18 | Błękit, czerń i złote iskry

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Dojście do siebie po huraganie zajęło Florence trochę czasu. Z ciężkim sercem zgodziła się ze Steve'em, że jej ukochany samochód należy zezłomować. Miał rację, że nic z niego już nie zostało. Ale jeszcze trudniej przychodziło jej uwierzenie, że może rzeczywiście nie była winna wszystkiemu, o co sama przez lata się obwiniała. Te myśli wydawały się dla niej dziwne i obce, jakby nie jej własne, ale może były prawdziwe. Nie chciała już dłużej żyć w cieniu przeszłości, w żałobie po stracie najbliższych.

Był pogodny, cichy wieczór, kiedy Florie wyszła na taras swojego domu, niosąc ze sobą butelkę samorobnego wina i dwa kieliszki. Postawiła je na drewnianym stoliku i uśmiechnęła się do siedzącego w wiklinowym fotelu Rogersa. Przeszła zaraz kawałek, by zapalić świece umieszczone w stojących na rogach tarasu lampionach. W tym czasie Steve otworzył wino i rozlał je do kieliszków. Florie usiadła od razu obok niego, w drugim fotelu, rozkoszując się muzyką lecącą ze starego radia, ustawionego gdzieś z boku. Podkurczyła nogi i wzięła do ręki wypełniony szkarłatnym płynem kieliszek.

Wieczór był naprawdę piękny. Nawet najmniejsze źdźbło trawy, najmniejszy listek na drzewie nie miały szans się poruszyć, bo było całkowicie bezwietrznie. Powietrze było lekkie, pachniało wilgotnym lasem i trawą. Na niebie nie było ani jednej chmury, dzięki czemu było widać pierwsze, nieśmiało świecące gwiazdy. Po słońcu pozostała jedynie wąska, złota łuna na horyzoncie, która rozchodziła się jeszcze nad łąkami. W trawie cykały świerszcze, lecz ich muzyka została zagłuszona przez spokojne rytmy puszczane przez stację radiową. W widocznej stamtąd tafli jeziora odbijało się całe niesamowite niebo. Florie oparła głowę na ramieniu Rogersa i z lekkim uśmiechem na ustach chłonęła ten piękny, idylliczny widok. Światło rzucane przez lampiony dodawało niezwykłego klimatu. W rogu tarasu lśnił również sznur żółtych lampek, które Florie powiesiła tam lata wcześniej. Była zdziwiona, że jeszcze działały. Spiker zapowiedział audycję retro i wkrótce rozległ się kojący głos Doris Day, śpiewającej piosenkę Again.

— To chyba z twoich czasów? — zapytała Florence, podnosząc głowę, by zerknąć na Steve'a.

— Tak — odpowiedział. — Choć nie doczekałem wypuszczenia tej piosenki. Nadrobiłem to jednak całkiem niedawno — dodał, uśmiechając się do niej.

Austin wodziła wzrokiem po jego twarzy, badając każdy centymetr skóry — i ten ukryty w mroku, i ten oświetlony przez lampiony.

— Zatańczymy? — zapytał, wyciągając do niej dłoń.

Florie zaśmiała się cicho, ale podała mu rękę i po chwili kołysali się powoli w sennym rytmie piosenki. Jasna sukienka Florence falowała delikatnie przy każdym ruchu. Austin położyła głowę na jego piersi i przymknęła oczy, wsłuchując się i w piosenkę, i w spokojne bicie jego serca. Steve oparł policzek na czubku jej głowy. Było idealnie, spokojnie i sielsko. Florence pomyślała, że właśnie tak mogłaby przeżyć resztę życia — w jego objęciach, w poczuciu bezpieczeństwa, w błogiej przyjemności. Gdzieś tam z tyłu głowy zamajaczyła myśl, że kiedyś, dawno temu czuła to samo przy Charliem, ale odepchnęła ją od siebie. Musiała zaakceptować, że nie da się zmienić przeszłości. Mogła za to wykreować nową przyszłość i pierwszy raz od dawna czuła, że naprawdę była w stanie to zrobić.

Podniosła głowę i spojrzała w jego oczy, które wyglądały jak ciemny, rozległy ocean albo jak wieczorne niebo rozciągające się nad ich głowami. Migotały w nich złote punkciki, niczym iskry wydobywające się z ognia, jednak nieznikające w eterze, a lśniące wiecznie niczym gwiazdy. Kobieta uniosła dłoń i pogładziła go po policzku. Napawała się tym dotykiem, tym widokiem, tą chwilą i jego bliskością. Jakby to był ostatni raz, jakby to był koniec świata, albo byli ostatnimi ludźmi na świecie. Jakby jutra miało nie być.

Rogers obrócił nią powoli w tańcu, na co zaśmiała się cicho, ukazując szeroko rząd zębów. Nie była wybitną tancerką, ale przy nim tego nie odczuwała. Płynęła przez nią jedynie spokojna muzyka, wykonywana przez coraz to innych twórców. Nawet tego nie zauważyli. Piosenka następowała po piosence, a oni kołysali się w jednostajnym, sennym rytmie.

Steve nie mógł wyjść z podziwu, jak pięknie Florence wyglądała tego wieczora. Była szczęśliwa i był dumny, że to dzięki niemu taka była. Szczęście dodawało jej uroku. Jej oczy lśniły radośnie, a usta wykrzywione były w łagodnym uśmiechu. Patrzyła na niego w taki sposób, że zaczynało brakować mu tchu, że zapominał o oddychaniu. To ciemne spojrzenie spod długich rzęs powodowało na jego ciele gęsią skórkę. Ciepło jej ciała przechodzące na niego, słodki zapach jej perfum upajający zmysły i ich oddechy mieszające się ze sobą. Była to mieszanka elektryzująca, mglista i niemal wybuchowa.

Florie położyła dłonie na jego torsie i wspięła się na palce, by złożyć na jego ustach delikatny pocałunek. Ten słodki dotyk był jak zapieczętowanie wszystkiego, co dotychczas przeszli, co sobie przysięgli. Rogers powiódł dłońmi przez jej ramiona aż do twarzy, by ująć ją delikatnie, jakby była z porcelany. Nie była jednak chłodna jak porcelana, była gorąca, pełna buzujących emocji, które przelewały się pomiędzy nimi, pomiędzy ich wargami. Florence czuła wewnątrz siebie gorąco jakby skumulowany się w niej wszystkie płomienie palących się na tarasie lampionów. Jakby rozbudziła się w niej ogromna, parząca gwiazda, rosnąca z każdą chwilą i pochłaniająca swoim ciepłem wszystko dookoła. Austin miała wrażenie, że ta pożoga zaraz wypłynie z niej i spali doszczętnie cały świat.

Kiedy odsunęła się od niego, a Steve przesunął swoimi dłońmi po jej ramionach aż do dłoni, Florie poczuła, jakby złote iskry przetoczyły się po jej skórze. Była pewna, że cała jej twarz płonie tak samo, jak płonęło jej wnętrze. Przekrzywiła głowę i zawiesiła spojrzenie na każdym centymetrze jego twarzy. Znów wyglądał jak Apollo. Apollo o północy, przy blasku świec. Apollo zatopiony w złocie. Uniosła dłoń i samymi opuszkami przejechała po jego twarzy. Od gładkiego, zrelaksowanego czoła, po lekkie zmarszczki w kącikach ust, kiedy łagodnie się do niej uśmiechał. Przymknął oczy, a ona podziwiała oblicze wyglądające niemal jak wyrzeźbione w marmurze.

— Zostaniesz dziś ze mną? — zapytała szeptem, tak cicho, jakby żaden dźwięk nie zakłócił muzyki lecącej w tle.

Przez chwilę myślała, że Rogers jej nie usłyszał, jednak otworzył oczy i spojrzał na nią poważniej. A ona patrzyła na niego z wyczekiwaniem, trochę z obawą wypisaną w oczach. Przez ułamek sekundy pomyślała, że się pospieszyła, że jej odmówi, a po tych pięknych chwilach pozostanie jedynie niewyraźne wspomnienie. Steve uniósł dłoń i odgarnął włosy z jej twarzy i założył za ucho.

— Zostanę — odpowiedział równie cicho, po czym uśmiechnął się łagodnie.

Florence odwzajemniła ten uśmiech z ulgą. Powrócił do niej senny klimat wieczoru. Złapała Steve'a za rękę i powiodła go za sobą w stronę domu. Przeszli przez duże, szklane drzwi do ciemnej sypialni, do której dochodziły jedynie przytłumione światła świec z zewnątrz. Florie zatrzymała się na środku i obróciła powoli w jego stronę. Rogers wodził wzrokiem za jej ruchami, kiedy sięgnęła do suwaka na plecach i powoli go rozpięła. Jasna sukienka spadła na podłogę. Ale Steve patrzył tylko w jej oczy, w bezdenną czerń, która mieszała się z mrokiem panującym w sypialni. Chciał zanurzyć się w tej czerni, przepaść w niej jak w otchłani i nigdy nie wrócić na powierzchnię. Poczuć się jak w przestrzeni kosmicznej, w stanie nieważkości i wypatrywać wszystkich białych punkcików zawieszonych w niebycie. Ściągnął koszulkę przez głowę i rzucił ją gdzieś w kąt, w niepamięć.

Florie położyła drżące dłonie na jego ramionach. Silnych, bezpiecznych, przychylnych i ciepłych. Poczuła jego dłonie na swoich plecach, jego usta na swoich ustach, jego skórę przy swojej skórze. Potem poczuła pod plecami zimną satynową pościel, od której dotyku przeszły ją dreszcze. Były one przeciwieństwem nieskończonego pożaru, który panował w jej ciele. Wiecznego ognia, mogącego spalić do korzeni cały świat. A potem widziała już tylko błękit jego oczu. Ciemny, niepojęty i upajający. Wlewający się do płuc przy każdym szybkim oddechu, płynący w żyłach z zawrotną prędkością. Błękit, który zaczął wypełniać cały jej organizm. Rogers wodził dłońmi po jej skórze, a Florie przymknęła oczy, czując, jakby gwiazdy spływały jak krople z nieba prosto na jej ciało. Centymetr po centymetrze pokrywało się gwiaździstymi śladami, gwiazdozbiorami pożądania, ekstazy i namiętności. Oboje zaczęli dryfować w przestrzeni niemal kosmicznej, w słodkim zapomnieniu, w cieniu wszechświata, w mistycznym i odrealnionym bezkresie. Jak dwie gwiazdy, które po miliardach lat świetlnych w końcu zbliżyły się do siebie na tyle, by wywołać kolizję, która zmieni wszystko. Zniszczy to, co było, zmiecie stare przyzwyczajenia i stworzy coś nowego, czystego i pięknego. Trwali tak ukryci przed światem pod płaszczem nocy, przebywający w bezkresnym transie, zatopieni w bezczasie.

— Kocham cię — wyszeptała Florence pomiędzy gorącymi oddechami. Przez chwilę miała wrażenie, że to nie ona to powiedziała, że było to echo w jej głowie. Jednak te słowa wyszły z jej ust i wypełniły każdą mikroprzestrzeń pomiędzy ich stopionymi niemal w jedność ciałami. Powiedziała to i to była prawda.

Nie musiała nawet słuchać jego odpowiedzi. Widziała tylko, jak poruszał ustami, ale nie usłyszała żadnego słowa. Widziała wszystko w jego oczach, każdą emocję, która przeszła przez jego duszę. Czuła to w każdym delikatnym dotyku, w każdym ruchu, w upajającym zapachu jego perfum. Została otoczona świadomością, że on też ją kocha. Najbardziej na świecie. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro