13 | Wszechświat, jad i mrugnięcie okiem

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Steve jechał do Florie z ciężkim sercem i głową pełną czarnych myśli. Nie wiedział, czego się spodziewać i szczerze bał się zacząć ten trudny temat. Nie chciał niszczyć relacji, którą udało im się zbudować, ale nie mógł jednocześnie żyć ze świadomością, co wydarzyło się w Nowym Jorku.

Zanim wyjechał z domu, zdążyło się już ściemniać. Na horyzoncie widniała jedynie wąska łuna, która dowodziła, że przed chwilą na niebie królowało słońce. Nad głową zaczęły pojawiać się pierwsze gwiazdy, które było naprawdę dobrze widać, bo na nieboskłonie nie widniała żadna chmurka. Powietrze nadal było ciepłe i wciąż było czuć pozostałości upału, który doskwierał wszystkim jeszcze kilka godzin wcześniej.

Kiedy Steve wjechał na podwórze przed domem Florence, serce podeszło mu do gardła. Powoli zsiadł z motocykla, chcąc jak najbardziej opóźnić to, co nieuchronne. Cały czas rozważał potencjalną ucieczkę, która stała się niemożliwa, kiedy w progu domu ujrzał Florie. Jej sylwetka odcinała się od panującego półmroku, ponieważ kobieta miała na sobie jasną sukienkę w kwiaty. Trzymała w rękach koc i wyglądała, jakby gdzieś się wybierała.

— Och, nie spodziewałam się tu ciebie — zaczęła, zakładając włosy za ucho.

Steve podszedł bliżej. Wtedy dostrzegł, że Florie uśmiecha się nieśmiało, a na jej twarzy wykwitły rumieńce, które były widoczne pomimo półmroku. Miała rozwichrzone włosy i błyszczące od światła dochodzącego z domu oczy. Wyglądały jeszcze piękniej niż gwiazdy, które pojawiały się nieśmiało na niebie. Na ten widok wszystkie jego wątpliwości i czarne myśli odeszły gdzieś na bok. Jak mógł uwierzyć, że ona — najżyczliwsza osoba na świecie, która więcej dawała, niż brała, mogła zrobić te wszystkie potworności, o których napisano w aktach? To musiała być jakaś tragiczna pomyłka, jakaś mistyfikacja, jakiś makabryczny żart.

— Dobry wieczór — powiedział, starając się brzmieć naturalnie.

— Wszystko w porządku? — zapytała, od razu wyczuwając, że coś jest nie tak. Przed nią nie potrafił ukrywać emocji.

— Tak, wszystko dobrze. Po prostu pani Richards wymęczyła mnie dziś rozmową — zaśmiał się lekko i modlił się, żeby w to uwierzyła. Nie było to kłamstwo, lecz też nie do końca prawda.

Florence zaśmiała się w odpowiedzi. Dobrze wiedziała, jak to jest być maltretowanym przez Hannah.

— Idę właśnie oglądać gwiazdy z Bennym. Chcesz się przyłączyć? — zaproponowała, wskazując na koc.

I w taki sposób Rogers zupełnie zapomniał, po co tak właściwie tam pojechał. Wystarczyło kilka ciepłych uśmiechów, brzmienie tego spokojnego głosu i widok tych cudownych oczu, żeby wszystkie jego wątpliwości znikły, jak za sprawą czarodziejskiej różdżki. Oczywiście, że się zgodził. Nie mógł wyobrazić sobie lepszego pomysłu na spędzenie tego wieczoru.

Florence rozłożyła koc na polanie niedaleko domu. Zabrała ze sobą również dwie poduszki, żeby było im wygodniej. Steve wcale nie potrzebował tego wszystkiego. Tak naprawdę to wystarczyła mu tylko ona. W rogu koca położył się Benny, który raczej w planie miał drzemkę, a nie oglądanie gwiazd.

Wokół panował wieczorny spokój. W trawie cykały świerszcze i co jakiś czas w oddali rozlegało się szczekanie psa. Powietrze było przyjemnie lekkie w porównaniu do tego sprzed kilku godzin, co oboje przyjęli z wyraźną ulgą. Gęsty las odgradzał ich od rażących świateł cywilizacji, dzięki czemu nic nie zakłócało ciemności nocnego nieba. Znajdowali się jakby w bańce przyrody, odgrodzeni od hałasu, problemów i innych ludzi. Tam byli całkowicie bezpieczni i wreszcie mogli poczuć się swobodnie.

Florie położyła ręce na brzuchu i z uwielbieniem wbiła wzrok w niebo. Steve nie mógł się powstrzymać, żeby co jakiś czas na nią nie zerknąć. Wyglądała na szczerze podekscytowaną, wręcz urzeczoną podziwianym widokiem. Usta miała lekko uchylone i rozciągnięte w uśmiechu. Wyglądała, jakby podziwiała najpiękniejsze dzieło sztuki, a nie niebo, które widziała już tyle razy. Rogers był oczarowany jej entuzjazmem. Całą nią.

— Gwiazdy są takie piękne i takie odległe — powiedziała w pewnej chwili, przerywając długą ciszę. — A my jesteśmy względem nich tacy mali — dodała ściszonym głosem.

— Teraz podobno cały wszechświat stoi przed nami otworem — stwierdził Steve, nawiązując do zmian technologicznych, które zadziały się na świecie w ciągu ostatnich lat.

— Podobno — odparła, akcentując słowo z jego wypowiedzi. — Chyba jednak wolę podziwiać kosmos z Ziemi. — przyznała. — Mimo wszystko wydaje się taki...

— Wielki i przerażający — dokończył Rogers, wbijając wzrok w jedną z najjaśniej świecących gwiazd. — I chyba taki właśnie jest.

— A my tacy mali i nieważni — wyszeptała Austin.

Steve ponownie obrócił głowę, żeby na nią spojrzeć.

— Czy w ogóle warto się stresować, wściekać i przejmować tym wszystkim? Przecież za chwilę i tak nas nie będzie i nikt o nas nie będzie pamiętał — stwierdziła, jednak jej głos nie był smutny. — No, ciebie to może jeszcze zapamiętają, ale resztę? Nas, szarych zjadaczy chleba? Przez dosłownie jedno mrugnięcie okiem możemy sobie poegzystować i udawać, że coś znaczymy, a potem znikamy.

Po tych słowach obróciła się na bok i spojrzała na niego w taki sposób, że aż zrobiło mu się gorąco. Jej twarz była pogodna, chociaż z jej ust wypływały słowa, które były raczej pesymistyczne. Ciemne oczy przypominały mu to samo niebo, które znajdowało się nad nimi. Były nawet piękniejsze — błyszczące i zawsze pełne zrozumienia. Mógł przysiądz, że migotały w nich tysiące gwiazd, białych punkcików na nieboskłonie. W tamtej chwili jej tęczówki nie były orzechowe, tonące w słońcu, były czarne, tajemnicze i niezbadane. Gdyby tylko się przybliżył, był pewny, że pochłonęłaby go ta ciemność, te gwiazdy, ten osobliwy wszechświat. I chyba właśnie tego pragnął — zatopić się w jej oczach i nie wynurzać się już nigdy więcej na powierzchnię. Mrok kładł się łagodnie na jej twarzy i całej sylwetce, szczególnie w zagłębieniach jej ciała. Steve także obrócił się na bok. Leżeli zwróceni do siebie twarzami, zwróceni do siebie swoimi uczuciami, emocjami i oczekiwaniami.

— Może to i lepiej — dodała, uśmiechając się lekko do niego. — Jak się tak nad tym zastanowić, to otwierają się przed nami całkiem nowe możliwości. W końcu i tak nikt o nas nie będzie pamiętał, więc co mamy do stracenia?

Co mamy do stracenia?

Te słowa zawirowały szaleńczo w jego głowie. Florence miała rację — nie mieli nic do stracenia. Leżeli na niewielkiej polanie pod bezpiecznym okryciem nocy, zapomniani przez cały świat, przez całą galaktykę. Jak mikroskopijne ziarenka piasku, na które nikt w całym wszechświecie nie zwraca uwagi. Równie mali, jak oglądane z Ziemi gwiazdy, jednak względem siebie, jak dwa ogromne słońca, ogrzewające się nawzajem i spalające się od wewnątrz. Połączenie takich dwóch olbrzymów było ryzykowne i tak niebezpieczne, ale czy nie warto było spróbować? Dla tej żałośnie krótkiej chwili ekstazy, namiętności i braku tchu w płucach. Dla poczucia nieśmiertelności i nieskończoności, dla słodkiego posmaku boskości. Dla niej warto było zaryzykować wszystko.

Steve nie mógł się powstrzymać od dotknięcia delikatnej skóry na jej policzku. Najpierw musnął ją jedynie końcami palców, sprawdzając, jak daleko może się posunąć. Florie patrzyła na niego bez słowa, nie wzdrygnęła się na jego dotyk, nie zesztywniała, nie odsunęła się. Więc odgarnął delikatnie włosy z jej czoła i powiódł dłonią aż do podbródka, tworząc na skórze miękkie szlaki, jakby tworzył mapę nieznanego świata. Ciepło jej skóry było przyjemne, niemal upajające. Kiedy zamknęła oczy, przybliżył się i dotknął jej ust swoimi. Delikatnie, żeby się nie wystraszyła. Serce waliło mu jak oszalałe, do tego stopnia, że słyszał je w uszach. Słyszał też strumienie krwi, które z niezdrową prędkością płynęły w jego żyłach. Wszystko ucichło jednak, kiedy Florence rozchyliła lekko wargi, akceptując ryzykowną bliskość, którą ją zalał. Wtedy świat się zatrzymał, a czas przestał na chwilę płynąć. Jej usta były ciepłe, gładkie i narkotycznie słodkie. Nagle poczuł, jakby całe jego życie płynęło tylko po to, żeby zatrzymać się w tym momencie, żeby wyeksploatować z tej chwili wszystko, co tylko było możliwe. Każdą iskrę czułości i całą intymność. Cały niezmierzony wszechświat skupił się na moment pomiędzy nimi, pomiędzy spragnionymi zrozumienia i bliskości wargami.

— Czekaj — wyszeptała Florie pomiędzy pocałunkami i odsunęła się nieco. Położyła się z powrotem na plecach i przyłożyła dłoń do rozgorączkowanego czoła.

Steve potrzebował kilku chwil, kilku głębszych oddechów, żeby dojść ze sobą do ładu. Spojrzał na Austin, która leżała z zamkniętymi oczami.

— Nie powinniśmy tego robić — powiedziała cicho z wyczuwalnym żalem, nie otwierając oczu.

— Co? Dlaczego? — zapytał zdezorientowany. Przez chwilę sądził, że zawiązała się między nimi niezwykła więź. Był pewny, że Florie też to poczuła.

— To nie tak ma wyglądać — odparła, otwierając oczy i patrząc na niego. — To wszystko zniszczy.

— Zniszczy co? Nie rozumiem.

— Wszystko, ciebie, mnie. Ja nie mam siły znowu przez to przechodzić — powiedziała, podnosząc się gwałtownie. Rogers spojrzał na nią zaniepokojony.

— Poczekaj — zaczął, kiedy kobieta wstała z zamiarem powrotu do domu. — Co się stało?

— Po prostu daj spokój, Steve — odparła, machając ręką. — Tego nie da się uniknąć, więc lepiej dla nas będzie, jeżeli będziemy się trzymać na odległość.

Po tych bolesnych słowach obróciła się gwałtownie na pięcie. Rogers podniósł się szybko i zanim zdążyła się oddalić, wypalił, nie zastanawiając się dużo:

— Kocham cię.

Te słowa zawisły między nimi niczym miecz Damoklesa. Florence odwróciła się powoli z szokiem wymalowanym na twarzy. Przez moment patrzyła na niego, nie mogąc wydobyć z siebie żadnego słowa. Po chwili przymknęła oczy i pokręciła głową.

— Nie możesz. Nie powinieneś — przyznała cicho, a jej twarz wykrzywiła się w smutnym grymasie.

Te słowa rozzłościły Steve'a. Znowu to robiła. Znowu tchórzliwie i całkowicie egoistycznie się przed nim zamykała. Znowu zasłaniała się argumentami, których nawet nie rozumiał. Pragnął jej jak niczego na świecie, nie miał najmniejszego zamiaru jej krzywdzić, a ona uciekała. Nie pozwalała się kochać.

— Dlaczego? — zapytał. Chciał podejść do niej, ale cofnęła się o krok. — Dlaczego ciągle mnie odpychasz? Dlaczego nie pozwalasz się kochać?

— Bo to jest niebezpieczne. Ja nie jestem taka, jak ci się wydaje. Już wiele ludzi cierpiało z mojego powodu i nie mam zamiaru dopisywać cię do tej listy. — Mówiąc to, miała łzy w oczach.

— Ale ja nie jestem jak inni ludzie — powiedział takim tonem, że Florence przez chwilę była skłonna mu uwierzyć. — Dobrze wiesz, że wytrzymam więcej niż inni i to nie tylko fizycznie.

— To wszystko nie tak. Ty nic nie rozumiesz.

— Więc mi wyjaśnij. — Rogers nie dawał za wygraną.

Florie odwróciła się z zamiarem pójścia do domu. Chciała jak najszybciej zakończyć tę rozmowę i wrócić do swojej strefy komfortu.

— Florence, poczekaj!

— Ja nie chcę cię skrzywdzić. Nie chcę krzywdzić już nikogo więcej.

— To wszystko przez to, co stało się w Nowym Jorku, prawda? — Steve powiedział to gniewnym tonem.

Po tych słowach zapadła złowroga cisza.

— Coś ty powiedział? — zapytała cicho, ale tak dobitnie, że aż poczuł nieprzyjemne dreszcze. Kiedy zwróciła na niego spojrzenie, wiedział, że przesadził.

Florence poczuła się, jakby właśnie dostała cios w twarz. Od osoby, od której się tego najmniej spodziewała. To chyba zabolało najbardziej.

— Skąd o tym wiesz?

— Przeczytałem akta — przyznał, choć nie był już taki pewny siebie, jak przed chwilą.

— Przeszukiwałeś moje akta? — zapytała z niedowierzaniem i odrazą. Była rozczarowana i zraniona, bo nie spodziewała się, że ją sprawdzi, że będzie grzebał w jej skrupulatnie strzeżonej przeszłości.

— Nie z premedytacją — powiedział, chcąc się jakoś wytłumaczyć. Brzmiało to jednak jeszcze żałośniej. — To nie tak...

— Idź już.

— Florence, pozwól mi to wyjaśnić...

— Nie, po prostu sobie idź. Skoro czytałeś moje akta, to wiesz, że jeżeli będę chciała, mogę rozszarpać cię na strzępy, tak jak robiłam to w Nowym Jorku, prawda? — Jej słowa były przesiąknięte jadem, lecz Steve miał wrażenie, że to nie jego mają zaboleć, a ją samą. Jakby chciała go przekonać, że jest potworem, jakim wykreowali ją w aktach.

— Nigdy w to nie uwierzę. To nie taką cię znam.

— Więc może mnie nie znasz — odparła sucho. — Powiem to po raz ostatni. Idź sobie.

— Nie odejdę stąd, dopóki wszystkiego sobie nie wyjaśnimy — odparł uparcie, nie chcąc rozwlekać tej nieprzyjemnej sytuacji w czasie. Był pewny, że szczera rozmowa wszystko rozwiąże.

— W porządku — odparła chłodnym tonem. — Więc zrobię to sama.

Wtedy jej oczy zalśniły na niebiesko, tak jak to było ukazane na fotografii w aktach. W takim wydaniu wyglądała jak drapieżnik, górujący nad swoją ofiarą gotowy ją pożreć bez wahania. Było w niej coś przerażającego, jednak Steve uparcie trzymał się myśli, że to wciąż Florie. Jego Florie. Nawet jeżeli była wściekła i zraniona.

Był gotowy stawić opór, choć bardzo nie chciał robić jej krzywdy. Nie spodziewał się jednak, że nie będzie miał najmniejszych szans, chociażby się do niej zbliżyć, gdyż Florence jednym machnięciem ręki wywołała jakąś dziwną siłę, która mocno go odepchnęła. Odepchnęła to za małe słowo, Rogers dosłownie poszybował na drugi koniec rozległych łąk, całe mile od małego domku na skraju lasu, gdzie zostało jego złamane serce. Kiedy uderzał z siłą w ziemię, nie czuł bólu poturbowanego ciała. Czuł tylko przykrą pustkę i pożerającą go od środka gorycz.

Florence patrzyła, jak odepchnięty siłą jej mocy Rogers znika z jej pola widzenia. Nie chciała tego robić. Cierpiała chyba jeszcze bardziej niż on, jednak wolała wyrwać tę drzazgę teraz, niż potem leczyć nieprzyjemne powikłania. Kiedy odchodziła w stronę domu, nie powstrzymując już gorzkich łez, powtarzała sobie, że dobrze zrobiła. Że zrobiła to, żeby go uratować. Aby nie dopuścić, żeby spotkał go los tych biednych ludzi z Nowego Jorku i Charliego.

Sama w to już nie wierzyła. 

⊹     ⊹     ⊹

Spokojnych Świąt  ♥

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro