Rozdział 12

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

~Clarke~

Brzydzilłam się sobą. Brzydziłam się tym co zrobiłam. Wracałam do Arkadii mając nadzieję, że wpadnę w kolejną z cholernych pułapek Ziemian. A teraz nie miał mnie kto złapać. Bellamy'ego nie było obok.

Nie było go, bo go zostawiłam. Pozwoliłam mu umrzeć. To była moja wina. Moja, moja, moja. Zostawiłam go tam samego. Kazał mi ratować naszych ludzi, a nie przejmować się nim. Ale on też był jednym z moich ludzi. Powinnam coś zrobić, coś wymyślić. Przede wszystkim nie iść tam sama. Jestem kretynką..

Czułam się jakbym w Polis wraz z Bellamy'm zostawiła cząstkę siebie. Kawałek duszy. W życiu nie powiedziałabym tego na głos, ale czułam się niekompletna, gdy nie było go obok mnie. Miałam go za dupka a on okazał się.. Kim właściwie? Przyjacielem? Co do tego nie było wątpliwości. Ale to nie była tylko przyjaźń i uświadomiłam to sobie dopiero tydzień temu, gdy mnie pocałował.

Nie jestem w stanie opisać tego uczucia. Tego się nie da wyrazić w słowach. Kiedy mnie pocałował.. Byłam w szoku na początku. Ale po chwili uświadomiłam sobie, że sama chciałam to zrobić od dłuższego czasu. Odwzajemniłam ten pocałunek, ale jednak odepchnęłam go od siebie. Kazałam mu czekać, żeby mu powiedzieć, że nic z tego nie będzie. A potem stało się to co się stało i już prawdopodobnie nigdy go nie zobaczę.

Zacisnęłam dłonie w pięści i szłam przed siebie próbując nie rozpłakać się na dobre. Łzy ciekły mi po policzkach, ale starałam się je ignorować. Już za późno, już nic nie zrobię, nie cofnę czasu.

Gdybym tylko mogła... Wiem, że to byłaby zła decyzja.. To uczyniłoby mnie chyba najgorszym liderem jakiego świat widział. A Bellamy prawdopodobnie by mnie znienawidził. Ale przynajmniej by żył.

Kiedy zobaczyłam wreszcie bramę Arkadii płakałam już na dobre. Moimi ramionami wstrząsał szloch, nie widziałam prawie nic, łzy zasłaniały mi pole widzenia. Musieli zauważyć moje zniknięcie, bo byłam jeszcze dość daleko kiedy brama się otworzyła a moja mama biegła mi naprzeciw.

-Clarke! Clarke, córeczko nic ci nie jest, dzięki Bogu! - Abby wzięła mnie w ramiona, a ja wtuliłam się w nią, moje łzy zaczęły przesiąkać przez jej bluzkę. -Clarke skarbie co się stało? - zapytała, ale ja nie byłam w stanie wydusić z siebie słowa. Płakałam dalej a ona głaskała mnie po włosach.

-Gdzie jest mój brat? - usłyszałam po swojej lewej stronie Octavię. Boże Octavia.. Co ja jej powiem? - Clarke? - Octavia oczekiwała odpowiedzi.

-Nie ma go.. - wyszlochałam. - Zostawiłam go tam.. Nie mogłam.. Ja.. Przepraszam. - wydukałam. Moje słowa to był jeden niezgrabny bełkot, nie byłam w stanie sklecić jednego porządnego zdania.

Uspokojenie się zajęło mi dobre 10 minut. Kiedy w końcu mi się udało, poszliśmy wszyscy do gabinetu Kanclerza żebym mogła wyjaśnić co się stało. Usiadłam na krześle. Czułam na sobie naglące spojrzenia wszytkich obecnych w pomieszczeniu. Mama, Kane, Octavia, Lincoln..

Powiedziałam im wszystko. Począwszy od naszej rozmowy w lesie (tak Marcus wiem, że nie powinniśmy opuszczać obozu), przez atak Ziemianina, moją samotną wycieczkę do Polis, kończąc na tym jak Bellamy błagał mnie żebym go zostawiła.

-Zrobiłam to by ratować moich ludzi. - zakończyłam, wpatrując się w swoje stopy.

-A co z moim bratem? - zapytała drżącym głosem Octavia. Podniosłam na nią wzrok. W oczach miała łzy i kręciła z niedowierzaniem głową. -On nie jest jednym z twoich ludzi Clarke? - jej głos był przesycony jadem i rozpaczą.

Nie byłam w stanie odpowiedzieć. Nie odezwałam się tylko znowu spuściłam wzrok.

-Jak mogłaś Clarke? - kontynuowała. -Jak mogłaś go zostawić? Po wszystkim co dla ciebie zrobił.. Jak uratował ci życie, nam wszystkim.. Gdyby nie on, nie było by nas tu.

-Myślisz, że tego nie wiem?! - wrzasnęłam, wściekła na nią, na siebie, na cały świat.

-On cię kochał a ty tak po prostu pozwalasz mu umrzeć?! - Octavia nie pozostawała mi dłużna i również podniosła głos. Spojrzałam na nią zaskoczona. Kochał? Ale... Nie, to nie mogła być prawda.

Octavia wybiegła z płaczem z gabinetu, Lincoln za nią. Moja mama położyła mi rękę na ramieniu, ale strząsnęłam ją. Nie chciałam współczucia, nie zasługiwałam na nie. Wpatrywałam się tępo w ścianę przed sobą.

-Clarke..

-Może jeszcze nie jest za późno. - przerwałam Abby. Kobieta zaczęła kręcić głową. -Musimy po niego iść. Popełniłam błąd. Mamo nie mogę pozwolić mu umrzeć, słyszysz?

-Clarke, już za późno. Co chcesz zrobić? Zgodzić się na sojusz? Sama z nimi walczyć? Zastanów się. - Kane próbował przemówić mi do rozumu, ale nic z tego. Właśnie coś sobie uświadomiłam i musiałam naprawić swoje błędy.

Zanim jednak zdążyłam cokolwiek zrobić, Kane wezwał strażników przez krótkofalówkę. Moje szarpanie się było na marne, byli w końcu dużo silniejsi ode mnie. Zaciągnęli mnie do celi i zamknęli tam na polecenie mojej matki. Jak jakiegoś więźnia, jak kryminalistkę.

-Mamo proszę.. - mówiłam do Abby, przez szybę jakby to miało coś dać. Spojrzała na mnie smutno.

-To dla twojego dobra, zaufaj mi. - powiedziała, po czym odeszła.

Usiadłam na zimnej podłodze więzienia, sama ze swoimi myślami i z nienawiścią i obrzydzeniem do samej siebie.

~Octavia~

Nie wierzyłam w to co się działo. To nie mogła być prawda. Bellamy nie mógł być martwy, to się nie działo naprawdę. Miałam ochotę rozerwać Clarke na strzępy. Jak mogła go zostawić? Rozumiem, że ratowała swoich ludzi, ale mogła coś wymyślić, wezwać wsparcie, oszukać Lexę, cokolwiek! Ale wolała pójść na łatwiznę i zostawić mojego brata w paszczy lwa.

Ale ja się tak łatwo nie poddaję. - pomyślałam i sfrustrowana walnęłam pięścią w ścianę na korytarzu. Bolało jak cholera, ale miałam to gdzieś i uderzyłam w nią jeszcze parę razy, aż czyjaś silna dłoń mnie nie powstrzymała.

-Octavia, uspokój się proszę cię. - powiedział Lincoln, nie puszczając mojego nadgarstka. Spojrzałam na niego wściekła. Nie wiedział co czuję, nie rozumiał.

-Jak mam się niby uspokoić?! Bellamy może już teraz nie żyć, rozumiesz to?! Mój brat, on.. - złość przerodziła się w rozpacz i zaczęłam znowu płakać. Linc nie czekał ani sekundy i przygarnął mnie do siebie, a ja wtuliłam się w niego, wypłakując się w jego koszulkę. Głaskał mnie po włosach próbując mnie uspokoić, ale nie potrafiłam przestać płakać.

Spojrzałam w górę na zatroskaną twarz Lincolna. -Musimy coś zrobić. Może nie jest za późno.. Kto wie co Lexa sobie zaplanowała, może stwierdziła, że Bell może jej się jeszcze do czegoś przydać, może go nie zabiła? Lincoln proszę, musimy iść po niego. - błagałam. Byłam zdesperowana. Wiedziałam, że Bellamy na moim miejscu zrobiłby wszystko co w jego mocy by mnie ratować. Nie mogłam tak po prostu tego zostawić. Nie byłam Clarke.

Lincoln zastanowił się chwilę po czym kiwnął zrezygnowany głową. - I tak cię nie powstrzymam. A wolę żebyś szła tam ze mną niż sama, więc.. Pójdziemy po niego.

Czułam, że moją twarz rozjaśnia szeroki uśmiech. Rzuciłam mu się na szyję. -Dziękuję. - szepnęłam, chowając twarz w zagłębieniu jego szyji. Po chwili oderwałam się od niego. -Sami możemy sobie nie dać rady, potrzebujemy jeszcze kilku osób, najlepiej takich, które potrafią posługiwać się bronią palną. - gdy tylko dokończyłam zdanie usłyszałam kroki na korytarzu. Zza rogu wyłonił się John Murphy. -Idealnie. - powiedziałam sama do siebie, po czym podeszłam do chłopaka.

-Murphy! Musisz mi pomóc. - powiedziałam. Chłopak zmarszczył brwi.

-Cóż mogę dla ciebie zrobić, czego nie mógłby twój ziemiański chłopak? - spytał sceptycznie, patrząc na Lincolna stojącego za moimi plecami.

-Bellamy ma kłopoty. Duże. Jest w Polis i musimy go stamtąd wyciągnąć i to jak najszybciej. - wyjaśniłam na prędce nie ujawniając szczegółów. Nie było na nie czasu. John zawahał się.

- Książe w opałach? A gdzie Księżniczka? - spytał Murphy. Miałam ochotę mu przywalić, ale potrzebowałam go.

-Księżniczka już zdążyła schrzanić sprawę i musiałam wziąć wszystko w swoje ręce. Pomożesz mi czy nie? - byłam zniecierpliwiona. Murphy przeniósł wzrok ze mnie na Lincolna i spowrotem. Westchnął.

- Jeśli wam nie pomogę i go nie uratujemy, to kogo będę wkurzał sarkastycznymi komentarzami? Po za tym, jeśli coś mu się stanie to nie zrobią sobie z Clarke gromadki dzieci, a ja nie zostanę ojcem chrzestnym, jak mi to obiecał. - rzucił John z tym swoim głupim uśmieszkiem, ale puściłam te uwagi mimo uszu. Zgodził się pomóc i to było najważniejsze.

-Świetnie. Przyda nam się ktoś jeszcze. Leć po Monty'ego i Jaspera, ja pójdę po Millera. Spotkamy się przy bramie za pięć minut. - powiedziałam szybko i pobiegłam korytarzem by znaleźć Nathana.

Uratuję cię braciszku, obiecuję. - pomyślałam. A Octavia Blake zawsze dotrzymuje obietnic.
______________________________________
Dum dum dum DUUUUUUUM.
I'm back biczys z kolejnym rozdziałem, znowu wcześniej. 😅 Następny wrzucę pewnie w sobotę.
Co myślicie? Uda im się ocalić Bella?
Pozdrawiam serdecznie mordeczki 😘

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro