15 | Samotność, strach i ciocia Eloise

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Spokojna toń jeziora czasem przynosiła ukojenie. A przynajmniej podziwianie jej z oddali. Florie lubiła tam przychodzić, wpatrywać się w połyskującą w słońcu wodę i przestać na moment się martwić. Ostatnimi dniami jednak nawet to nie pomagało. A najbardziej nie pomagały czarne chmury, które zamajaczyły groźnie na horyzoncie. Florence miała wrażenie, że są to te same chmury, które kłębiły się nad jej głową i teraz zmaterializowały się na prawdziwym niebie. Słyszała ostrzeżenia o nadchodzącym huraganie i zabezpieczyła już swój dobytek. Mili panowie ze straży pożarnej zajechali nawet do niej, żeby upewnić się, że każdy będzie bezpieczny podczas tej trudnej nocy. Austin zapewniała ich ze wszystkich sił, że wszystko będzie w porządku i że poradzi sobie w swoim domku, nawet jeżeli stoi on od razu obok lasu. Przecież już tyle razy sobie radziła. Jednak tym razem nie była taka pewna i oprócz nich, próbowała przekonać także samą siebie.

O poranku Florence wybrała się w miejsce, gdzie ostatni raz była stanowczo zbyt dawno, czyli na cmentarz. Co prawda niedawno odwiedziła to miejsce podczas pogrzebu pani Jones, jednak nie odwiedziła wtedy grobu cioci Eloise, a powinna. Za dużo się tam nie zmieniło, co nie było takie dziwne, zważając na to, że to cmentarz. Florie stanęła przed niedużą kamienną tablicą, na której wyryte były imię i nazwisko oraz kilka liczb. Przez chwilę wodziła wzrokiem po literach, zastanawiając się, jak to możliwe, że jej ukochana krewna tak szybko odeszła. Przed tablicą położyła bukiecik polnych kwiatów, które wcześniej zerwała.

— Spodobałoby ci się, jak dużo się u mnie zmieniło — powiedziała cicho Austin, wkładając ręce do kieszeni spodenek. — Jestem pewna, że spodobałby ci się też Steve. Jest właśnie taki, jakiego zawsze chciałaś dla mnie męża. Dobry. Cierpliwy. Pomocny.

Florie zamilkła na chwilę. Już dawno wyzbyła się wstydu przed rozmawianiem sama ze sobą, jak to mogło wyglądać z zewnątrz. Ona zwierzała się swojej przyjaciółce, choć nie była do końca pewna, czy ta ją słyszy.

— Nie spodobałoby ci się jednak to, co ja robię, och, jestem tego pewna. Ale byś mnie zganiła, wyobrażam to sobie. Jak wtedy, kiedy dowiedziałaś się, że kradłam z Dannym jabłka z ogrodu Duncanów. Ale ja chyba musiałam tak postąpić, ciociu. Nie mam już siły znów cierpieć jak wtedy po Nowym Jorku. Chciałabym, żebyś była wtedy ze mną, a jeszcze bardziej chciałabym, żebyś była ze mną teraz. Na pewno powiedziałabyś coś, co by mi pomogło. Ty zawsze wiedziałaś, co powiedzieć. Szkoda, że ja nie mam takiej umiejętności.

Austin przykucnęła, obejmując ramionami kolana.

— Tak bardzo za tobą tęsknię — wyszeptała, starając się nie rozpłakać. Minęło tyle lat, a ona wciąż czuła smutek na wspomnienie tych trudnych dni. — Ale muszę być silna, prawda? Właśnie to byś powiedziała, więc będę silna. Dla ciebie i dla siebie.

Kiedy Florie siedziała nad jeziorem, ciężki podmuch wiatru ciągnący znad wody uderzył ją w twarz. Wtedy stwierdziła, że najwyższy czas schować się w domu. Było już prawie ciemno i, co gorsze, powietrze było nadal ciepłe i trudne do zniesienia. Najgorsze burze przychodziły po wielkich upałach, każdy to wiedział. Florence włożyła dłonie do kieszeni swoich jeansowych krótkich ogrodniczek i powolnym krokiem ruszyła w stronę domu.

Ostatnimi dniami Austin nie potrafiła skupić się na życiu. Jak Steve mógł jej to zrobić? Jak mógł najpierw całować ją tak, że zapomniała, jak się oddycha, a potem przyznać się bez ogródek, że czytał jej akta. Te akta. Chciała być na niego wściekła wiecznie. Chciała, żeby ten ogień, który wtedy czuła, nigdy nie wygasł, żeby strawił jego, to przeklęte plotkarskie miasteczko, a najlepiej cały stan i ją na koniec. Żeby nic nie zostało. Nie stało się tak jednak i po jakimś czasie zupełnie ochłonęła, a wtedy pozostał tylko smutek. Najpierw żałowała, że dopuściła Rogersa do siebie. Gdyby tego nie zrobiła, to nie zakochałby się w niej i nie zaczął grzebać w jej przeszłości. Przeżyłaby to jeszcze, gdyby nie był pieprzonym byłym, a może i obecnym, agentem TARCZY. Tej samej, która potraktowała ją jak najgorszego zwyrodnialca na świecie, a potem przeżuła i wypluła, jakby nigdy nic. Może już niedługo znowu się po nią pojawią, bo dostaną od Steve'a cynk, że rzeczywiście jest niebezpieczna, że nad sobą nie panuje. Zamkną ją w jakimś Alcatraz, czy gdzie tam jeszcze zamykają ludzi do niej podobnych, i będzie tam gniła do końca swojego marnego żywota. Ta wizja była zatrważająca, jednak tak bardzo nie pasowała do Steve'a. Owszem, Florie chciała obwiniać go o całe zło tego świata, ale nie potrafiła. Wiedziała, że Rogers nikomu o niej nie doniósł ani tego nie zrobi. On był taki dobry... Dlaczego więc przeczytał te piekielne akta?

W sumie to nie powinna mu się dziwić. Każdy na jego miejscu byłby ciekawy. Ale dlaczego musiał być taki bezpośredni i wywlec jeden z najgorszych momentów w jej życiu na powierzchnię z taką brutalnością?

Bo niczego mu nie powiedziałaś — zabrzmiało w jej głowie jak głos wyroczni.

Najgorsze było jednak to, że Steve mógł uwierzyć we wszystko, co tam napisali. A może powinien? Może rzeczywiście zabiła tych biedaków. Może rzeczywiście była potworem, którego trzeba trzymać w zamknięciu? Tyle osób próbowało jej to wmówić, że chyba stało się to prawdą. W końcu zaatakowała Steve'a. Jakby się bardziej przyłożyła, to może by go nawet zabiła... Och, jak żałowała, że nie powstrzymała tych buzujących emocji. I tego, że go nie wysłuchała, że nie otworzyła mu drzwi, kiedy następnego dnia tak żarliwie pukał. Teraz wydawało jej się stanowczo za późno na ratowanie sytuacji. Po drugie było jej po ludzku głupio. Chyba nie potrafiłaby już spojrzeć mu w oczy.

Zanim weszła do domu, zawołała jeszcze Benny'ego, który krążył gdzieś po podwórzu. Ostatnie czego chciała, to żeby ten biedak spędził nawałnicę na zewnątrz. Zamykając za nim drzwi na klucz, Florie myślała o zbliżającym się huraganie, jakby to, co się ostatnio wydarzyło, to było za mało nieszczęścia w jej życiu. Jeszcze pogoda musiała dołożyć jej zmartwień.

Pierwsze nieśmiałe krople deszczu spadły dosłownie kilka minut później. Florence patrzyła przez kuchenne okno, jak ciemne chmury szczelnie zakrywają niebo. Jeszcze raz sprawdziła, czy zamknęła wszystkie okna i czy Benny jest bezpieczny, a potem usiadła przy kuchennym stole, obserwując sytuację za oknem. Pozostawiła sobie jedną małą lampkę, którą postawiła na stole, żeby rozświetlała ciemną kuchnię i żeby Austin wiedziała, kiedy zniknie prąd. Bo zniknie na pewno.

— Przynajmniej podleje wszystkie rośliny — powiedziała do Benny'ego, który rozłożył się na jej kolanach. — Tak długo było sucho, że ten deszcze to prawdziwe zbawienie.

I rzeczywiście przez pierwszą godzinę tak myślała. Na zewnątrz zrobiło się co prawda ciemno i złowrogo, ale w domu czuła się bezpieczna. Wiatr uderzał lekko o okna i ściany budynku, ale nie było to najgorsze, co przeżyła. Deszcz uderzał o szyby, co sprawiło, że wewnątrz zrobiło się jakoś bardziej przytulnie. Od razu przypomniały jej się długie jesienne wieczory, które spędzała z kubkiem herbaty i książką. Florie przyniosła nawet świeczki ze spiżarni przy kuchni, żeby oświetlić sobie dom, kiedy już zabraknie prądu.

Wszystko zmieniło się jednak, kiedy zegary wybiły dwudziestą trzecią, a wiatr zaczął ostro uderzać w jej domek. Florence słyszała przerażające wycie i dziwne trzaski dochodzące z zewnątrz. Deszcz zaczął zacinać w szyby tak, że miała wrażenie, że zaraz wypadną i cała ta woda wleci do środka, a mrok panoszący się za oknem porwie ją do samego piekła.

Przy kolejnym głośnym huku, Benny zerwał się z jej kolan i z najeżonym grzbietem czmychnął gdzieś w ciemne zakątki domu.

— Benny, poczekaj! — krzyknęła za nim, jednak po kocie nie pozostał już nawet ślad. — Świetnie — mruknęła do siebie.

Wtedy zgasł prąd. Florie stała na środku kuchni w zupełnej ciemności z nawałnicą za oknem i łzami w oczach. To nie miało tak być. Nigdy sama nie przechodziła przez takie załamanie pogody. Zawsze był ktoś, kto był dla niej podporą, kto wiedział, co robić i jak się uchronić przed żywiołem. Nienawidziła huraganów. Nienawidziła samotności. Wredny głosik w jej głowie uparcie przypominał, że gdyby nie odrzuciła wtedy Steve'a, to nie byłaby teraz sama i nie musiałaby się aż tak bać. Nie musiałaby wcale się bać. Steve był silny i odpowiedzialny, na pewno powiedziałby coś, co by ją uspokoiło. Przytuliłby ją mocno i czułaby się bezpieczna. Jedyne, co jej pozostało, to czekać aż huragan przejdzie i modlić się, żeby żadne drzewo nie zwaliło się na jej dach.

Kiedy usłyszała kolejny głośny huk, który mógł oznaczać tylko to, że jednak jakieś drzewo się przewróciło, Florence upadła na kolana, zakrywając uszy dłońmi. Nie wiedziała, co ma zrobić. Zostać w środku? Uciekać? Zadzwonić po pomoc?

Tak! To był genialny pomysł. Wystarczyło tylko schować na później swoją dumę i wykręcić numer do Rogersa. Florie jak szalona rzuciła się do swojej torebki, w której znajdował się telefon. Ostre światło wyświetlacza raziło ją w oczy, ale nie zwracała na to uwagi. Chciała tylko usłyszeć spokojny głos Steve'a. Chciała, żeby powiedział jej, że wszystko będzie dobrze i że do rana już będzie po wszystkim. I żeby przyjechał.

Nie dane jej jednak było wykonać żadnego połączenia. Najwidoczniej coś musiało stać się z odbiornikiem, bo nie miała zupełnie zasięgu. Była skazana na siebie.

— Co mówiła ciocia o huraganach? Co mówili w telewizji? — mówiła gorączkowo sama do siebie, chcąc wymyślić jakiś plan. — Zamknąć okna, zabezpieczyć przedmioty na zewnątrz... To bez sensu! — załkała, łapiąc się za głowę. — To wszystko bez sensu! Umrę tu dzisiaj!

Kiedy tylko ta okropna myśl pojawiła się w jej głowie, Florie rozpłakała się na dobre. Była pewna, że zginie przywalona przez drzewo i przez długi czas nikt jej nie odnajdzie. Steve nie będzie jej szukał, bo przecież sama się od niego odcięła, Laura i Clint też nie, bo powiedziała im, że potrzebuje czasu sama ze sobą. Umrze w samotności na odludziu i nikt nie będzie o niej pamiętał. I nikt nie zaopiekuje się Bennym. Ta myśl była dla niej najbardziej bolesna i spowodowała kolejną porcję łez. Benny nie mógł żyć tak zupełnie sam. Owszem, potrafił sobie coś upolować, ale potrzebował miłości i głaskania po brzuszku. I wylegiwania się na parapecie kuchennym.

Opanuj się, na Boga, dziewczyno — zganiła się, kiedy jej myśli zaczęły przybierać coraz czarniejszy odcień. Wzięła głęboki wdech i otarła łzy z policzków. Co mówiła ciocia? Żeby nie wychodzić z domu. Żeby nie przebywać blisko okien i żeby usiąść na ziemi przy ścianie. Tak, właśnie tak robiły, kiedy drzewa łamały się jak wykałaczki, a one siedziały same w tym samym domu. Ciocia potrafiła zachować zimną krew, więc ona też musiała.

Przeszła więc do sypialni i usiadła pod ścianą jak najbardziej w głębi domu. Uważała, żeby znaleźć miejsce, gdzie nic na nią nie spadnie, gdzie żaden mebel się nie przewróci. Wzięła jeszcze kilka głębokich oddechów, zakryła uszy dłońmi i udawała, że wszystko jest w porządku. Wmawiała sobie usilnie, że zaraz będzie po wszystkim. Zaraz wiatr się uspokoi, deszcz przestanie padać, wyjdzie słońce i znów będzie bezpiecznie. Steve po nią przyjedzie i powie jej, że dobrze sobie poradziła i że jest z niej dumny. I że wcale nie wierzy w te bzdury, które napisali agenci w tych aktach. A ona powie mu, że jest jej przykro, że tak to wszystko się skończyło. I wszystko sobie wyjaśnią.

Kiedy otworzyła na moment oczy, dostrzegła w oddali coś, czego wcześniej nie było, a raczej tak jej się wydawało. Podniosła się z trudem i szybkim krokiem pokonała odległość z sypialni do kuchni. Na jednej z półek stała malutka ceramiczna figurka białego kotka z niebieskimi oczami. Tego samego, który stał na regale w domu Steve'a. Ten, o którym Florie powiedziała, że przypomina Rogersa. Kobieta wzięła w dłonie to maleństwo i zacisnęła mocno w dłoni. Nie miała pojęcia, że Steve go zatrzymał, a tym bardziej że przyniósł go do niej. Znowu zaczęła płakać, tym razem nad wielkim sercem Rogersa i własną głupotą. A co jeżeli on naprawdę mógł zostać z nią dłużej niż wszyscy inni i wytrzymałby znacznie więcej? Czuła się jak skończona idiotka i hipokrytka.

Przez resztę nocy Florie siedziała skulona w kącie sypialni, modląc się o nastanie świtu i ściskając w dłoni figurkę kota o oczach jak letnie niebo. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro