20

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

P.O.V Matrina

Wypowiedziałam ostatnią liczbę i zaczęliśmy biec w stronę drzwi. Na nasze nieszczęście tuż przed drzwiami włączył się prąd blokujący nam ucieczkę. Drzwi zamknęły się dla nas na dobre. Gdybyśmy mieli kartę magnetyczną do drzwi to byśmy uciekli, ale zamiast tego byliśmy zablokowani z każdej strony. Prosiak dalej nie mógł się do nas dostać. W dole byli senni. A z jedynej strony którą mogliśmy uciec zaczęli zbierać się kolejni senni.

Jack tylko zaśmiał się. Rży parszywy koń.

- Drogie panie, nie myślałem, że kiedyś to wy będziecie mnie prosić o pomoc - kolejny raz się zaśmiał, a mnie rzygać się zachciało najlepiej na jego głupią gębę.

- Jack, pośmiejesz się później teraz mamy większy problem na głowie - skomentowała jego słowa Oliwia. Chłopak tylko prychnął i podszedł do drzwi ratujących nas przed Mutantem.

- Tylko tego nie otwieraj głupku - skwitowałam go. I tak by tego nie otwarł. Zostaje nam tylko jedno wyjście, skakać w dół. To jest szaleństwo.

- Co teraz? - spytała załamana Oliwia.

- Albo czekamy na pomoc, albo skaczemy w dół, albo umieramy z własnej głupoty - powiedziałam cicho.

- Jeszcze jest jedno wyjście, posłuchać mnie !- fuknął Jack.

- Dobra, dobra... Zastanówmy się - olała go Oliwia.

Jack zrezygnowany usiadł u podnóża ściany. To nie ma sensu. Umrzemy tutaj.

P.O.v Carmen

Nie wierzyłam w to co powiedziała Jane, myślałam, że się lubimy. No cóż, nie można nikomu ufać. 

Jack siedział pod ścianą i nie odezwał się ani słowem, za co mu dziękuję bo chyba bym mu nogi z dupy powyrywała. Ledwo wstałam, nie miałam ochoty patrzeć na Jane jak przyjdzie. Myślałam, że jest inna. 

- Gdzie idziesz? - spytał się mnie Jack.

- Przejść się

- Ale tam jest niebezpiecznie - upierał się.

- Jakoś tego nie powiedziałeś Jane jak szła się przejść.  - skomentowałam i odeszłam od niego.  Gdy byłam już trochę dalej, zwolniłam. Nie wiem gdzie byłam, ale na pewno chciałam ich już nie widzieć na oczy. 

Skręciłam w jakąś uliczkę. Odór rozkładającego się ciała był w nim obecny. Miałam odruch wymiotny. 

- Carmen? Jack? - słyszałam przede mną krzyki, najprawdopodobniej należące do Jane. Mam ją gdzieś, chciała mnie zabić - A! - jej krzyk rozniósł się po pokoju, po czym nastała cisza.   Czułam niepokój, może powinnam sprawdzić co się tam dzieje? Albo może nie. Jak coś ją zje to nie moja wina. 

- Pomocy...- załkała. Nie miałam serca odejść jakby nigdy nic. Rozejrzałam się po pomieszczeniu gdzie byłam. Nic co mogło by posłużyć za broń. Kompletne pustkowie. 

- Jane? - zawołałam cicho. 

- Pomocy... - kolejny raz załkała. 

Weźsię w garść. Uchyliłam lekko drzwi za których słyszałam głos Jane.  Było tam ciemno jak nie powiem gdzie.

- Jane? - powiedziałam głośniej. Nikt mi nie odpowiedział. Nikogo nie ma. Patrzyłam w ciemność próbując dostosować się do mroku. Dopiero po chwili, mnie się to udało. 

Jane siedziała skulona na ziemi, a wokół niej były pajęczyny. Miałam ochotę ją zabić. Ja tutaj zawału dostaje, że coś mnie zabije, a ona co? Głupiego pająka się boi?

- Idiotka - szepnęłam do siebie i usiadłam obok niej. 

- I czego tak krzyczysz? -zapytałam jej się.

- Nienawidzę pająków - powiedziała cicho.

Prychnęłam. 

- Chodźmy już, Jack się już pewnie niepokoi - powiedziałam z powagą.

Poczułam coś mokrego pod nosem. Wytarłam to, było lekko klejące i miało metaliczny smak. To była krew.

- Wiesz, że...

- Wiem - syknęłam w stronę czarnowłosej - wiem 

Otarłam resztę krwi. Moja bluzka była teraz od niej brudna.

- Chodź - poinstruowałam ją. Dziewczyna chciała już coś powiedzieć ale zamilkła. I dobrze, nie będę dla niej udawanie miła. Na pewno nie po tym jak chciała mnie tu zostawić na pewną śmierć. Wracając weszłyśmy do jednego z pokoi, gdzie jeszcze mnie nie było. Na półce leżał mały nożyk i bateria. Oba te przedmioty wzięłam ze sobą. Zastanawia mnie, po co ktoś trzyma w kotłowni, piwnicy baterie? Chociaż... może gdzieś jest tutaj latarka?

- Rozejrzyj się za latarką - syknęłam w stronę dziewczyny.

Jane przeglądała biurko, gdy ja szukałam czegoś przydatnego na półkach.

- Japier... Ale mnie wystraszyłyście! - do pokoju wbiegł wkurzony Jack. 

- To nasza specjalność - powiedziałam dalej szmerając w pudełku. 

- mogłyście chociaż dać jakiś znak - usiadł na obrotowym krześle. Zmęczył się.

- Biegałeś? - spytałam

- A jak inaczej miałem was znaleść? Jane co tam robisz?

Dziewczyna nie odzywała się tylko patrzyła na mnie. Ona czeka na moje pozwolenie? Kiwnęłam do niej głową na znak, że może odpowiedzieć.

- Szukam latarki - powiedziała cicho

- Latarki? przecież tam leży - Jack wskazał na szafkę.  Spojrzałam na Jane, ona gapiła się na mnie. 

Ale my głupie


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro