11 | Kalifornia, bezsenność i kamienne schodki

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Florence obudziła się gdzieś w środku nocy. Nie wiedziała, która dokładnie była godzina, ale dom spowity był jeszcze w gęstym mroku. Florie przetarła zaspane oczy, wciągając głęboko powietrze do płuc. Miała ochotę czym prędzej z powrotem zasnąć, jednak gdzieś w głębi domu usłyszała jakieś dźwięki. Podniosła się do pozycji siedzącej i, odrzucając na bok koc, którym się okrywała, spuściła nogi na podłogę.

Szła powoli, ostrożnie stawiając kolejne kroki w kierunku kuchni, nie chcąc wpaść na coś w ciemności. W domu Steve'a nie mogła poruszać się tak intuicyjnie, jak we własnym, szczególnie po omacku.

Gdy dotarła do kuchni, złapała dłonią za framugę drzwi i zatrzymała się na chwilę. Zimne kafle nieprzyjemnie mroziły ją w stopy. Przez nieduże okno wpadało do pomieszczenia żółte światło oddalonej od domu latarni ulicznej. Florence zatrzymała wzrok na sylwetce Rogersa, który z rozłożonymi na boki rękami i opuszczoną głową opierał się o jedną z szafek. Austin zaniepokoiła się, widząc go takim.

Kiedy Steve podniósł na nią spojrzenie, jej niepokój się pogłębił. Nawet w tej ciemności zauważyła, że coś było nie tak. Był smutny, a może nawet wyczerpany. Nie przypominał tego Steve'a, którego widziała kilka godzin wcześniej, kiedy kładła się spać. Florence nie wiedziała, co ze sobą zrobić. Z jednej strony chciała coś powiedzieć, dowiedzieć się, co się stało, z drugiej zaś czuła, że powinna zniknąć, zostawić go samego, bo właśnie tego potrzebował. Nie zawsze czyjaś obecność jest pożądana. Florie poczuła dziwne uczucie w sercu, jakby rozdzieranie, choć nawet przed sobą nie chciała tego przyznać.

— Przepraszam, nie chciałem cię obudzić. — Piętrzącą się ciszę jako pierwszy przerwał Rogers, patrząc na nią smutno.

— To nic — powiedziała Austin, robiąc kilka kroków w głąb kuchni.

Dopiero teraz zauważyła drobne kropelki na jego czole lśniące w mdłym świetle lampy i w połowie pustą szklankę wody, którą trzymał w jednej ręce.

— Wszystko w porządku? — zapytała cicho, nie spuszczając z niego wzroku.

Rogers westchnął ciężko, po czym przeszedł kilka kroków, by usiąść na jednym z krzeseł kuchennych, stawiając przy tym szklankę na stole. Florence wodziła za nim spojrzeniem, ale nie ruszyła się ani na milimetr.

— To nic takiego — odparł Steve, przeczesując włosy dłonią. — Ja po prostu... — zawiesił głos, jakby zastanawiał się, czy powinien cokolwiek mówić.

Florie nie chciała go ponaglać ani do niczego zmuszać, dlatego stała tak bez słowa na środku kuchni z rękami opuszczonymi bezwiednie wzdłuż tułowia. Na dłuższą chwilę zapadła cisza, podczas której Florence zawiesiła wzrok na częściowo ukrytej w cieniu twarzy Rogersa. Sztuczne żółte światło dochodzące zza okna otulało jego prawy profil, ale i nadawało mu melancholijnego charakteru. Steve na nią nie patrzył, tylko wbijał wzrok w szklankę, którą obracał w dłoniach i która lśniła w żółtym blasku. Jego ruchy były na tyle magnetyczne, że przez chwilę Austin również nie mogła oderwać spojrzenia od szkła. Miała wrażenie, że znaleźli się oboje w jakimś innym wymiarze, że nie ma już świata poza tą niewielką ciemną kuchnią i zimnymi kaflami na podłodze. Że nie ma świata ani innych ludzi poza nimi dwoma.

— Po prostu czasem nie mogę spać — powiedział bardzo cicho Steve, wreszcie podnosząc na nią spojrzenie. Było ciężkie, pełne niepewności, która tak do niego nie pasowała. Wyglądał, jakby się bał, a Florie pomyślała, że jeżeli on się czegoś boi, to ona powinna być przerażona.

Może to ze względu na specyficzną atmosferę panującą wtedy w kuchni, a może wiedziona empatią, której miała aż nadto, Florence w końcu ruszyła się z miejsca i podeszła bliżej Rogersa. Wcale nie tak, jak zrobiłaby to w świetle dziennym — z obawą, że nie wypada, ze strachem, że nie powinna, tylko tak, jakby naprawdę na świecie nie było wtedy nikogo poza nimi. Jakby rzeczywistość kończyła się na domu Steve'a albo na jego kuchni. Podeszła tak blisko, że musiał zadrzeć głowę, żeby na nią spojrzeć. Tak blisko, jak wtedy w łazience, kiedy oczyszczała jego rany. Tak blisko, że naturalne było, że po chwili Rogers objął ją w pasie, przykładając głowę do jej klatki piersiowej, a ona przymknęła oczy i oparła policzek na jego włosach. Były lekko wilgotne, ale jej to nie przeszkadzało. Trwali w tym nadzmysłowym, ulotnym i tak intymnym uścisku dłuższą chwilę, jednak żadne z nich nie zwracało uwagi na przepływający czas. Steve słyszał szybkie i intensywne bicie jej serca, jakby zaraz miało wyskoczyć i musiał przyznać, że jego biło równie szybko, wręcz boleśnie. Miał wrażenie, że czuć było to nawet przez skórę i że w tej ciszy, która mieszała się z ich oddechami, słychać je było donośnie, niczym dzwon na wieży kościelnej.

Florence pomyślała, że jego ramiona są zupełnie inne niż wszystkie, które kiedykolwiek ją obejmowały. Były silne, ale nie bała się tego uścisku, który przecież mógł ją zmiażdżyć, mógł ją zniewolić. Czuła tylko spokój i ciepło. Jego ramiona były jak... Dom, do którego wraca się z utęsknieniem, jak pierwsze promienie słońca po długiej nocy i jak ciepła herbata w zimowy wieczór. Była zdziwiona, jak dobrze do nich pasowała i jak bardzo nie chciała, by ta chwila kiedykolwiek się kończyła. Te ramiona, które od lat nie uginały się pod żadnym ciężarem, tej nocy były niepewne i Florence postanowiła być tą, która podtrzyma ten ciężar. Całym ciałem czuła utęsknienie, które przelewał na nią Steve i melancholię, która przenikała między nimi jakby przez skórę.

— Chcesz o tym porozmawiać? — zapytała po dłuższej chwili Florie.

Steve najpierw nie odpowiedział. Z zamkniętymi oczami wsłuchiwał się w bicie jej serca i przez chwilę nie myślał o niczym, a już na pewno nie o tych piekielnych snach, które co jakiś czas nie dawały mu spokojnie spać. Odkąd opuścił Nowy Jork, zdarzały się coraz rzadziej, jednak nie opuściły go zupełnie. Czasami, nawet w tym sielskim otoczeniu, budził się zlany zimnym potem ze wstrętnymi obrazami z przeszłości. I z przygniatającym poczuciem winy.

— Czasem nie mogę przestać myśleć o wszystkich, których zawiodłem — zaczął. — Tak jak zawiodłem panią Jones. Gdybym nie był taki uparty, gdybym nie dał się ponieść emocjom i gdybym nie myślał tylko o sobie, to zdążyłbym ją odwiedzić. Spełniłbym jej jedno ostatnie marzenie, może choć na chwilę bym ją uszczęśliwił w jej pełnym bólu życiu. Ale tego nie zrobiłem.

Florie miała ochotę krzyknąć, że to oni mieszkańcy miasteczka i cały świat, nie zasługują na Steve'a i jego dobroć. Że wcale nie myśli tylko o sobie, a o wszystkich innych, zapominając, że też jest człowiekiem. Że ani on, ani nikt inny nie mógł przewidzieć tego, co się stanie. Chciała wbić mu to wszystko do głowy, ale żadne słowa nie chciały wyjść z jej ust.

— Pani Jones to dopiero czubek góry lodowej. Ci wszyscy, którym tyle naobiecywałem, a w końcu ich zawiodłem, ci wszyscy nawiedzają mnie w nocy i nie dają spać.

Florence nie lubiła, kiedy ludzie się nad nią litowali, ale właśnie to czuła w tamtym momencie względem Steve'a. Litość i współczucie. Nie wiedziała, co ma mu powiedzieć. Wszystko brzmiało w jej głowie tandetnie, jak z tanich magazynów z poradami życiowymi, które czasem kupowała ciocia, a które Florie zawsze wyśmiewała. Nie mogła wymyślić jednak nic innego. Nic, co pomogłoby Steve'owi, co podniosłoby go na duchu.

— Dla mnie jesteś najlepszą osobą na świecie — powiedziała w końcu, gdy zdała sobie sprawę, że wcale nie musi dawać Rogersowi żadnych dobrych rad. — Nie wiem, co mogłabym ci powiedzieć i nie chcę prawić morałów, które niczego nie zmienią, ale chcę, żebyś o tym pamiętał. Pani Jones powiedziałaby to samo, jestem tego pewna.

Ostatnie zdanie niemal zawisło ciężko w powietrzu. Steve nie miał innego wyjścia, jak uwierzyć jej na słowo. Wątpił, że ta świadomość wiele zmieni, że odpędzi na dłuższą metę te koszmary, ale w tamtej chwili to się nie liczyło. Liczyła się tylko Florence, jej kojąca bliskość, ciepło jej ciała, które czuł przez koszulkę, którą miała na sobie i jej łagodny głos, który brzmiał tak słodko.

Kiedy Steve obudził się rano, Florie nie było już w jego domu. Poczuł się trochę rozczarowany, bo naprawdę sądził, że spędzą razem poranek. Miał nadzieję, że Florie otworzy się przed nim po tej nocy, ale, jak widać, srogo się mylił, bo pozostały po niej jedynie złożone w kostkę ubrania, które jej wczoraj pożyczył i pościel, pod którą spała. Steve jakby nostalgicznie przejechał dłonią po kocu, pozostawionym na krańcu kanapy. Te kilka rzeczy było jedynymi dowodami, że Austin rzeczywiście tu nocowała, a wszystko, co wydarzyło się w nocy, wcale mu się nie przyśniło. Gdyby nie to, pewnie uwierzyłby, że cała sytuacja, która wydarzyła się między nimi, była jedynie marą senną, zwykłym wytworem jego mózgu. Nie było tak jednak. Trzymał w dłoni koszulkę, którą miała w nocy na sobie i uśmiechnął się pod nosem. Choć nie było jej już w jego domu, choć najpewniej uciekła, zanim jeszcze się obudził, bo bała się spojrzeć mu w oczy, to był pewien, że teraz już nic nie będzie takie samo. Poprzysiągł sobie, że już nie pozwoli wygasnąć tej iskierce, która pojawiła się między nimi. Nie pozwoli zerwać się tej nici porozumienia, która tej nocy się zawiązała.

Po kilku dniach, kiedy czarne chmury, które zebrały się nad mieszkańcami miasteczka podczas pogrzebu, nieco się przerzedziły, Florence postanowiła złożyć odwlekaną wizytę Danny'emu. Bała się. Nawet nie próbowała tego ukrywać, ale nie mogła ignorować go w nieskończoność, szczególnie że ich ostatnie spotkanie nie należało do najprzyjemniejszych. Dlatego wiedziona oparami pewności siebie wsiadła do swojego samochodu i ruszyła w kierunku miasta.

Droga minęła jej zaskakująco szybko. Na tyle szybko, że kobieta nie zdążyła nawet ułożyć sobie w głowie, co ma powiedzieć, od czego zacząć. Kiedy wysiadła z samochodu i spojrzała na ten smutny biały domek, miała ochotę zawrócić i jeszcze przez kilka dni zabarykadować się u siebie. Zacisnęła jednak zęby i ruszyła w kierunku drzwi wejściowych.

Budynek wyglądał naprawdę ponuro. Na tyle, że ktoś obcy mógłby uznać, że jest on opustoszały. Nie pomagały nawet złote promienie zachodzącego słońca, które prześlizgiwały się po bluszczu. Małe okienka wyglądały jak czarne, puste oczy, w których od dawna nie ma życia. Florie poczuła nieprzyjemny dreszcz na ten widok. Obawiała się, co zobaczy w środku, obawiała się, w jakim stanie zastanie Daniela. A może ten dom wyglądał tak samo, jak przed śmiercią Georgii, a Florie po prostu dopowiedziała sobie resztę?

Kiedy stała już przed drzwiami z zamiarem zapukania, wstrzymała się na chwilę. Może to intuicja nakazała jej to, ale kobieta postanowiła sprawdzić najpierw ogród. Danny bardzo lubił tam przesiadywać i w dzieciństwie Florie spędzała tam z nim mnóstwo czasu. Odeszła więc od drzwi i podeszła do małej furtki, za którą rozciągał się ogród. Przeszła pod rozłożystą lipą, na którą panicznie bała się wspinać, choć Danny robił to bez mrugnięcia okiem. Kiedy wyłoniła się zza domu, dojrzała Jonesa, siedzącego na kamiennych schodach przy tylnym wyjściu z budynku. Austin nie widziała jego twarzy, jednak po posturze mogła wywnioskować, że głęboko nad czymś rozmyśla. W dłoniach trzymał długie źdźbło trawy, z którego raz za razem odrywał kawałek i rzucał na ziemię. Jego sylwetka tonęła w słońcu, ale wcale nie przypominał jej pięknego greckiego bóstwa, jak Steve.

— Tak myślałam, że cię tu znajdę — zaczęła Florence, kiedy podeszła bliżej, ale Danny jeszcze jej nie dostrzegł.

Mężczyzna podniósł na nią wzrok i uśmiechnął się smutno. Florie mogła przyjrzeć się jego twarzy, która nie wyglądała tak, jak kiedyś. W sumie to Danny wyglądał, jakby postarzał się o kilka lat. Austin słyszała, że czasem tak się dzieje, jednak nigdy nie widziała tego na własne oczy. Jego twarz wydawała się chuda, blada i zmartwiona. Florence wcale się temu nie dziwiła. Współczuła mu bardzo, bo wiedziała, jak to jest stracić kogoś bardzo bliskiego, bez kogo dalsza egzystencja wydaje się bezsensowna.

Jones przesunął się nieznacznie, dając Florie znać, że może usiąść obok niego. Zrobiła to. Przez chwilę milczeli, zastanawiając się, od czego zacząć.

— Głupio wyszło wtedy u ciebie — powiedział Daniel, rolując między palcami źdźbło.

— Ta — odparła Florence. — Głupio.

— Ale dostałem za swoje, nie? — zaśmiał się sztucznie, wskazując na znikający już siniak na twarzy.

— To wszystko w ogóle nie powinno się wydarzyć — stwierdziła Austin. — Strasznie mi przykro za wszystko, co się ostatnio wydarzyło... — zaczęła, ale momentalnie poczuła rosnącą w gardle nieprzyjemną gulę. Zacisnęła mocno zęby, żeby znowu się nie rozpłakać na wspomnienie pani Jones. Florie nie spodziewała się, że ta rozmowa będzie aż tak trudna.

— Wiem, Florie — odpowiedział Danny. W jego głosie Florence wyczuła szczerość. — Ja też chcę cię przeprosić. Straszny ze mnie natręt, ale naprawdę myślałem, że jeszcze nam się uda. Chyba byłem naiwny i zbyt długo żyłem przeszłością.

Florence oparła założone ręce na kolanach i położyła na nich głowę, obserwując twarz Daniela.

— Nie ty jedyny — stwierdziła, nawiązując do tych gorzkich słów, które wtedy do niej wypowiedział. I do Charliego.

— No tak, za to też chciałbym cię przeprosić. Wiem, że nadal jest ci trudno i teraz jeszcze lepiej cię rozumiem. Nie powinienem był w ogóle zaczynać tego tematu.

— W porządku. Wszyscy robimy głupie rzeczy w emocjach.

Jones pokiwał głową w milczeniu. Widać było, że się nad czymś zastanawiał.

— Co teraz będzie? — zapytała Florie, obserwując poruszające się na wietrze wysokie trawy.

— Wyjeżdżam.

— Słucham? — Austin aż wyprostowała się na usłyszane słowa. Tego zdecydowanie się nie spodziewała.

— Jakiś miesiąc temu dostałem naprawdę fajną propozycję pracy w Kalifornii. Najpierw odmówiłem, bo nie mogłem zostawić mamy samej, a nie chciałem załatwiać kogoś obcego do opieki. Zresztą, Kalifornia jest cały kawał stąd. Ale teraz już nic mnie tu nie trzyma, więc zadzwoniłem do nich i okazało się, że oferta jest jeszcze aktualna. Wyjeżdżam jutro z samego rana. Chcę wyrwać się w tego miasta, gdzie wszystko przypomina mi mamę. Albo ciebie. Potrzebuję zmiany.

Florence powoli przetwarzała informacje, które właśnie usłyszała. Nie powinna być aż tak zaskoczona, w końcu Danny miał rację i nic go nie trzymało na tej prowincji. Jednak nie tego się spodziewała, nie tak szybko. Obawiała się, że Jones rozpije się do reszty, kiedy nie będzie go obserwowało matczyne oko, a on postanowił zrobić odważny krok wprzód. Florie do tej pory nie zrobiła swojego, choć minęło tyle czasu. Chyba nie doceniała Danny'ego przez te wszystkie lata.

— To... Odważny krok, ale jestem z ciebie dumna, że chcesz iść do przodu — powiedziała z lekkim wahaniem w głosie. — Jestem pewna, że świetnie ci pójdzie w Kalifornii.

— Dzięki — odparł z lekkim uśmiechem.— Dzięki za wszystko.

— To brzmi, jak ostateczne pożegnanie — stwierdziła Florence.

— Kto wie, może jest? — powiedział Danny, puszczając do niej oko.

Florence uśmiechnęła się smutno, bo nie tego się spodziewała, przyjeżdżając tam. Owszem, Danny napsuł jej wiele krwi, ale nie chciała żegnać się z nim już na zawsze.

— Tylko się nie rozklej — powiedział Jones, widząc jej minę. Rozłożył potem ramiona, a Florie przytuliła go tak, jakby rzeczywiście było to ostatecznie „do widzenia".

— Wiesz, że to na tych schodach pierwszy raz się całowaliśmy? — powiedziała Florie i dopiero po chwili zganiła się, że o tym wspomniała.

— Wiem, a co, chcesz, to powtórzyć? — zapytał kpiącym głosem, po czym wypuścił ją z objęć.

— Niekoniecznie.

— Dbaj o siebie — powiedział Danny, patrząc jej w oczy.

— Jasne — odparła Florie. — Przyślij czasem jakąś pocztówkę z Kalifornii, z jakiejś fajnej plaży.

Potem wstała i ruszyła w kierunku samochodu. Obróciła się raz, żeby po raz ostatni w najbliższym czasie, a może w ogóle, spojrzeć na Jonesa.

— Powodzenia — rzuciła na odchodnym i odwróciła się, kiedy Danny podniósł rękę w geście pożegnania. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro