08 | Apollo, łódka i krew z nosa

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Słoneczna pogoda wprawiała Florence w dużo lepszy nastrój. Uwielbiała wylegiwać się w złotych snopach światła, które tak przyjemnie ogrzewały jej skórę. Zatopiony w tym złocie świat od razu wydawał się piękniejszy, łagodniejszy, a ona tonąca w słońcu też czuła się lepsza.

Austin leżała na plecach na kocu z rękoma wzdłuż tułowia, wsłuchując się w odgłosy przyrody. Przymknęła oczy, żeby jeszcze lepiej wczuć się w nastrój tego popołudnia. Czuła zapach wody z jeziora, drzew rosnących niedaleko i trawy. Gdzieś w oddali jakiś ptak poderwał się do lotu, zmącając lustro wody. Owady brzęczały w zaroślach, a liście wysokich traw i drzew szeleściły poruszane delikatnymi podmuchami wiatru. W pewnej chwili usłyszała zbliżające się kroki, więc otworzyła oczy i podniosła się na łokciach.

Steve wyglądał w słońcu jak pozłacany grecki posąg. Może Apollo? Jego jasne przydługie włosy niemal żarzyły się od intensywnego światła, a skóra wydawała się mlecznobiała. Florie była przekonana, że byłby idealnym modelem do jakiegoś posągu i gdyby potrafiła rzeźbić, to zatrudniłaby go bez wahania. Kiedy patrzył na nią z powagą, Austin czuła gęsią skórkę, więc gdyby znalazł się artysta, który zdołałby przenieść to na kamień lub płótno, stworzyłby niespotykane dzieło sztuki. Florie była tego absolutnie pewna.

Kilkadziesiąt minut wcześniej Rogers postanowił wybrać się na spacer dookoła jeziora, a Florence tym razem nie miała ochoty mu towarzyszyć. Szedł teraz z rękami schowanymi w kieszeniach z zamyślonym wyrazem twarzy. Miał na sobie czarną koszulkę z dekoltem w serek i zielonkawe spodnie, które nadawały mu żołnierskiego wyglądu.

Steve stał się ostatnio bardzo częstym gościem w jej domu, co wcale jej nie przeszkadzało. Chociaż nie znali się nie wiadomo jak długo, to Austin czuła się swobodnie i bezpiecznie w jego towarzystwie i gdyby zniknął tak szybko, jak się pojawił, na pewno czułaby pustkę.

— Jak się udał spacer? — zapytała Florence, gdy tylko podszedł bliżej niej.

— Był całkiem przyjemny — odparł, uśmiechając się do niej. — Po drodze widziałem łódkę, ktoś w ogóle z niej korzysta?

Florence odchrząknęła nerwowo.

— Raczej nie. Już od dawna nikt nie nie wypływał na to jezioro, bo kto miałby to robić? W gruncie rzeczy niewiele osób się tu kręci.

— Wyglądała na sprawną — stwierdził Rogers. — Może przepłynęlibyśmy się kiedyś? — zaproponował.

— Nie, ja... — zająknęła się Austin. — Ja nie wchodzę do jeziora, a już tym bardziej po nim nie pływam — powiedziała, unikając jego spojrzenia. Przyciągnęła kolana do klatki piersiowej i objęła je ramionami.

— Co? Ale dlaczego? Jestem pewien, że nie jest tu aż tak głęboko.

Florence przestała czuć się tak swobodnie, jak jeszcze przed chwilą. Miała ochotę uciec czym prędzej do domu, a nie odpowiadać na tego typu pytania. Zacisnęła mocno zęby i wzięła głęboki oddech, żeby się uspokoić a tym bardziej, żeby nie dać po sobie poznać, że to drażliwy temat.

— Po prostu nie lubię — odparła, starając się nie brzmieć oschle. Z marnym skutkiem. — Możemy o tym nie rozmawiać? Chciałabym też, żebyś nie wypływał w tej łódce na jezioro. Najlepiej w żadnej.

Steve nie rozumiał, co spowodowało u niej taką reakcję. Dla niego pływanie i żeglowanie były zupełnie normalnymi czynnościami, takimi choćby jak jeździectwo czy piesze wędrówki. Zauważył jednak, że Florie bardzo się spięła, więc postanowił nie drążyć tego tematu dalej. Zżerała go ciekawość, ale nie chciał robić niczego wbrew Florence.

Przypomniał sobie wtedy, że rzeczywiście nigdy nie widział, żeby kobieta kiedykolwiek za bardzo zbliżyła się do wody. Kiedy wpadł do jeziora, stała na skarpie, a kiedy co jakiś czas brodził przy brzegu, zawsze obserwowała go z pewnej bezpiecznej odległości. Wcześniej nie zwracał na to uwagi, ale teraz stało się to nad wyraz widoczne i oczywiste. Może nie umiała pływać? Albo bała się głębokości? Albo kiedyś wydarzyło się coś, przez co teraz była uprzedzona? Steve nie znał odpowiedzi na te pytania, ale przeczuwał, że nie mogło to być nic błahego.

— Może wypijemy herbatę? — zaproponował, widząc jej zestresowaną twarz. Florie spojrzała na niego i przytaknęła skinieniem głowy.

Rogers pomógł jej wstać, po czym Austin zwinęła koc, na którym przed chwilą leżała. Drogę do jej domu pokonali w milczeniu. W kuchni też stali w ciszy, która wisiała nad nimi jak ciężki topór.

— Słuchaj, przepraszam, jeżeli cię uraziłem — powiedział w pewnej chwili Rogers, kiedy siedzieli na ganku przed głównymi drzwiami.

— Nie przepraszaj — odpowiedziała Florie. — Przecież nie zrobiłeś nic złego. Czasem tak nerwowo reaguję — przyznała. — Ja naprawdę nie lubię wchodzić do tego jeziora i chciałabym, żebyś po prostu to zaakceptował. Lubię na nie patrzeć, lubię jego zapach i gładką taflę, ale nie lubię za bardzo się do niego zbliżać.

Steve pokiwał głową w milczeniu. Te słowa nie rozjaśniły zupełnie nic w jego głowie. Florence najwyraźniej bardzo nie lubiła o tym mówić. Nie lubiła ogólnie dzielić się pewnymi aspektami swojego życia. Steve to szanował i starał się respektować. Sęk w tym, że chciał ją poznać w całości, a nie tylko w tym skrawku, który pokazywała światu. Już jakiś czas wcześniej zauważył, że Florence czasem pozowała, udawała kogoś, kim naprawdę nie była lub skrupulatnie coś ukrywała. Rogers nie miał śmiałości o to zapytać, a dzisiejsza rozmowa o jeziorze odwiodła go od jakichkolwiek prób. Być może było to głupie, ale w gruncie rzeczy traktował ją jak jajko o kruchej skorupce, które trzeba ciągle chronić. Wszystko, byleby jej nie urazić i wszystko, byleby nie cierpiała. Nie był pewien, czy to aby na pewno była dobra metoda.

W pewnej chwili na podwórze zajechał ciemnozielony samochód, który oboje dobrze już znali. Steve zmarszczył brwi, a Florie wstała z miejsca. Z pojazdu wysiadł Danny, który w ręce trzymał bukiet kwiatów.

— A ten czego tu szuka? — prychnął Steve, nie siląc się nawet na miły ton. Po ostatnich wybrykach Rogers wcale nie miał ochoty go oglądać.

Florence podeszła bliżej Danny'ego, przyglądając się mu podejrzliwie.

— Danny? Co ty tu robisz? — zapytała, kiedy stanęła przed nim.

— Cześć, Florie — zaczął Jones, pocierając dłonią tył głowy. — Przyjechałem, żeby cię przeprosić za tą ostatnią sytuację. Proszę, to dla ciebie.

Florence spojrzała na kwiaty w ręku Danny'ego, a potem na jego twarz. Wydawał się szczerze skruszony, co Austin wzięła za dobry omen. Wzięła od niego kwiaty.

— Słuchaj, niefajnie wyszło — przyznał Jones. — Nie powinienem był wtedy tyle pić, a już na pewno nie powinienem był w takim stanie do ciebie przyjeżdżać. Tyle że ostatnio coraz gorzej nam się wiedzie, wiesz, mi i mamie. Ona stara się być optymistyczna, pokazuje, że nic ją nie boli, że jest silna, ale ja nie jestem głupi i widzę, że wcale tak nie jest. Czasem sobie z tym nie radzę. Chcę tylko, żebyś wiedziała, że ja wcale taki nie jestem. Cały czas jestem tym samym Dannym, z którym kradłaś jabłka z ogrodu Duncanów i z którym snułaś plany na przyszłość. Tym sprzed wielu lat, pamiętasz? Po prostu tęsknię za tobą.

Florence doceniała szczerość, na jaką się zdobył. Wiedziała, że było mu trudno, jemu i jego mamie. Ale mimo pięknych słów, cały czas pozostawał sobą.

— Cieszę się, że zrozumiałeś swój błąd i cieszę się, że jesteś ze mną szczery — zaczęła. — Ale musisz zrozumieć, że ja nie jestem już tą samą Florie, co kiedyś. Zbyt dużo się wydarzyło. Powrót do przeszłości jest niemożliwy.

— Ale nadal możemy spojrzeć razem w przyszłość — powiedział, łapiąc ją za rękę.

Florie wcale nie chciała, żeby ją dotykał.

— Dobrze wiesz, że to niemożliwe — powiedziała, odsuwając się od niego.

— Ale dla niego to nie jest niemożliwe, co? — powiedział oschle mężczyzna, wskazując palcem w stronę siedzącego przed domem Steve'a. — Przyjechał jakiś cudzoziemiec z wielkiego miasta i od razu zapomniałaś o tych swoich durnych uprzedzeniach? Pewnie nas teraz słyszy, co? Na pewno ma jakiś supersłuch czy inne badziewie, za którym latają takie ladacznice jak ty.

W kilka chwil Danny zmienił się nie do poznania. Nie był już tym Danielem Jonesem, który przed momentem ze skruchą w oczach i z przeprosinami na ustach wręczył jej bukiet kwiatów. Teraz jego oczy stały się złowrogie. Florence była zaskoczona tak nagłą zmianą.

— To nieprawda — powiedziała kobieta, marszcząc brwi.

— Ach, tak? W takim razie co on tu robi? Tam, gdzie ty, tam zawsze on. Komu ty próbujesz wcisnąć kit, Florence? Od lat staram się, żebyś chociaż się do mnie uśmiechnęła, a ty zasłaniasz się jakimiś głupotami z przeszłości, o których nikt już nawet nie pamięta. Wciskasz sobie do głowy jakieś paranoiczne dyrdymały i każesz nam wszystkim w nie wierzyć. Mieszkasz na tym odludziu, nie wchodzisz do tego pieprzonego jeziora, jakby było jakieś przeklęte i Bóg jeden wie, co jeszcze. Ty jesteś chora, dziewczyno! Ciągle zasłaniasz się Charliem i wszystkich od siebie odpychasz, ale powiem ci jedno — nikogo to już nie obchodzi. Nikogo nie obchodzi to twoje ciągłe użalanie się nad sobą i obchodzenie się z tobą jak z jajkiem. Dorośnij w końcu!

Charlie.

Florence poczuła się, jakby dostała cios prosto w twarz. Nie wolno było mówić głośno tego imienia. Nie wolno było budzić uśpionych demonów. Wszyscy o tym wiedzieli.

— Hej, wystarczy tego! — Nagle gdzieś obok niej zmaterializował się Steve.

Florence nawet na niego nie patrzyła. Łzy wściekłości spłynęły jej po policzkach. Nie wiedziała, co ma zrobić, żeby ból, który na nowo pojawił się w sercu, zniknął. Czuła, jakby jej wnętrze płonęło żywcem. Miała ochotę krzyczeć, zedrzeć z siebie skórę. Danny dobrze wiedział, co powiedzieć, żeby zabolało najbardziej. Miała wrażenie, że zaraz wybuchnie. Dosłownie.

— Odwal się, to nie twoja sprawa — warknął Jones, mierząc Steve'a wściekłym spojrzeniem.

Daniel zachowywał się jak w amoku. Dyszał ciężko, jak wściekłe zwierzę gotowe do ataku. W przypływie odwagi pchnął Rogersa, a kiedy ten nie zareagował na tę zaczepkę, zamachnął się, by wymierzyć mu cios. Steve bez problemu uniknął ataku i, zapominając się na chwilę, z siłą uderzył Jonesa w twarz. Wlał w to całą swoją złość, całą frustrację. Daniel, niesiony siłą uderzenia, poleciał na swój samochód, a z jego nosa trysnęła krew, plamiąc przednią maskę.

— Dosyć tego! — krzyknęła Florence. — Wynoście się stąd! Obaj!

Steve jeszcze nie widział jej takiej wściekłej. Usta miała zaciśnięte w wąską linię, a z oczu niemal ciskały pioruny. Była zła i dogłębnie zraniona. Po jej policzkach spływały łzy, których nawet nie wycierała. Rogers był pewny, że gdyby tylko mogła, rozszarpałaby ich obu na miejscu.

— Oboje jesteście popieprzeni — powiedział Danny, próbując zatamować krwawienie z nosa. Mężczyzna czym prędzej wsiadł do samochodu i odjechał z piskiem opon.

Florence odwróciła się gwałtownie i szybkim krokiem ruszyła w kierunku domu. Miała już tego wszystkiego dość. Steve dogonił ją w kilku krokach i złapał za rękę.

— Florie, poczekaj! — zawołał, próbując się wytłumaczyć. Przecież tylko starał się jej bronić.

— Zostaw mnie w spokoju — odparła Florence i wyrwała mu swoją rękę niemal z obrzydzeniem.

Steve stał tam jeszcze, kiedy kobieta zniknęła w swoim domu, trzaskając donośnie drzwiami. Nie wiedział, co miał zrobić. Szczerze nienawidził bezsilności. Chciał za nią pobiec, paść na kolana i błagać o wybaczenie, ale, o zgrozo, chciał również, żeby siedziała tam sama i cierpiała. Był zły na siebie za to, że dał się ponieść emocjom, na Danny'ego za to, że w ogóle śmiał pokazywać się im na oczy i na Florie za to, że Jones miał poniekąd rację. Florence uwielbiała być ofiarą i zatapiać się w swoim cierpieniu. Steve tego nie rozumiał i wtedy nawet nie chciał rozumieć. Poczuł się urażony jej zachowaniem, choć chciał uszanować jej prawo do przetrawienia tego wszystkiego w samotności. Bardziej niż to chciał jej jednak pomóc. Chciał, żeby się przed nim otworzyła. Pomimo szalejących emocji nie mógł się jednak pozbyć jednej natrętnej myśli.

Kim, do diabła, był Charlie?

⊹        ⊹        ⊹

Dzisiaj trochę żywszej akcji! Skłamałabym, jeżeli bym powiedziała, że mi się nie podoba, co mi tu wyszło. A co Wy myślicie? 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro