17 | Superbohaterka, Charlie i inwazja na Nowy Jork

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Niewielki złoty pierścionek leżał pomiędzy nimi. Steve wbijał w niego spojrzenie, niezdolny wydobyć z siebie żadnego słowa. Obrączka. Na pewno ślubna i z pewnością należąca do Florence. Kobieta również milczała, bo sama nie wiedziała, jak zacząć tę trudną rozmowę.

— Charlie to... Charles to był mój mąż — zaczęła cicho, spoglądając na obrączkę. — Charles Austin, tak się nazywał. Kochałam go najmocniej na świecie, a co najśmieszniejsze w tym wszystkim, to przeze mnie umarł — dodała, podnosząc wzrok na Rogersa. — Czasem mam wrażenie, że go zabiłam. Tak jak tych ludzi w Nowym Jorku.

Steve nie wiedział, co ma o tym myśleć i zdecydowanie nie wiedział, co ma powiedzieć. Wypierał ze świadomości choćby cień myśli, że Florence mogła kogokolwiek skrzywdzić.

— Poznałam go w Nowym Jorku, kiedy jeszcze tam pracowałam i mieszkałam. Wpadliśmy na siebie w metrze, a ja niezdarnie ubrudziłam jego beżowy płaszcz kawą. Nie dało się już wywabić tej plamy. — Austin uśmiechnęła się z nostalgią. — Trzymał w dłoniach egzemplarz Zbrodni i kary Dostojewskiego, a ja skomentowałam to jakoś. Nie pamiętam już nawet, co wtedy powiedziałam, ale zaczęliśmy rozmawiać. Wysiadł na tym samym przystanku, co ja i jeszcze przez długi czas stamtąd nie odeszliśmy. Świetnie się nam rozmawiało. Wymieniliśmy się numerami, wypiliśmy razem kilka kaw, a potem zaczęliśmy się spotykać. To brzmi jak tandetna historia z taniego romansu, a takie romanse często zawierają w sobie całkowitą katastrofę. Szkoda, że wtedy tego nie dostrzegałam. Wtedy czułam się, jakbym była pobłogosławiona przez los. Miałam stabilną pracę, kochającego chłopaka i własne mieszkanie w jednym z najważniejszych miast na świecie.

Florie zatrzymała się na chwilę i przejechała opuszkiem po krawędzi pierścionka. Jej mina była taka rozmarzona.

— Kiedy już razem mieszkaliśmy, zdarzył się ten incydent w Nowym Jorku. Wtedy też Charlie dowiedział się prawdy o mnie. Strasznie się bałam, że mnie zostawi. Nie mogłabym go za to winić — powiedziała z wyczuwalną nutą obrzydzenia do samej siebie. — Ale tego nie zrobił. Zamiast tego oświadczył mi się, kiedy tylko przeprowadziliśmy się tutaj. I zrobił to przy tym stole. — Florence spojrzała na Steve'a, a w jej oczach zamajaczyły łzy. — Tak po prostu, pewnego zwyczajnego poranka przy śniadaniu wyciągnął pierścionek, a ja pomyślałam, że w końcu będzie dobrze. Że wszystko się ułoży, że życie wróci do normy.

Znów zamilkła na dłuższy moment. Steve wyciągnął w jej stronę dłoń, którą chwyciła, uśmiechając się z wdzięcznością. Po jej policzkach spłynęły wtedy łzy.

— Pobraliśmy się niedługo potem, tu na jednej z tych pięknych łąk. Było kameralnie, zaprosiliśmy kilku znajomych i przyjaciół, jego rodziców i najbliższych krewnych. Ciocia Eloise już wtedy nie żyła. To był jeden z najpiękniejszych dni w moim życiu.

Po tych słowach wstała i na chwilę wyszła z kuchni. Wróciła, trzymając w dłoniach dość dużą fotografię, którą położyła przed Rogersem.

Byli na niej oboje — ona i Charlie. Mąż i żona. Florence miała długą prostą białą sukienkę z okrągłym dekoltem i bufiastymi rękawami. Trzymała w dłoniach bukiet polnych kwiatów, takich samych, które miała wplecione we włosy. Charles miał na sobie ciemnobrązowy garnitur. Byli szczęśliwi. Florie uśmiechała się szeroko, a cała jej twarz aż promieniała. Trzymała męża pod ramię i wyglądała, jakby już niczego od życia nie potrzebowała. Jakby była spełniona. Charlie był wysoki i przystojny, to Rogers musiał przyznać. Miał ciemne, przydługie włosy, które lekko się kręciły i bystre spojrzenie ukryte nieco za okrągłymi okularami. Nosił zarost.

— Charlie zmarł rok później. Latem. — powiedziała cicho, tępo wpatrując się w fotografię, którą trzymał w dłoniach Steve. — Utopił się.

Rogers podniósł na nią spojrzenie. Austin zacisnęła usta w cienką linię, a jej twarz wykrzywiła się w smutnym grymasie. Utopił się. Teraz wszystko zaczynało być jasne. To, dlaczego Florence nie wchodziła do jeziora. Miała traumę.

— Wypłynął łódką na jezioro tą, którą raz chciałeś się przepłynąć. Chciał łowić ryby. Ja siedziałam wtedy na brzegu, bo nie miałam ochoty mu towarzyszyć. Nie wiem nawet, kiedy zniknął mi z oczu. To był ułamek sekundy, a na horyzoncie nie było już widać łodzi. Zaczęłam krzyczeć jego imię. Wbiegłam do tego piekielnego jeziora, żeby mu pomóc. Ja mogłam mu pomóc, Steve — powiedziała z bólem, wbijając w niego pełne wyrzutów sumienia spojrzenie. — Mogłam wyciągnąć całą tę cholerną łódkę na brzeg jednym skinieniem, wcześniej roznosiłam całe budynki w proch bez żadnego problemu. Mogłam, ale tego nie zrobiłam, bo jego nigdzie nie było i zaczynało robić się ciemno. Płynęłam w stronę, gdzie ostatni raz widziała łódkę, ale nie mogłam go znaleźć. Jakby rozpłynął się w powietrzu. — Kolejne słowa wyrzucała z siebie gorączkowym tonem, jakby chciała się usprawiedliwić. — Zadzwoniłam po pomoc i pozwoliłam, żeby to oni go szukali. Nie powinnam była tego robić. Powinnam była szukać go wtedy do upadłego.

Zamilkła, a cisza, która zapanowała w kuchni, była gęsta i niepokojąca. Florie spojrzała za okno, skąd widziała połyskującą w słońcu taflę jeziora. Tego samego, które odebrało jej wszystko, co najcenniejsze miała w życiu.

— Jego ciało znaleźli o poranku. Był zimny, blady i tak do siebie niepodobny. Potem policjanci naopowiadali mi jakichś głupot, że niby łódka się przewróciła, że stracił przytomność. Sama nie wiedziałam, czy mam im wierzyć, bo Charlie dobrze pływał. Ale kto wie, może spanikował? Najgorsze jest to, że przyjechała jego matka i mi go zabrała, jakbym nie była jego żoną. Jakbym była dla niej nikim. Zabrała ciało do Montany, bo stamtąd pochodził i tam pochowała. A mnie nawet o tym nie powiadomiła. — Florie przyłożyła dłoń do czoła i załkała żałośnie. — Nie byłam na pogrzebie własnego męża, nie miałam szansy nawet się z nim pożegnać. Ostatnie, co widziałam to ta blada, wręcz sina, odmoczona skóra. Próbowałam znaleźć jego grób, ale wiesz przecież, jak Montana jest wielka.

Austin odchrząknęła i ponownie spojrzała na Rogersa. Steve'a ścisnęło serce, widząc jej na nowo zrozpaczoną twarz.

— I wtedy zostałam całkiem sama — powiedziała po dłuższej chwili, podczas której przełknęła wiele gorzkich łez. — Bez nikogo. Bez cioci, bez Charliego. Sama. Ja i ten dom, w którym pozostały jego rzeczy, jego zapach, wspomnienia i echo jego głosu. Zamknęłam się tu na kilka miesięcy, żeby wszyscy o mnie zapomnieli, żeby dali mi spokój. Potem powiedzieli mi, że to była moja żałoba, ale ja nie wiem, czy moja żałoba w ogóle się zakończyła. A najgorsze z tego wszystkiego jest to, że to nie była pierwsza osoba, którą tak sromotnie zawiodłam, którą mogłam uratować, a tego nie zrobiłam — stwierdziła, patrząc mu w oczy. — I którą skrzywdziłam.

— Nowy Jork — wydusił z siebie Rogers, przypominając sobie o aktach.

Florie przytaknęła skinieniem głowy.

— Uprzedzając twoje pytania, to urodziłam się taka — zaczęła Florie, a jej oczy zalśniły na niebiesko. Z bliska wyglądało to niesamowicie, ale i nieco przerażająco. Jej oczy wyglądały, jakby mogły prześwietlić na wylot, dojrzeć każdy zakamarek duszy. — Chociaż może urodziłam to za dużo powiedziane, bo odkryłam te... Zdolności, kiedy miałam piętnaście lat. Nikomu o tym nie powiedziałam. Charlie był pierwszy, który się o tym dowiedział, a potem wiedzieli już wszyscy, a w szczególności ci okropni agenci. Pewnie zdziwiło cię też moje nazwisko w tych aktach. Beckett, moje panieńskie.

W dzień inwazji miałam wolne i spędzałam czas z Charliem w mieszkaniu. To był spokojny dzień. Do czasu. Kiedy za oknem zobaczyłam te... Sama nie wiem, jak mam je nazwać — te stwory, byłam spanikowana. Zrobił się ogromny chaos, ludzie krzyczeli, uciekali. Ja też chciałam uciekać. Ratować siebie i Charliego. Ale pomyślałam wtedy, że może to jest znak dla mnie. Żebym przestała się ukrywać, żebym wykorzystała swoje zdolności, żeby pomóc ludziom. Chciałam być jak wy — przerwała na moment, wbijając w Steve'a spojrzenie. — Łudziłam się, że mogę być jak wy, że mogę być superbohaterką. Nie byłam nią wtedy i nie jestem teraz. Ruszyłam jednak w ten bój, w kłębowisko jakichś kosmicznych poczwar, które mogły rozszarpać mnie na kawałki, ale to ja rozszarpywałam je. Jedno po drugim i to było takie satysfakcjonujące. Pomaganie innym i te pojedyncze wdzięczne spojrzenia uciekających ludzi. Chyba za bardzo się wtedy wczułam w ratowanie świata, bo w pewnej chwili jeden z tych wielkich latających potworów uderzył w wieżowiec, a na ulicę poleciały fragmenty gruzów. I byli tam jacyś ludzie, schronili się niedaleko i to na nich leciały te kamienie. Chciałam ich uratować i przytrzymałam ten lecący gruz. Czułam się jak prawdziwa bohaterka, brakowało tylko żeby zaczęli mi wiwatować. Tylko że nie utrzymałam tych kamieni i zwaliły się one na nich, zabijając co do jednego. Dwadzieścia sześć osób.

Potem agenci przeszukali nagrania z monitoringu te, które ocalały i na nich to wyglądało, jakbym celowo zrzuciła ten beton na tych biednych ludzi. Widziałam te nagrania i to naprawdę tak wyglądało. Wtedy mnie zatrzymali, wywieźli do jakiejś tajnej bazy, nie wiem nawet, gdzie to było, i długo przesłuchiwali. Mówili, że jestem zdrajczynią narodu, zdrajczynią całej planety, że mają dla mnie przygotowaną celę, z której nigdy nie wyjdę. Założyli mi na szyję taką obrożę, która mnie bardzo osłabiła. Czułam się naprawdę okropnie. Chciałam tylko pomóc, chciałam wykorzystać moje zdolności, żeby ocalić niewinnych ludzi, a potem agenci powiedzieli, że współpracowałam z tymi potworami z kosmosu. Że współpracowałam z tym asgardzkim księciem, który był prowodyrem tego wszystkiego, a ja nawet nigdy nie widziałam go na oczy!

Nie wiem, dlaczego mnie wtedy wypuścili, zamiast zamknąć w jakimś pilnie strzeżonym więzieniu, gdzie trafiają najgorsi z najgorszych. Może w końcu mi uwierzyli, że chciałam pomóc? Może przeprowadzili śledztwo, podczas którego wyszło, że chciałam zatrzymać te gruzy? Może w końcu uznali, że jestem jednak niegroźna? Nie wiem, ale wtedy dali mi spokój. Odwieźli mnie do Nowego Jorku i zostawili na ulicy. Spojrzałam wtedy na to zrujnowane miasto i poczułam, że muszę je opuścić.

Florence zamilkła na moment, jakby głęboko się nad czymś zastanawiała. Steve nie chciał jej przerywać. Milion myśli wirowało mu w głowie, jednak chciał dać jej czas, żeby powiedziała wszystko, co leżało jej na sercu.

— Wiesz, czasami zastanawiam się, czy ci agenci nie mieli racji — powiedziała, skubiąc skórkę przy paznokciu. — Czy ja naprawdę nie mogłam zatrzymać tych lecących kamieni? Czy ja naprawdę nie mogłam uratować Charliego przed utonięciem? Czasem mam wrażenie, że mogłam, ale nie zrobiłam tego, bo po prostu nie chciałam. Że ich zabiłam i że naprawdę jestem potworem tak, jak napisali w tych aktach.

— Nigdy w to nie uwierzę — powiedział w końcu Steve. — Nigdy.

Florence podniosła na niego wzrok. Chciała być tego tak samo pewna.

— Może i poznałem cię niedawno, może nie znam cię od lat, ale wiem, że jesteś jedną z najlepszych osób, jakie spotkałem w życiu. Najżyczliwszą. Najbardziej pomocną. Widziałem, jak dbasz o ludzi w miasteczku, jak przejmujesz się ich losem, jak przywozisz im drobne prezenty, żeby sprawić im radość. Widziałem, jak traktujesz Danny'ego, jak dajesz mu kolejną już szansę, chociaż dawno powinnaś się od niego odciąć. Masz zbyt duże serce jak na ten świat, Florie, a ta przeklęta TARCZA wykorzystała to doszczętnie i bez skrupułów. Powiem to z czystym sumieniem — nie zasłużyłaś na całe zło, które cię spotkało i nie pozwolę, żebyś myślała o sobie w ten sposób, bo to nieprawda. Nie jesteś potworem, nie jesteś morderczynią i zasługujesz na miano superbohaterki nawet bardziej niż my wszyscy ogrzewający się tam w blasku fleszy. Robiliśmy dużo gorsze rzeczy.

Florie patrzyła na niego smutno. Był dla niej taki dobry. Właśnie opowiedziała mu, jak przez nią życie straciło łącznie dwadzieścia siedem osób, a on po prostu powiedział jej, że jest superbohaterką. Skąd miał w sobie tyle dobroci, tyle życzliwości i tyle wiary w ludzi?

Rogers znów wyciągnął dłonie w jej stronę, a Florence je chwyciła. Była już zmęczona ciągłym uciekaniem, ukrywaniem tego, co było. Musiała przyznać, że poczuła się dużo lepiej, odkąd podzieliła się ze Steve'em najmroczniejszą cząstką siebie. Jakby wielki ciężar, przygniatający ją do ziemi, nagle odpuścił.

— Nie boisz się, że ciebie też skrzywdzę? — zapytała.

— Nie — odparł Steve, gładząc kciukami grzbiety jej dłoni. — Wiem, że wtedy w Nowym Jorku zrobiłaś wszystko, co było w twojej mocy, żeby uratować tamtych ludzi. To nie była twoja wina. Śmierć Charliego również nie była twoją winą. Musisz w to uwierzyć, bo ja w to wierzę i wiem, że nigdy mnie nie skrzywdzisz.

— No, w sumie to lądowanie w drzewach, które zafundowałam ci ostatnio, nie było zbyt miłe — odparła Florie, uśmiechając się lekko.

Rogers wziął ten uśmiech za dobry omen. Był jak to słońce, które wyjrzało o poranku po trudnej nocy. Delikatny, ale rozgrzewający serce.

— Nie było tak źle — zaśmiał się w odpowiedzi. — Kiedyś wyskoczyłem z wieżowca — dodał, po czym uniósł obie jej ręce i złożył na nich pocałunek.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro