16 | Piwnica, drzewo i przysięga na wieczność

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Pierwsze promienie wschodzącego słońca nieśmiało wyjrzały zza chmur już przed siódmą. Ciepły złoty blask był jak zapowiedź wytchnienia. Otulił każdy zasmucony po intensywnej nocy domek, każde przestraszone serce i wlał we wszystkich nadzieję na dobry dzień.

Steve nie spał dobrze tej nocy, pewnie jak każdy w okolicy. A raczej nie spał prawie wcale. Krótką drzemkę, w którą zapadł, kiedy wiatr nieco zelżał, a złowrogie uderzenia deszczu o szyby zmieniły się na bardziej monotonne i usypiające, przerwało donośne pukanie. Kiedy zaspany dotarł do drzwi, ujrzał po drugiej stronie zaniepokojonego Paula Duncana, który powiedział mu coś o zalanej piwnicy. Zegary pokazywały wtedy kilka minut po szóstej. Rogers nie zastanawiał się długo i po kilkunastu minutach wpatrywał się ze zmartwionymi gospodarzami w masę brudnej wody, która zaczęła wlewać się aż do kuchni.

Pierwsze godziny po przebudzeniu Steve spędził więc wynosząc wiadrami wodę na zewnątrz i udrażniając pompę, która co chwilę zapychała się od piachu i roślin. Nie był to wymarzony poranek, ale widok łez, które majaczyły w kącikach oczu Dottie Duncan, nie pozwolił mu odmówić. A wdzięczne uśmiechy gospodarzy, po tym jak udało im się opanować kryzysową sytuację, utwierdziły go w przekonaniu, że postąpił słusznie. Choć przez cały czas miał z tyłu głowy myśl, że powinien być gdzieś indziej. Że powinien sprawdzić co u Florence.

Z tą myślą wbiegł na swoje podwórze. Przebrał się szybko w suche ubrania, po czym wyprowadził motocykl z garażu. Chciał jak najszybciej sprawdzić, czy wszystko było u niej w porządku, czy nie potrzebowała pomocy. Miał gdzieś te wszystkie dobre rady, żeby trzymał się przez jakiś czas z daleka. Musiał ją zobaczyć i upewnić się, że była bezpieczna.

Okolica była zadziwiająco spokojna, szczególnie że jeszcze kilka godzin wcześniej szalał tam przerażający huragan. Steve był pod wrażeniem, że po takiej nawałnicy może być tak spokojnie. Zupełnie nie, jakby dosłownie chwilę wcześniej w domy uderzały potężne podmuchy wiatru połączone z zacinającym deszczem. Zupełnie nie, jakby wszyscy z drżącymi sercami oczekiwali najgorszego. Teraz powietrze było niezwykle lekkie. Aż chciało się wyjść na zewnątrz i wziąć głęboki wdech, napełnić płuca zbawiennym tlenem po nocy, która dla niektórych była czasem bezdechu i strachu.

Steve jechał szybko, nie zwracając uwagi na rozbryzgujące się pod kołami błoto. W lesie powietrze było bardzo wilgotne i chłodne, szczególnie w porównaniu do temperatury sprzed kilku dni. Z drzew jeszcze skapywały pojedyncze krople wody, które zatrzymywały się na jego pędzącej sylwetce. Rogers zręcznie omijał leżące na drodze, połamane przez wiatr gałęzie. W pewnej chwili zatrzymał się gwałtownie, aż motocykl wywinął mu się w bok na błocie. Przed nim leżało zwalone duże drzewo, które uniemożliwiło przejazd. Steve podszedł bliżej, by uważnie przyjrzeć się oślisgłemu, pokrytemu mchem pniowi. Drzewo wyrwane było z ziemi wraz z korzeniami, które razem z hałdą piachu sterczały nieszczęśliwie ku górze. Rogersowi ten widok bardzo się nie spodobał i to nie dlatego, że dalej musiał iść pieszo, a dlatego że wzmogło to w nim niepokój. A co jeżeli Florie coś się stało? W końcu mieszkała na skraju lasu, a tam było pełno słabszych drzew, które były ledwo zakorzenione w grucie. Już przy mniejszym wietrze mogły się przewrócić, a co dopiero teraz. Jednego był pewien — jeżeli stała się jej krzywda, nigdy sobie tego nie wybaczy.

Kolejną milę musiał pokonać na własnych nogach. Biegł, ile miał sił, co w jego przypadku oznaczało dość szybko. Na podwórzę przed domem Florie wbiegł lekko zdyszany. Oddech uwiązł mu jednak w gardle, kiedy spojrzał na kolejne wielkie drzewo, które przewróciło się wprost na ciemnego Jeepa Florie. Podbiegł do zmiażdżonego doszczętnie samochodu, modląc się, żeby w środku nie znalazł Austin. Ale pojazdy był pusty. Steve domyślał się, że nie posłuży on już nikomu i jedyne, co można z nim zrobić, to go zezłomować. Nie zawracał sobie jednak głowy takimi myślami, tylko jednym sprężystym susem przeskoczył nad zwalonym pniem, który stał na drodze do domu.

Wtedy ją zauważył. Florence siedziała na schodkach na ganku z przykurczonymi nogami, które objęła mocno ramionami. Nie widział jej twarzy, ale po sylwetce domyślił się, że nie jest dobrze. Powoli ruszył w jej stronę, nie wiedząc, czego się spodziewać. Szczególnie po tym, w jaki sposób przyszło im ostatnio się pożegnać.

Kiedy Florence podniosła na niego spojrzenie, zobaczył masę łez błyszczących w porannym słońcu. Jej mimika była tragiczna i aż serce mu pękało na ten widok, ale nie mógł odpędzić myśli, że cierpiąca, była taka piękna. Niczym Madonna ubolewająca nad zmarłym synem. Na jego widok Austin wykrzywiła usta w podkówkę, a z jej oczu popłynęły świeże łzy. Lśniły one jak srebro, jak najdroższe kryształy. Zlepiły ze sobą długie rzęsy.

Kiedy tak na niego patrzyła, nie mógł po prostu stać obojętnie. Podszedł więc bliżej, wyciągając do niej ręce. Florie też to zrobiła. Wyciągnęła do niego ramiona, jak ufne dziecko, które potrzebuje pomocy. A on miał zamiar dać jej wszystko, czego będzie potrzebowała, choć oficjalnie nie rozmawiali ze sobą od kilku długich dni. Więc przytulił ją najmocniej, jak tylko mógł. Tak, żeby wszystko, co złe wyparowało.

— Przepraszam — wyjąkała pomiędzy spazmami Florie, zaciskając dłonie na jego koszulce.

— Nie musisz nic mówić — powiedział Steve, przyciągając ją mocniej do siebie.

Chciał, żeby czuła się już bezpieczna. Żeby przestała płakać i żeby z powrotem było dobrze. Pogładził ją po głowie, a kiedy odsunęła się lekko, zobaczył zaczerwienione od płaczu oczy i policzki. Przetarł kciukami łzy z jej skóry, a kiedy chwyciła jego dłoń, zauważył, że jej ręka była pokryta krwią. Zmarszczył brwi na ten widok.

— Co się stało? — zapytał, ujmując delikatnie jej rękę.

— Skaleczyłam się, kiedy sprawdzałam samochód — przyznała cicho, nie patrząc mu w oczy, jakby to było coś hańbiącego.

— Trzeba to opatrzyć. Masz w domu apteczkę? — zapytał, badając wzrokiem całą jej twarz.

Florence odpowiedziała skinieniem głowy. Przeszli do środka, gdzie Steve z ulgą stwierdził, że wszystko było w porządku. Budynek nie uległ zniszczeniu w żadnym stopniu. Tylko ten samochód.

Rogers odnalazł apteczkę w jeden z szafek w łazience i przeszedł z nią do kuchni, gdzie Florie ze spuszczoną głową opierała się o najbliższy blat. Skaleczone przedramię, które wcześniej przemyła pod bieżącą wodą, trzymała wyciągnięte przed siebie tak, jak polecił jej Steve. Mężczyzna położył apteczkę na stole i zmoczył w zimnej wodzie ręcznik, który również znalazł w łazience. Rogers ujął jej dłoń i delikatnie zaczął przecierać skórę wokół rozcięcia. Florie patrzyła na jego ręce, ale miał wrażenie, że wcale nie skupiała się na jego ruchach. Po policzkach nadal spływały jej łzy, które starała się ukradkiem ocierać. W kuchni panowała cisza, tak kojąca po hałasach huraganu.

— Ja już nie daję rady — zaczęła Florie, kiedy Rogers zaczął owijać jej rękę bandażem.

Steve podniósł wzrok i napotkał parę zapłakanych oczu, z których bił tylko smutek. Nie patrzyła mu jednak w oczy. Wzrok miała zawieszony na swojej ręce, na świeżym bandażu.

— Nie potrafię już dłużej żyć tu sama.

„Już nie jesteś sama" chciał powiedzieć Steve, ale głos uwiązł mu w gardle.

— Bardzo za nim tęsknię — wyszeptała, wbijając w niego spojrzenie. — Za Charliem. To nie tak miało wyglądać. Charlie przysiągł, że nigdy mnie nie opuści. On tak kochał i dbał o ten dom, i o tę okolicę. Kochał lasy, tych ludzi i ten spokój. A teraz, kiedy go nie ma, zobacz, co się dzieje. Nie potrafię tego sama udźwignąć. Tak bardzo bym chciała, żeby do mnie wrócił — powiedziała, po czym zacisnęła mocno powieki, a jej ciałem wstrząsnął szloch.

Steve nie wiedział, co powiedzieć. Florie nawiązywała do przeszłości na długo, zanim się poznali. Do złotych czasów, które już nie wrócą, choć gdyby tylko mógł, dla niej cofnąłby czas. Nawet jeżeli miałaby wrócić do Charliego, który najwidoczniej był ważniejszy, niż się mu wydawało. Może był ważniejszy, niż on sam mógł kiedykolwiek dla niej się stać? Była to bardzo bolesna myśl, ale postanowił to zaakceptować, bo co innego mógł zrobić?

— Nie musisz być już nigdy sama — powiedział. Florence otworzyła oczy i spojrzała na niego smutno. A może dostrzegł w nich także iskrę nadziei? — Pomogę ci ze wszystkim, jeżeli tylko będziesz tego chciała.

— Obiecujesz? — zapytała szeptem, łapiąc go za rękaw koszulki.

Rogers wiedział, że to co teraz powie, będzie jak przysięga na wieczność. Te słowa, które zaraz miały wypłynąć z jego ust, nie będą tylko czczą paplaniną. Będą kołem ratunkowym dla Florie, deklaracją bezpieczeństwa.

— Obiecuję — powiedział pewnym głosem. — Kochanie, gdybym tylko mógł, dałbym ci całe bogactwo tego świata i wszystkie gwiazdy we wszechświecie. — dodał, gładząc dłonią skórę na jej policzku.

Florence wtuliła twarz w jego dłoń. Ciepło jego skóry było odprężające, a jego obecność była taka kojąca. Wypełniała każdy pusty i smutny centymetr jej duszy. Wiedziała, że teraz już nie było odwrotu. Nie mogła już dłużej uciekać, wymigiwać się od prawdy i udawać, że jej przeszłość nie istnieje. Przyszedł czas, żeby Steve dowiedział się wszystkiego. Zasługiwał, żeby poznać prawdę.

Florie postanowiła więc kuć żelazo, póki gorące.

— Poczekaj tu chwilę — powiedziała do Rogersa i ruszyła w stronę sypialni.

Podeszła do szafki nocnej i wyjęła z niej małą materiałową saszetkę, którą zacisnęła mocno w dłoni. Powolnym krokiem ruszyła z powrotem do kuchni, gdzie napotkała zaniepokojone spojrzenie Steve'a. Austin przełknęła boleśnie ślinę. Nie sądziła, że będzie to dla niej tak trudne.

— Usiądź, proszę — powiedziała, wskazując dłonią na krzesło przy stole. — Muszę ci o czymś powiedzieć.

Steve spełnił tę prośbę, cały czas bacznie ją obserwując. Florie usiadła naprzeciw niego i wzięła głęboki oddech. Spojrzała głęboko w jego oczy, które teraz wyglądały jak letnie niebo, wyjęła z saszetki niewielki przedmiot i położyła go na stole pomiędzy nimi.

W porannym słońcu, wpadającym do środka przez kuchenne okno, zalśniła złota obrączka.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro