Rozdział 17

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

~Clarke~

Na korytarzach Arkadii był niesamowity zgiełk. Wszyscy musieli już usłyszeć o zbliżających się Ziemianach, bo wszędzie były tłumy ludzi. Momentami musiałam się rozpychać łokciami, by w ogóle przejść. Wszyscy byli spanikowani, nie wiedzieli co mają ze sobą robić. Chciałabym pomóc, ogarnąć jakoś tą hołotę, ale obiecałam Bellowi, że udam się prosto do swojego pokoju i nie chciałam łamać tej obietnicy.

Ta cała sytuacja miała jeden plus. Dała mi odwagę by powiedzieć Bellamy'emu co czułam, mimo że wcześniej sama nie byłam nawet pewna tych uczuć. Ale kiedy usłyszałam o ataku, i uświadomiłam sobie, że ten dzień może być naszym ostatnim, wreszcie uświadomiłam sobie, że go kocham i nie mogę go stracić. A on mimo tego, że wciąż go krzywdziłam, odwzajemniał to uczucie. Pokonując z trudem, drogę do swojego pokoju, modliłam się w duchu, by nic mu się nie stało. By nikomu nic się nie stało.

Tłum ludzi nieco się zmniejszył, ale zobaczyłam przed sobą dwóch kłócących się chłopaków. Rozpoznałam ich jako członków setki, ale nie znałam ich imion. Nie miałam pojęcia o co się kłócili, głównie tylko rzucali wyzwiskami i się przepychali. Czy oni naprawdę nie rozumieli, że nie mamy czasu na głupoty?

Podeszłam do nich szybkim krokiem, aby zainterweniować. Próbowałam ich przekrzyczeć, ale nie słuchali mnie, wydawało mi się, że nawet nie zauważyli mojej obecności.

Nagle jeden z chłopaków chyba stracił cierpliwość, bo uderzył drugiego pięścią w twarz, prawdopodobnie łamiąc mu nos. Koniec tego dobrego. - pomyślałam i weszłam między nich, żeby ich rozdzielić.

Musieli naprawdę nie zauważyć mojej obecności, co sprawiło, że zamiast oberwać jeden z nich, w efekcie dostałam ja. Chłopak ze złamanym nosem, zamachnął się w odpowiedzi na swojego przeciwnika, ale w tym samym czasie ja weszłam między nich. Poczułam mocne uderzenie w twarz, a konkretnie w okolice oka. Było to na tyle silne, że przewróciło mnie na podłogę, w którą walnęłam z całej siły głową.

Wszystko mi się rozmazało, miałam mroczki przed oczami. Zdążyłam jeszcze ujrzeć nad sobą niewyraźną twarz chłopaka, który mnie znokautował. Nie widziałam wiele, ale wydawało mi się, że jest on autentycznie przerażony. Chyba coś do mnie mówił, ale usłyszałam tylko niewyraźny bełkot, po czym straciłam przytomność.

~Bellamy~

Gdy tylko Clarke opuściła mój pokój, natychmiast ubrałem kurtkę i buty, po czym chwyciłem za schowaną pod łóżkiem broń. Octavia zawsze śmiała się ze mnie, że pewnie śpię z karabinem zamiast pluszaka, ale ignorowałem ją. Musiałem zawsze mieć broń blisko siebie, po prostu czułem się wtedy.. bezpieczniej. To chyba normalne, prawda?

Zabrałem ze sobą karabin, dwa pistolety i średniej wielkości nóż, który ukryłem w bucie. Arsenału nigdy za wiele.

Na szczęście wszystkie rany na ciele zdążyły się już zagoić i mogłem się normalnie poruszać. Gdyby Ziemianie zaatakowali dwa tygodnie wcześniej, nie byłbym w stanie unieść rąk by strzelać. Myślałem, że skoro minął już miesiąc to ta ich cała wojna już się skończyła. Ale najwyraźniej dopiero się zaczęła, a Skaikru było stroną w tym konflikcie, mimo że nawet nie byliśmy jednym z klanów.

Nie zawadzaliśmy im w żaden sposób, nie wchodziliśmy na ich teren, nie wtrącaliśmy się w ich politykę. Czym zawiniliśmy? Ziemianie wydawali się nas nienawidzić, tylko i wyłącznie za to, że wylądowaliśmy na ich ziemi. W takim razie mieli problem, bo odkąd wylądowaliśmy, my także byliśmy ziemianami. Mieliśmy prawo tu być, dokładnie takie samo jak oni. Mogliśmy robić cokolwiek do cholery chcieliśmy, a Ziemianie mogli mi co najwyżej wypucować buty.

Bellamy Blake nie da się rozstawiać po kątach.

Wybiegłem na główny plac. Zobaczyłem Millera, próbującego ogarnąć bandę przerażonych dzieciaków. Nieco dalej widziałem Kane'a przemawiającego do spokojnych i opanowanych strażników. Lincoln również wykrzykiwał rozkazy, chodząc po obozie i ogarniając zdezorientowanych nastolatków.

Podszedłem do Lincolna.

-Masz jakiś pomysł dlaczego w ogóle nas atakują? - spytałem. Lincoln pokręcił głową.

-Żadnego. Nie naraziliśmy się im w żaden sposób. Armia, która tu zmierza to Trikru, należą do Lexy. Możliwe, że robi to z osobistych pobudek. Ale, który przywódca naraża swoją armię, swoich ludzi, by rozwiązać prywatne sprawy?

-Szalony. - mruknąłem w odpowiedzi. Poklepałem Lincolna po plecach i pobiegłem do Millera, który ewidentnie sobie nie radził. Zobaczyłem obok niego Bryana, ale on też nie był w stanie ogarnąć sytuacji. Chwyciłem jakąś skrzynię i stanąłem na niej by być lepiej widocznym. Chyba czas na jakąś motywującą przemowę. - pomyślałem. Mam nadzieję, że Murphy tego nie widzi.

-Hej! Zamknąć się wszyscy i słuchać mnie! - wydarłem się by przekrzyczeć tłum. Oczy dzieciaków skierowały się na mnie, słychać było jeszcze co najwyżej nerwowe szepty. Przez to, że ich uciszyłem mogłem teraz usłyszeć bębny. I to całkiem wyraźnie.

-Ziemianie wciąż nie dają nam odetchnąć i wkrótce będą tu, uzbrojeni po zęby, gotowi zabić nas wszystkich! I nie będzie ich obchodzić, ile macie lat, albo czy jesteście dziewczyną czy chłopakiem! Nie będzie ich obchodzić absolutnie nic! Będziecie musieli się bronić, chyba że chcecie zginąć! Chcecie?!

-Nie! - tłum ludzi odpowiedział mi jednym głosem, a ja poczułem satysfakcję. Najwyraźniej nadal byłem w stanie obudzić w nich ducha walki.

-Więc uspokójcie się i słuchajcie rozkazów Millera! Każdy z was dostanie broń, której ma użyć rozsądnie i skutecznie! Wyraziłem się jasno?!

-Tak! - otrzymałem odpowiedź twierdzącą, nieco mniej entuzjastyczną niż poprzednio, ale wciąż zdecydowaną. Pokiwałem głową i zeskoczyłem ze skrzyni, na której stałem. Poklepałem Millera po plecach by dodać mu otuchy.

-Dzięki stary. Sam bym ich nie ogarnął do jutra. - powiedział mój przyjaciel z wdzięcznością, na co odpowiedziałem uśmiechem.

-Zawsze do usług. - powiedziałem i udałem się do Kane'a.

Próbowałem go przekonać, że powinienem strzelać w pierwszej linii, na bramie, ale Marcus tylko kręcił głową.

-Daj spokój, wiesz że dobrze strzelam! Mam się chować jak tchórz? - próbowałem go przekonać. Kane wziął mnie za ramiona i lekko potrząsnął, po czym spojrzał w oczy.

-Bellamy, zaledwie miesiąc temu o mało co nie zginąłeś. Wiesz jak się wtedy martwiłem? Mówiłem ci już, że jesteś dla mnie jak syn. Nie pozwolę ci się narażać. - wzruszyły mnie jego słowa. Sam traktowałem go niemal jak ojca, którego nigdy nie miałem. Ale musiałem walczyć, nie mogłem się chować.

-Ale.. - próbowałem protestować.

-Żadnych "ale" młody człowieku. Pozwolę ci walczyć, potrzebujemy cię, ale na pewno nie w pierwszej linii, nic z tego. Pomyśl o Clarke i dziecku, Bellamy. Założę się, że chciałbyś wrócić do nich w jednym kawałku.

Trafił w czuły punkt. To prawda, chciałem. Musiałem do nich wrócić. Jeżeli to oznaczało nie uczestniczenie w bezpośredniej walce, to chyba nie miałem wyjścia, ale musiałem się zgodzić. Pokiwałem głową, poddając się i Kane wreszcie mnie puścił.

-Jestem z ciebie dumny Bellamy. - powiedział jeszcze, po czym zostawił mnie samego ze swoimi myślami.
-----------------------------------------------------------
Byliśmy gotowi kiedy Ziemianie nadeszli. Część naszych ludzi stała na podwyższeniach, na bramie gotowi ostrzelać wroga z góry, gdy tylko pojawił się w zasięgu wzroku. Nie widziałem ich dokładnie, ale usłyszałem wystrzały z broni palnej, mnóstwo wystrzałów. Niestety Ziemianie oczywiście mieli na to odpowiedź w postaci łuków i strzał. Nie były tak skuteczne i precyzyjne jak nasza broń, ale mimo to zobaczyłem trzy ciała naszych ludzi, spadające niemalże jednocześnie na ziemię. Bez życia.

Niewiele czasu minęło, kiedy Ziemianie zaczęli forsować bramę. Nie spodziewaliśmy się tak bezpośrednio ataku, nie była wystarczająco umocniona i po chwili niewiele po niej zostało. Trikru atakowało odważnie, nie wahając się ani sekundy. W dodatku mieli przewagę liczebną. U nas walczących było około 200, u nich conajmniej drugie tyle.

W czasie, gdy zdjąłem dwóch strzałami w głowę, kolejnych trzech zdążyło mnie otoczyć. Wszyscy mieli ogromne miecze, byli conajmniej kilkanaście centymetrów wyżsi ode mnie, a ich twarze wyrażały determinację. Strzeliłem do jednego z nich, ale nie trafiłem, bo jego kumpel wytrącił mi z ręki karabin. Sięgnąłem po pistolet, który miałem u pasa, jednocześnie uchylając się przed ścięciem głowy.

Tym razem udało mi się trafić, ten który wcześniej wytrącił mi broń, padł na ziemię z dziurą po środku czoła. Jeszcze tylko dwóch. - pomyślałem niezbyt optymistycznie.
Udało mi się strzelić jednemu z nich w udo. Nie zabiło go to, ale wyeliminowało na chwilę z walki. Niestety drugi dał radę mnie przewrócić. Przystawił mi miecz do gardła, a ja próbowałem go odepchnąć gołymi rękami, raniąc się przy tym.

Poczułem, że pierwsza strużka krwi spływa z mojego gardła, gdy Ziemianin znieruchomiał i padł na ziemię. Z głowy wystawał mu nóż. Rozejrzałem się i zobaczyłem Octavię, która podbiegła do mnie natychmiast. Spostrzegłem, że mężczyzna, którego postrzeliłem w nogę, skończył tak samo.

-Co ty byś beze mnie zrobił braciszku? - spytała podając mi rękę by pomóc mi wstać. Dłonie miałem poranione, więc chwyciła mnie za nadgarstek.

-Nie mam pojęcia. - odpowiedziałem zgodnie z prawdą. Octavia przyjrzała się moim dłoniom.

-Trzymaj się blisko mnie i Lincolna. - dopiero teraz spostrzegłem chłopaka za jej plecami. -Nie jestem pewna czy jesteś w stanie utrzymać pistolet. Możesz ewentualnie kopać i gryźć. - nie wiedziałem czy żartowała czy mówiła poważnie, ale nie miałem szansy się nad tym zastanowić, bo otoczyli nas kolejni wrogowie.

Trzymałem się z tyłu, bo moja siostra niestety miała rację. Dłonie mi krwawiły, ciężko było mi trzymać pistolet, a co dopiero z niego strzelać, a nie miałem jak się na szybko opatrzyć. Pomyślałem o broni, ale o bandażach już nie. A nagroda za nieprzeciętną inteligencję wędruje doo... Cóż nie wiem do kogo, ale z pewnością nie do mnie.

Minęło dobre kilka godzin, zanim ten koszmar się skończył. Kiedy Ziemianie zobaczyli, że wygrywamy, mimo że mieli przewagę liczebną, ci którzy pozostali przy życiu wycofali się.

Straciliśmy mnóstwo ludzi, ale Trikru ponieśli większe straty. Wszędzie leżały ich ciała, byłem prawie pewien, że połowa z tego to sprawka mojej siostry. Pierwszy raz miałem okazję zobaczyć ją w bezpośredniej walce i musiałem przyznać, że byłem pod wrażeniem jej postępów. Nie mogłem uwierzyć, że to była moja malutka siostrzyczka. Dorosła zdecydowanie zbyt szybko.

Apropo Octavii. Kiedy tylko wojska Ziemian wycofały się, ta natychmiast rozkazała mi iść do szpitala, żeby ktoś mnie opatrzył. Protestowałem, było mnóstwo ludzi, którzy byli zdecydowanie bardziej ranni. Octavia musiała przyznać mi rację. Wbiegła do środka Arkadii i po chwili wybiegła z bandażem (do dzisiaj nie wiem skąd go tak szybko wytrzasnęła). Opatrzyła mi ręce, może niezbyt profesjonalnie, ale przynajmniej zatamowała krwawienie. I tak musiałem iść do szpitala, żeby odkazić tą ranę, ale to mogło chwilę poczekać. Teraz musiałem znaleźć Clarke.

-Idź do niej. - powiedziała Octavia, a Lincoln uśmiechnął się do mnie pokrzepiająco. Pokiwałem głową i przytuliłem moją siostrę.

-Dzięki O. za uratowanie mojego nędznego tyłka. - powiedziałem w jej włosy. Roześmiała się.

-W zamian za to, chcę być matką chrzestną. - powiedziała. Tym razem to ja się roześmiałem.

-Załatwione. - odparłem, odsuwając się od niej. Kiwnąłem jeszcze Lincolnowi na pożegnanie, po czym skierowałem się w kierunku kwater, by znaleźć moją Księżniczkę.
______________________________________
I co sądzicie misiaczki?
Następny rozdział w poniedziałek😘

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro