09 | Technologia, przechadzka i niespełniona obietnica

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Przez kilka następnych dni Steve nie odwiedził Florie ani razu. Nie, żeby nie chciał, ale w głębi siebie czuł, że oboje muszą dać sobie czas na przemyślenia. Florence ewidentnie coś ukrywała. Coś nieprzyjemnego. Steve nie chciał na nią naciskać, bo wiedział, że to nic nie da, ale z drugiej strony chciał poznać prawdę. Równie dobrze mógł kogoś zapytać, ale miał wrażenie, że byłoby to nie w porządku względem Austin.

Pewnego chłodnego poranka, Steve rozsiadł się przy kuchennym stole, rozkładając na nim swojego laptopa, którego kiedyś polecił mu kupić Tony. Rogers na początku nie był do tego przekonany, ale z czasem nauczył się doceniać dobrodziejstwa technologii.

Jedyne co przyszło mu do głowy w sprawie Florence, to zasięgnięcie informacji w szeroko pojętym internecie. Nie był stalkerem, nie potrafił wygrzebywać najgłębiej skrywanych brudów i sekretów, ale miał nadzieję, że znajdzie cokolwiek, co go naprowadzi i rozjaśni tę tajemnicę.

Nie było łatwo, bo okazało się, że nazwisko Florence nie widnieje na żadnym z najpopularniejszych portali społecznościowych. A może po prostu używała jakiegoś pseudonimu, którego on nie znał? Było to zastanawiające, bo z tego, co się dowiedział, w tych czasach każdy posiadał jakieś konto w internecie. Florence jednak w ogóle tam nie istniała. Nie musiało to od razu oznaczać, że jest w coś zamieszana, ale było to co najmniej dziwne. Kobieta najwidoczniej lubiła trzymać swoje życie prywatne tylko dla siebie. Temu Rogers też nie mógł się dziwić. Sam nie posiadał konta na żadnym z portali społecznościowych, choć wielokrotnie go do tego namawiano.

Steve nie był dobry w poszukiwaniach informacji w internecie. Tony znalazłby wszystko, czego potrzebował w mniej niż dziesięć minut, ale on nie był Starkiem i nie miał daru do komputerów. Udało mu się jednak znaleźć jakieś zdjęcia z festiwalu organizowanego przez burmistrza miasteczka i była na nich Florence. Wyglądała pięknie jak zwykle. Miała na sobie luźną sukienkę w oliwkowym kolorze, a włosy zaplotła w dwa warkocze dobierane. Na każdej fotografii była uśmiechnięta, ewidentnie dobrze się bawiła. Na niektórych zdjęciach byli z nią Clint i Laura, ale Rogers nie zauważył nikogo więcej.

Przez te kilka dni nie mógł pozbyć się z głowy tego jednego imienia. Charlie. Charles? Kim był i dlaczego na jego wspomnienie Florence tak bardzo się zdenerwowała? Rogers czuł, że to właśnie ta tajemnicza postać jest kluczem do rozwiązania zagadki. Technologia nie przynosiła jednak upragnionych odpowiedzi. Steve pomyślał, że jednak będzie musiał dowiedzieć się w jakiś inny sposób.

Kiedy już chciał wyłączać laptopa, w rogu ekranu pojawiła się informacja, że ma przychodzące połączenie.

— Natasha — powiedział Steve, kiedy kliknął zieloną słuchawkę.

— A więc to tak wyglądają wypoczęci ludzie — powiedziała kobieta, uśmiechając się szeroko do przyjaciela. — Mógłbyś się czasem odezwać, Rogers. Zaczęłam się martwić, że naprawdę pożarły cię dzikie bestie.

Steve zaśmiał się na jej słowa. Dopóki nie ujrzał jej twarzy, nie zdawał sobie sprawy, że tak bardzo się za nią stęsknił. I za jej przytykami.

Natasha wcale się nie zmieniła, nic też dziwnego, bo minęło niewiele czasu, odkąd ostatni raz się widzieli. Nawet przez ekran komputera Steve dostrzegł znajomy błysk w jej oczach i ten zadziorny uśmieszek, który czasem doprowadzał go do szału.

— Nawet nie wiesz, jak miło mi cię widzieć — przyznał.

— Co tam słychać wśród śmiertelników? — zapytała kobieta, opierając się łokciami o blat.

— Spokojnie — przyznał Rogers. — Nawet nie wyobrażasz sobie jak spokojnie. Ludzie żyją tutaj zupełnie inaczej. Nie spieszą się, często się odwiedzają i przynoszą ze sobą drobne upominki. Czasem mam wrażenie, jakbym przeniósł się na inną planetę.

— Jestem w stanie w to uwierzyć — stwierdziła Natasha. — Nie nudzi ci się tam, wiejski chłopcze? Tu na pewno znalazłoby się dla ciebie jakieś zajęcie.

Rogers zaśmiał się w odpowiedzi.

— Wbrew pozorom tu wcale nie ma czasu na nudę — stwierdził, pocierając kark dłonią.

— Oj, znam to spojrzenie — powiedziała Natasha, a Steve wiedział już, że przejrzała go na wylot. Romanoff miała tę niezwykłą umiejętność, która najwidoczniej działała również przez kamerę.

— To nic takiego — odparł, machając ręką.

— Podobno wyjechałeś z Nowego Jorku, żeby przestać się martwić — prychnęła kobieta. — Co się dzieje?

— Spotkałem tu taką znajomą Clinta i Laury, Florence. Naprawdę niezwykła z niej osoba.

„Oczywiście, że chodzi o kobietę" — pomyślała Natasha, powstrzymując się od przewrócenia oczami.

— Ale?

— Ale trudno mi do niej dotrzeć. Wydaje mi się, że coś ukrywa, coś, przez co zamyka się na ludzi.

— Nigdy nie sądziłam, że będziesz miał jakiekolwiek problemy w kontaktach międzyludzkich. Przecież to ty zawsze pchałeś się do rozmawiania z ludźmi.

— Tak, ale to coś innego — zamyślił się Steve. — W tym przypadku czuję się zupełnie bezsilny. Austin jest trochę jak dzikie zwierzę — ucieka, jeżeli zrobisz nieodpowiedni ruch.

— Florence Austin? — zapytała Natasha.

— Tak, mówi ci to coś?

Kobieta pokiwała przecząco głową.

— Nie, po prostu to zabrzmiało znajomo. Ale pewnie się mylę, w końcu nie znam nikogo z Iowa oprócz Bartonów. Może to Clint mi o niej kiedyś wspomniał?

— A, nieważne — powiedział Rogers. — To mój problem, nie będę cię nim obarczał. Powiedz lepiej, co u was, co u ciebie?

— Stany Zjednoczone Ameryki jeszcze funkcjonują, jeżeli o to pytasz — odparła Natasha z ironicznym uśmieszkiem na ustach. — Wilson jakoś sobie radzi, sam pewnie widziałeś. Ostatnio trąbili o nim w wiadomościach.

Miała rację, Steve śledził informację o swoim następcy w mediach i cieszył się niezmiernie, że tak dobrze sobie radził. Ludzie zaczęli już go akceptować, a może nawet lubić. Rogers czuł się uspokojony, wiedząc, że przekazał pałeczkę w dobre ręce.

— Ja niedługo wybieram się do Europy. Wiesz, nie tylko ty musisz wyrwać się z tego przeklętego Nowego Jorku. Trochę powietrza ze starego kontynentu dobrze mi zrobi. Zresztą, mam tam do załatwienia kilka spraw.

Cała Natasha. Zawsze miała coś do zrobienia. Zawsze jakieś niedokończone sprawy, jakaś twarz do obicia i jakieś rachunki do uregulowania.

Rozmawiali jeszcze przez dłuższą chwilę. Po takim czasie było co opowiadać, choć Steve nie zwierzał się ze wszystkiego Natashy. I ona jemu zapewne też nie.

— Muszę już kończyć — powiedziała Natasha po dłuższej chwili milczenia, która zapadła między nimi. — Uważaj tam na siebie — dodała, posyłając mu wesoły uśmiech.

— To ty lepiej uważaj na siebie w Europie. Wolałbym pewnego dnia nie usłyszeć, że wznieciłaś jakąś wojnę — odparł Steve.

— No, tego to do końca nie mogę obiecać — zaśmiała się kobieta.

Kiedy się rozłączyli, Natasha zamknęła swojego laptopa i odchyliła się na fotelu biurowym, zakładając nogę na nogę. Odgarnęła wpadające do oczu kosmyki rudych włosów. Romanoff zamyśliła się głęboko.

Coś ewidentnie było na rzeczy z tą całą Florence. Natasha może i nie miała pamięci fotograficznej, ale była pewna, że już gdzieś napotkała to imię i nazwisko. Wolała jednak nie mówić o tym Steve'owi. Był zakochany, od razu to zauważyła. Rogers nie był mistrzem ukrywania emocji, a jej dość łatwo wychodziło ich odczytywanie. Romanoff miała jedynie nadzieję, że Steve nie wpakował się w coś, co przysporzy mu więcej cierpienia niż pożytku.

Po zakończonej rozmowie Rogers postanowił się przejść. Miał już dość siedzenia w zamkniętej przestrzeni i wpatrywania się w rażący ekran komputera.

Pogoda sprzyjała wędrówkom, a nawet zachęcała do wyjścia z domu. Ciepłe promienie słoneczne zalewały okolice. Prześlizgiwały się pomiędzy liśćmi na drzewach, tworząc złote mozaiki. Lekki letni wiatr otaczał wszystkich i wszystko swoimi podmuchami. Szczekanie psów roznosiło się razem z wiatrem. Steve włóczył się po okolicy zupełnie bez celu. Na łonie natury wszystkie zmartwienia wydawały się nieważne i takie odległe, że prawie o nich zapomniał. W tamtym momencie istniały dla niego tylko wysokie trawy, ciepłe słońce, rozłożyste drzewa i brzęczące owady.

Nim się spostrzegł, zawędrował do dużego lasu, który odwiedził już wcześniej kilka razy. Gorące leśne powietrze oblepiło go w całości, wdarło się do nosa, do ust aż w końcu trafiło do płuc. Było ciężkie, trudno się je wdychało, ale sprawiało mu to dziwną przyjemność. Zapach lasu zawsze był dla niego fascynujący, szczególnie latem. Suche liście, które opadły z drzew zeszłej jesieni, szeleściły pod jego butami, gdy zagłębiał się coraz bardziej w gęstwinę. Starał się nie deptać po leżących na ziemi gałęziach, żeby nie robić niepotrzebnego hałasu. W eterze roznosił się świergot ptaków.

Steve zatrzymał się na chwilę i rozejrzał dookoła. Złote plamy światła zatrzymywały się na jego twarzy i ubraniu tak, że musiał przymknąć oczy, żeby nie dać się oślepić. Ten sielski błogostan był uzależniający. Dlaczego dopiero teraz, po ponad stu latach, zdał sobie z tego sprawę? Dopiero teraz przekonał się, ile spokoju potrafiła wlać w niego natura.

Kiedy po krótkim postoju ruszył dalej, znalazł się na ubitej leśnej drodze. Nie chciał zbyt długo nią iść, bo wiedział, że co jakiś czas przejeżdżały tamtędy samochody, a on chciał towarzystwa jedynie przyrody. Po kilku krokach usłyszał za sobą ryk samochodu. Zeszedł na prawo, na pobocze i przystanął, czekając aż pojazd go minie. Wcale nie był zadowolony, gdy obok niego zatrzymał się dobrze mu znany, przeklęty ciemnozielony samochód. Rogers powstrzymał się od ostentacyjnego przewrócenia oczami, gdy skrzyżował spojrzenie z Dannym Jonesem.

Danny opuścił szybę po stronie pasażera. Miał opuchniętą twarz i różnobarwne sińce, głównie w okolicach nosa. Steve wiedział, że była to jego zasługa, ale jakoś nie było mu go szkoda.

— Mogę w czymś pomóc? — zapytał Rogers niemal z pretensją w głosie. Nie próbował ukrywać swojej niechęci do Daniela.

— Wsiadaj, podrzucę cię do miasta — powiedział Danny, machając ręką.

— Nie trzeba — odparł sucho Steve, mając nadzieję, że Jones zaraz sobie pojedzie. — Przejdę się.

Danny westchnął i zgasił silnik. W tym momencie marzenia Steve'a o samotności z naturą prysły jak bańka mydlana. Jones wysiadł z samochodu i powoli go okrążył. Oparł się o bok od strony maski, zachowując bezpieczną odległość i ewentualne miejsce do ucieczki.

— Słuchaj, Steve — zaczął mężczyzna ostrożnie, bacznie obserwując reakcje Rogersa. — Głupio wyszło. Naprawdę mi wstyd za to ostatnio. Przy Florie człowiekowi potrafi naprawdę nieźle odwalić — powiedział z lekkim uśmiechem, pocierając kark dłonią.

Steve założył ręce na piersi, żeby Danny nie zauważył jego mocno zaciśniętych pięści.

— Wiem, że to zabrzmi całkowicie niedorzecznie, bo spotkaliśmy się dosłownie dwa razy i zawsze byłem agresywny, ale nie chcę, żeby była między nami taka wojna. Byłeś moim idolem, kiedy byłem dzieciakiem, możesz zapytać Florie. Dosłownie marzyłem, żeby kiedyś zobaczyć cię na żywo. Co prawda nie sądziłem, że przypieprzysz mi tak, że zobaczę gwiazdy, ale jak widać, mi się należało.

Rogers nie do końca wiedział, co miał zrobić i co myśleć. Chciał nienawidzić Danny'ego całym sobą, ale po takich słowach nie mógł. Jones zagrał mu na emocjach, może celowo, może przypadkiem, ale miękkie serce Steve'a nie mogło przejść obok tego obojętnie.

— I to, co teraz powiem, będzie jeszcze bardziej niedorzeczne, ale pojedziesz ze mną do mojego domu? — zapytał Daniel cicho. — Chodzi o moją mamę. Pewnie wiesz, że z nią nie najlepiej. Całkowicie zbzikowała, odkąd dowiedziała się, że Kapitan Ameryka mieszka u nas w miasteczku. Dosłownie nie przestaje o tobie mówić. Ciągle pyta, czy kiedyś ją odwiedzisz. Obiecałem jej, że tak, ale jakoś nie poszło po mojej myśli. Wiesz, to ona zaszczepiła we mnie fascynację tobą.

Po tych słowach Steve nie mógł już odmówić. Chociaż nadal był zły za to, jak Danny potraktował Florie, to nie potrafił i nie chciał mu odmawiać. Nie, kiedy chodziło o jego chorą matkę.

— W porządku — powiedział Rogers. — Ale nie myśl, że przeszedłem do porządku dziennego z tym, co zrobiłeś Florie — dodał, wskazując na niego palcem.

— Oczywiście, to zrozumiałe — powiedział Danny wyraźnie rozpromieniony.

Wsiedli do samochodu, a w Rogersa uderzyła intensywna woń odświeżacza powietrza.

— Tak właściwie, to co ty tu robiłeś? — zapytał Steve, zapinając pasy.

— Pojechałem zebrać pokrzywy dla mamy. Czasem robi z nich napary. Kurczę, ale się cieszę, że cię tu spotkałem — odpowiedział, odpalając silnik.

Ruszyli. Danny jechał szybko, jakby się spieszył, a na jego ustach tkwił uśmiech. Steve zastanawiał się, czy autentyczny. Nie miał jednak powodu do obaw. Jones nie mógł się równać w walce z nim, więc opcja uprowadzenia odpadała.

— Słuchaj, przepraszam, że cię tak urządziłem — powiedział Steve, kiedy wjechali do miasteczka. — Trochę mnie poniosło.

Danny machnął ręką w odpowiedzi.

— Nie szkodzi. Znaczy się, przez pewien czas myślałem, że wgniotłeś mi czaszkę tym potężnym ciosem, ale jestem tylko trochę potłuczony. Do wesela się zagoi.

Jones mieszkał w niskim białym domku, który Steve mijał wiele razy. Nie wiedział, że to właśnie tam mieszka Danny z mamą, ale jakoś nieszczególnie też chciał to wiedzieć. Dom i przylegający do niego ogród były zadbane. Rogers domyślał się, że to zasługa Daniela, bo wątpił, że jego mama w ogóle opuszczała swoje łóżko.

Gospodarz zaparkował samochód na podjeździe przed garażem. Steve wysiadł i ogarnął spojrzeniem całą parcelę. Dom był naprawdę mały, chyba nawet mniejszy od jego własnego. Od frontu obrośnięty był gęsto bluszczem, z dziurami jedynie na dwa małe okna. Kawałek za budynkiem rosła olbrzymia stara lipa, która o wschodzie musiała dawać wiele cienia. Jej długie gałęzie kładły się aż na dach. Rogers musiał przyznać, że było to naprawdę urokliwe miejsce z duszą. Wewnątrz dom wyglądał podobnie do jego własnego, jak i do wszystkich w okolicy, jak zgadywał Steve. W środku było dość ciemno, przez co całość wydawała się jeszcze mniejsza. Ale było przytulnie, to Rogers mógł przyznać. Na ścianach wisiały ramki ze zdjęciami, na podłodze leżały ozdobne dywaniki, prawdopodobnie ręcznie robione, a na ciemnobrązowych meblach stały wazony z suszonymi kwiatami. Od samych drzwi czuć było zapach, który nie był odstręczający, raczej przyjemny choć specyficzny.

— Mamo, wróciłem! — zawołał Danny, odwieszając kluczyki od samochodu na mały haczyk. — W życiu nie zgadniesz, kogo ze sobą przyprowadziłem.

Jones wszedł w głąb domu, a Steve ruszył za nim. Dotarli do niewielkiego pomieszczenia, w którym zmieściło się jedynie pojedyncze łóżko, stolik nocny i mała komoda obstawiona starą porcelanową zastawą. Rogers poczuł się dziwnie, wchodząc do tej maleńkiej sypialni, jakby zimny powiew przepłynął mu po plecach, powodując nieprzyjemne dreszcze. Zatrzymał się tuż obok Danny'ego, który wpatrywał się w łóżko, na którym leżała jego mama.

Steve może nie był ekspertem, ale jedno mógł stwierdzić na pewno — mama Danny'ego nie żyła i to od dobrych kilku godzin.

⊹        ⊹        ⊹

Mam nadzieję, że nie spodziewaliście się tego, co wydarzyło się w tym rozdziale tak samo, jak ja się nie spodziewałam, kiedy go pisałam XD 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro