14 | Upór, niepokój i matczyne ciepło

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Ciało Rogersa wyleczyło się w mgnieniu oka. Jednak złamanemu sercu zajęło to znacznie więcej czasu. Bolało nieprzerwanie i piekielnie mocno tak, że aż czasem brakowało tchu. Nie spodziewał się, że tak mocno to przeżyje. Przecież był twardy, niejedno w życiu przeszedł, jednak tym razem było inaczej. I właśnie dlatego nie potrafił sobie z tym tragicznym uczuciem poradzić. Żaden z wypracowanych przez niego schematów działania nie pasował, nie przynosił ulgi.

Steve nie chciał się poddać. Nie chciał pozwolić, żeby relacja, którą budowali od jakiegoś czasu, po prostu runęła i została zapomniana. Najbardziej nie chciał, żeby Florence się przed nim zamknęła, a właśnie to skutecznie robiła.

Przyszedł do niej już następnego poranka. Niby z pretekstem odebrania motocykla, który stał na podwórzu dokładnie tak samo, jak został odstawiony wieczór wcześniej. Chciał z nią porozmawiać, kuć żelazo, póki gorące. Najwyżej znów się pokłócić, powiedzieć kilka o gorzkich słów za dużo, ale potem ochłonąć i wszystko wyjaśnić. Jednak niedane mu to było. Florie zabunkrowała się w swoim domu i nie wyściubiła nosa ani na milimetr. Wiedział, że była w domu. Po podwórzu kręcił się jedynie Benny, który był tak samo przyjazny, jak zawsze. Ocierał się o nogi i mruczał wesoło, domagając się pieszczot. Jego właścicielka była jednak niedostępna zarówno tego dnia, jak i każdego następnego.

Steve nie poddał się po tej pierwszej porażce. Sądził, że Florie w końcu odpuści i wyjdzie chociaż na próg, żeby wysłuchać, co ma do powiedzenia. Nie zrobiła tego jednak ani razu. Nigdy nie spotkał jej też przy jeziorze, przy którym często przesiadywała, ani na rozległych łąkach za domem. Wyglądało na to, że zamknęła się na dobre i planowała przeczekać, do momentu aż Rogers da sobie spokój. Oboje byli niezwykle uparci.

W rzeczywistości Florence widziała go za każdym razem, kiedy pojawiał się przed jej domem. Obserwowała go zza okna, oddalona na tyle, by nie mógł jej dostrzec. Za każdym razem łamało jej się serce, jednak skrupulatnie powtarzała sobie, że robi to dla jego dobra. Nie chciała powtórki z przeszłości. Dlatego musiała być silna i wytrwała. Choć łzy zbierały jej się za każdym razem, gdy patrzyła na jego zbolałą minę.

Za pierwszym razem przyszedł jeszcze posiniaczony. Wiedziała, że szybko mu przejdzie, że wyzdrowieje w ekspresowym tempie, jednak ten widok wprawił ją w taki smutek, że musiała odwrócić się od okna, żeby dłużej na niego nie patrzeć. Po jej policzkach spłynęło wtedy wiele gorzkich łez. Właśnie tak kończyło się zadawanie się z nią. A jeszcze gorzej kończyło się kochanie jej. Steve mógł sobie gadać, że jest bardziej wytrzymały od innych, mógł sobie nawet sam w to wierzyć, ale ona wiedziała dobrze, jak to wszystko się skończy. A tym razem nie miałaby już ani dokąd, ani do kogo uciec.

Po kilku kolejnych upalnych i żałośnie smutnych dniach Steve postanowił poradzić się kogoś. Nie wiedział już, co ma robić, bo codzienne przyjeżdżanie do Florie i pukanie do jej drzwi nic nie dawało. Jedyną osobą, która mogła mu pomóc, była oczywiście Laura.

Rogers zajechał na podwórze domu Bartonów, kiedy słońce już zachodziło, a upał powoli ustępował. W dzień nawet jemu doskwierało to ciepło, do tego stopnia, że nie miał na nic ochoty. Laura akurat podlewała kwiaty, które prężyły się wdzięcznie w doniczkach na tarasie. Bił od niej matczyny spokój, którego Steve chyba potrzebował. Kiedy go zauważyła, uśmiechnęła się ciepło, a on pochłonął ten pierwszy życzliwy gest od kilku smutnych dni. Gdzieś w tle Steve usłyszał muzykę dochodzącą z włączonego radia.

— Straszny upał, prawda? Muszę codziennie mocno podlewać wszystkie kwiaty, żeby zupełnie nie zmarniały. Takie gorąco nikomu nie służy, a już na pewno nie roślinom — zaczęła, nie przerywając pracy. Zerkała na niego z ukosa i Rogers był pewny, że prześwietliła go na wylot. — Wszystko w porządku? — zapytała, odstawiając konewkę na bok i przyglądając się mu uważnie.

— W sumie to mam mały problem — przyznał bez owijania w bawełnę.

— Usiądźmy — poleciła Laura, wskazując na drewniany stół, stojący na środku tarasu. — Clinta akurat nie ma...

— Przyjechałem do ciebie — wtrącił, przechodząc bliżej stołu.

Laura patrzyła na niego zmartwiona. Wytarła dłonie w ręcznik, który wisiał przewieszony przez drewnianą balustradę i usiadła naprzeciw Steve'a.

— Chodzi o Florie, prawda? — Bardziej stwierdziła, niż zapytała kobieta.

Rogers przytaknął głową w milczeniu.

— Tak myślałam. Nie widziałam jej od kilku dni, a kiedy do niej przyjechałam, to zbyła mnie jakimiś wymówkami. Co się stało?

Steve nie wiedział, od czego zacząć. Nie chciał opowiadać jej o całym przebiegu tamtego wieczora, a już na pewno nie chciał mówić o tym, co wydarzyło się podczas oglądania gwiazd.

— Dlaczego Florie jest taka zamknięta? — zapytał po dłuższej chwili.

Laura speszyła się wyraźnie, słysząc to pytanie.

— Najlepiej by było, gdyby to ona ci o tym opowiedziała — przyznała Barton. — To jej przeszłość i jej problemy, nie chciałabym się w to niepotrzebnie mieszać.

— W takim razie, czy to, co wydarzyło się w Nowym Jorku, to prawda? — zapytał już dobitniej.

Laura spojrzała na niego zdziwiona. Już chciała zapytać, skąd on o tym wie, jednak Rogers ją ubiegł:

— Przeczytałem akta. Natasha mi je przysłała. Jestem pewien, że chciała dobrze — powiedział, jakby chciał usprawiedliwić przyjaciółkę.

Laura przyłożyła dłoń do czoła i westchnęła ciężko.

— Dobrymi chęciami piekło jest wybrukowane — stwierdziła. — Powiedziałeś Florie, że przeczytałeś te akta?

Steve przytaknął.

— Nic więc dziwnego, że nie chce z nikim rozmawiać i że się odcięła. Kilka lat temu stało się coś, nie mogę powiedzieć ci co, przez co Florence zamknęła się w domu na długie miesiące. Wszyscy myśleliśmy, że wyjechała do jakiejś rodziny, a ona siedziała tam zupełnie sama. To była jej reakcja obronna. Miejmy nadzieję, że teraz szybciej jej przejdzie.

— Ale czy to wszystko prawda?

— A co ty sądzisz?

Steve zamilkł na chwilę.

— Nie mogę w to uwierzyć. Nie taką Florie poznałem. Nie wyobrażam sobie, że mogłaby skrzywdzić muchę, a co dopiero... Zabić dwadzieścia sześć osób. Ona jest dobra i pomocna. Rzadko się gniewa i stara się dla wszystkich znaleźć czas. I jest taka wyrozumiała...

— To masz odpowiedź — skwitowała Laura, po czym złapała go za leżącą na stole dłoń. — Znasz przecież tych wszystkich wścibskich agentów od siedmiu boleści, którzy tylko czekają na najmniejsze twoje potknięcie i którzy wygrzebią najmniejszy błąd z twojej przeszłości. To oni pisali te akta, to oni ją przesłuchiwali i nazwali morderczynią. Nie było mnie tam wtedy, ale nie uwierzę w ani jedno słowo z tego piekielnego raportu.

Steve'owi zrobiło się głupio, że sam zaczął wątpić we Florence. Laura miała rację i chyba właśnie to potrzebował usłyszeć. Uwierzył jakiemuś raportowi napisanemu przez niewiadomo kogo, a nie kobiecie, którą znał osobiście i szczerze uwielbiał. Nie świadczyło to o nim za dobrze.

— Czy ty wiesz, że ona...

— Że ma moc? Tak. Zgaduję, że właśnie to zdziwiło cię najbardziej. Powiedziała nam jednego wieczora i poprosiła, żebyśmy nikomu nie mówili. Znaliśmy się już wtedy od kilku lat i dopiero wtedy Florie zaufała nam na tyle, żeby się tym podzielić. Pewnie było jej łatwiej ze względu na naszą przeszłość, o której wiedziała. Dlatego nie bądź zdziwiony, że tobie nie chce wszystkiego powiedzieć. Florence jest raczej skryta i pilnie strzeże swojej przeszłości. Trochę wlazłeś do niej z buciorami. Ja cię nie winię, ale Florie już tak.

Steve wbił wzrok gdzieś w przestrzeń. Obserwował liście poruszane przez łagodny wiatr, wielkie białe obłoki, sunące po niebie i motyle krążące wśród kwiatów. Było tak spokojnie. Zupełnie nie jak w jego głowie i sercu. Steve chciał, żeby jego myśli znów stały się tak pogodne, jak natura, która rozprzestrzeniała się przed jego oczami.

— Ona dużo przeszła, Steve. Jedyne co mogę ci powiedzieć, to żebyś był cierpliwy. Naciskanie na nią nic nie da, wiem to z własnego doświadczenia. Sam zresztą dobrze wiesz, jaka potrafi być uparta. Za jakiś czas mam nadzieję, że jej przejdzie, a wtedy pojedź do niej i wszystko sobie wyjaśnijcie. Jeżeli naprawdę ci na niej zależy, to po prostu daj jej czas.

Rogers przytaknął w milczeniu. Laura znowu miała rację, jednak to bezowocne czekanie go dołowało. Wysysało całą radość z życia. To właśnie Florie była jego iskrą zapalną. Dzięki niej znów znalazł chęci do życia, choć nie spodziewał się, że jeszcze cokolwiek będzie go cieszyć. Nie chciał znów popadać w tę apatię sprzed przyjazdu tutaj, kiedy wstawał z łóżka tylko po to, żeby wieczorem znów się do niego położyć i nie czuć nic. Nagły brak Austin okazał się dla niego wyzwaniem. Może niepotrzebnie aż tak się od niej uzależniał. Od tego łagodnego uśmiechu i żarzących się w słońcu oczu. Barton miała rację, nie powinien w ogóle wierzyć tym głupim aktom i zaufać swojej intuicji. Przez tyle lat go nie zawodziła, a teraz postanowił pójść inną drogą i miał za swoje.

W pewnej chwili na tarasie pojawił się najmłodszy syn Bartonów, który z szerokim uśmiechem na ustach doskoczył do matki i wgramolił się jej na kolana.

„Meteorolodzy ostrzegają przed zbliżającym się do naszego stanu huraganem. Prosimy nie opuszczać w tym czasie domów i zabezpieczyć przedmioty znajdujące się na zewnątrz..."

Steve dopiero teraz wsłuchał się w ogłoszenia nadawane przez lokalną stację radiową.

— Trąbią o tym od rana — napomknęła Laura, głaszcząc chłopca po głowie. — Uważaj na siebie i pochowaj wszystko, co może zostać porwane przez wiatr. Mieliśmy już tu kilka takich huraganów. Nic przyjemnego, ale da się przetrwać. Pozamykaj okna, możesz też wyłączyć urządzenia z prądu. Jeżeli zrobi się naprawdę niebezpiecznie, to najlepiej zejdź do piwnicy. Przez miasto pewnie przejedzie jeszcze straż pożarna, żeby ostrzec wszystkich mieszkańców. Wiem, że wygląda to tak, jakbym przesadzała, ale uwierz mi, z takim wiatrem nie ma żartów.

Rogers pokiwał głową, dając znać, że zrozumiał. Był trochę zestresowany, bo nie do końca wiedział, czego się spodziewać. Znaczy się, pewnie, przeżył już kiedyś huragan, jednak tym razem miał być sam w swoim domu, o który musiał zadbać. Jednak... Był Kapitanem Ameryką, do diabła, nie takie rzeczy w życiu przechodził. Bardziej martwił się jednak o Florence. Mieszkała ona na skraju lasu, a nie było to najbezpieczniejsze miejsce podczas silnego wiatru. Miał ochotę do niej pojechać i wspólnie przeczekać nawałnicę, ale wiedział, że jedyne co zrobi, to pocałuje klamkę. Zostawienie jej na pastwę losu wzbudzało w nim poczucie winy. Miał nadzieję, że Florie rzeczywiście potrafi poradzić sobie w takiej sytuacji, skoro mieszkała tu od lat.

— Aha, jeszcze jedno — powiedziała Laura. — Nie wychodź z domu. — Mówiąc to, posłała mu znaczące spojrzenie, jakby czytała mu w myślach. — To bardzo niebezpieczne. Lepiej przeczekać wszystko w budynku.

— Jasne — odparł Rogers, podnosząc się z miejsca. Wiedział, że niczego więcej się nie dowie. Żeby rozwikłać tę tajemnicę, będzie musiał porozmawiać z Florie.

— Obiecaj mi, że nie będziesz się niepotrzebnie narażał — naciskała Barton, dobrze znając Rogersa.

Więc obiecał, choć zrobił to z ciężkim sercem.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro