrażał sobie tę wycieczkę i życie wszystkich tych ludzi. Coś, czego on nie doświadczył i może nie będzie mu dane.

Florie od razu zauważyła, że Rogers posmutniał.

— W porządku? — zapytała, kładąc mu rękę na ramieniu.

— Wiesz, że jestem od nich wszystkich starszy? — zapytał Steve, wskazując dłonią na zdjęcie grupowe. — To dziwne uczucie tak na nich patrzeć i wiedzieć, że niektórzy już dawno odeszli, a ja po ponad stu latach jeszcze tu jestem. A jeszcze gorsze jest to, że trochę im zazdroszczę, bo sam nie mam takich wspaniałych wspomnień. Przed wojną ciągle chorowałem i jakoś nie najlepiej mi się wiodło. Potem zostałem Kapitanem i już zupełnie nie było czasu na wspomnienia inne niż te z pola walki. Za dużo nie zmieniło się również, kiedy wybudzili mnie z tego lodu. Akcja za akcją, walka za walką, wojna za wojną i to tyle. Żadnych wycieczek na Florydę czy zdjęć z kotami.

Florence chwyciła go za rękę i ścisnęła mocno.

— I właśnie teraz otwierają się przed tobą zupełnie nowe możliwości — powiedziała Florie, patrząc mu głęboko w oczy. Całą sobą chciała, żeby w to uwierzył. — Zacząłeś właśnie nowy rozdział w swoim życiu, jakkolwiek oklepanie to brzmi, ale tak jest. Wyrwałeś się z roli obrońcy narodu i już zdążyłeś zdobyć tyle wspaniałych wspomnień, sam przyznaj. Niecodziennie zdarza się przecież wpaść do zimnego jeziora, a co dopiero zsunąć się z dachu wprost w krzak róży. Niecodziennie też ktoś urywa ci kurek i zalewa łazienkę — mówiąc to, Florie uśmiechnęła się lekko. — Pewnie czujesz się już wypalony i zmęczony życiem, rozumiem to, ale wcale nie musi tak być. Jeszcze tyle rzeczy jest do zrobienia, do zobaczenia i do przeżycia. Może i nie byłeś na Florydzie i nie zgubiłeś tam swojej torebki razem z portfelem i wszystkimi dokumentami, tak jak Clementine, ale przez lata robiłeś rzeczy, które innym ludziom śnią się jedynie w najodważniejszych snach. Umożliwiłeś nam, szarym zjadaczom chleba, życie w bezpieczeństwie. Nie zapominaj o tym, proszę.

Steve poczuł wtedy, że zupełnie na nią nie zasługuje. Nie zasługiwał, żeby siedziała u niego w salonie i mówiła mu rzeczy, które od dawna chciał usłyszeć. Był pewien, że cały świat na nią nie zasługiwał, bo była zwyczajnie za dobra. I oczywiście miała rację. Jeszcze tyle wspaniałych wspomnień mógł stworzyć, a najbardziej pragnął, żeby i ona w nich była. Niekoniecznie w roli niszczyciela łazienek.

Na ostatniej stronie albumu znajdowała się duża fotografia ślubna Clementine i Trevora. Kobieta była rozpromieniona, a jej szeroki uśmiech dominował nad całą postacią jej męża. Trevor stał nieco za nią, a jego usta wykrzywiły się w maleńkim, niemal niewidocznym uśmiechu. Ten mężczyzna zdecydowanie nie był przesadnie emocjonalny ani wylewny. Jednak wyglądali na szczęśliwych. Florence trochę dłużej przyglądała się temu zdjęciu, wodząc wzrokiem po sukni panny młodej i obszernym welonie oraz po ciemnym garniturze pana młodego. Powiedziała nawet do Steve'a jakąś zabawną uwagę o młodej parze albo o ówczesnej modzie ślubnej. Potem nawet nie pamiętała już, co wtedy powiedziała.

Nie bardzo też pamiętała drogę powrotną do domu. Na pewno nie włączyła radia, jak to miała w zwyczaju, tylko jechała w zupełnej ciszy. W jej domu też było cicho. Florence położyła torebkę na małej szafce przy wejściu i skierowała się w stronę swojej sypialni. Na dworze było już ciemno, tylko księżyc zaglądał przez okno do środka. Jej sypialnia wydawała się taka opustoszała, co nie było wcale takie dziwne, skoro spała tam sama. Wszystko, co zostawiła rano, wieczorem wciąż było na swoim miejscu. Choć Florie bardzo lubiła porządek, to czasem po prostu brakowało jej chaotycznej obecności kogoś innego.

Kobieta wyjęła duże pudło, które znajdowało się na dnie szafy, przykryte jakimiś materiałami. Usiadła na wygodnym fotelu i otworzyła wieko. Nie robiła tego od lat. Nie bez przyczyny to pudło było tak głęboko schowane. Florence czasami nawet nie chciała pamiętać, że ono w ogóle istnieje. Ale tego wieczora postanowiła je otworzyć, wiedziona emocjami po oglądaniu szczęścia Clementine i Trevora uwiecznionego na fotografiach.

Na dnie znajdowały się jej własne zdjęcia. Nie miała nawet czasu, żeby kupić album i je poukładać. A może nie miała na to siły. Austin sięgnęła po pierwszy pliczek owinięty szarym papierem i związany sznurkiem. Kiedy go rozwinęła, minęła jej cała ochota na przeglądanie tych fotografii. Tak łatwo oglądało jej się czyjeś życie, że pomyślała, że powrót do własnego będzie równie przyjemny. Nie był.

Przy każdym zdjęciu w albumie Clementine Florence przypominała sobie, że też kiedyś była szczęśliwa. Że też była kiedyś na wycieczce, tylko że w Wyoming, gdzie w niewygodnych butach obtarła sobie stopy, ale nigdzie nie podziwiała tak pięknych widoków. Że też miała swojego ukochanego pupila, pieska Lucky'ego, który gryzł jej wszystkie buty, ale zawsze witał ją, jakby wracała z długiej podróży, a nie z szybkiego wypadu do sklepu. I że też miała zdjęcie przed domem, razem z ciocią Elaine na długo, zanim w ogóle pomyślała, że jej ukochana krewna tak szybko umrze.

Florie mogła wciskać Steve'owi najbardziej wymyślny kit o wydobywaniu się z wypalenia, o możliwościach czekających na każdym kroku, ale sama w to nie wierzyła. Czy nie sprawiało to, że była oszustką? Tak łatwo doradzało się innym, mówiło się o tych wszystkich pięknych rzeczach, o wspaniałym, wcale nie zepsutym do szpiku kości świecie, kiedy samemu nie chciało się w to wierzyć. Kiedy samemu najchętniej odcięłoby się od wszystkich grubym murem i umarło w samotności.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro