21

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


P.O.V. Jane

Latarka leżała sobie spokojnie na tym pieprzonym meblu, a ja całe biurko stawiłam do góry nogami! Mam dość, jeszcze się pozbędę tej świruski. Nie dam sobą pomiatać.

Brunetka podeszła do szafki i wzięła urządzenie. Załadowała do niego baterię i spróbowała odpalić. Po chwili strumień białego światła poraził moje oczy, jak i chyba Eyeless'a też, bo zaczął jęczeć niezrozumiałe dla mnie rzeczy. Carm szybko wyłączyła latarkę. Ale ona ma dziwne imię. Takie... żal mi jej, że rodzice jej dali takie imię, ale jaki człowiek takie imię.

- No to mamy latarkę, co dalej? - Jack wstał i podszedł do brunetki. Czasem wydaje mnie się, że on coś do niej czuje. Ale przecież to nie możliwe, on i uczucia? Błagam...

- Możemy tutaj zostać, aż będziemy mieli plan, albo iść na żywioł

- Nie zapominaj o Drowen'ie - upomniałam go. Mieliśmy tutaj przyjść tylko po niego, a okaże się, że zamiast niego wyciągniemy stąd dziewczynę Jacka. Aż śmiać mnie się chce.

- Kto to jest? - spytała się nas Carmen. Mogłabym się założyć, że Jack uśmiechnął się.

- To nasz przyjaciel - podsumowałam.

- Więc jesteście od Sally i Jacka? - skąd ona...?

- Znasz laughing Jacka i Sally? - Byliśmy równo zdziwieni z Jakiem o tym co ona wie.

- Laughing to jego nazwisko? - strzeliłam sobie Facepalm.

- Nie znasz go chyba aż tak dobrze co nie? - Jack patrzył na nią, jej mina wykrzywiła się w bólu i smutku. Opadła na ziemie trzymając się brzucha.

- Co ci jest? - spytał Jack z ... troską?

Podeszłam bliżej, dziewczyna płakała.

- Carmen, odezwij się! - Chłopak trząsł nią na wszystkie strony.

- To nic wielkiego... Po prost.... Boli - jąkała się. Przez chwilę poczułam chęć pomocy, która znikła gdy Jack odgarnął jej włosy. Nie byłam zazdrosna, ale to było dziwne. Niepodobne do niego. Nigdy nikogo nie kochał i chyba mało kogo lubił.

- nic mi nie jest - powiedziała przez łzy

- Kłamiesz, Jane - spojrzał na mnie błagalnie, a ja nie wiedziałam co zrobić.

- Nic mi nie jest - powiedziała ostrzej i próbowała wstać, jednak jej próba nie powiodła się i znowu upadła na ziemię.

- Co cię boli?- spytał ją, zbierało mnie się na wymioty.

-Ni..c - szeptała, oszukuje sama siebie. Żal mi jej.

-Nie kłam, proszę cię - patrzył na jej twarz. Szkoda, że nosi maskę.

- Jest dobrze - wstała, widziałam na jej twarzy ból, ale mniejszy niż wcześniejszy

-A więc jaki plan? - spytałam się ich.

- Wy szukacie przyjaciół jak i ja szukam swoich, możemy iść na górę ich poszukać. Nie znam tego budynku, więc mało co pomogę. - Carmen patrzyła na małe ostrze w swojej ręce. Myśli, że jest bezpieczna. Na pewno, jeżeli nie umie się nim posługiwać, to nic nie zrobi. Nic, dosłownie nic.

- To po co w ogóle z nami idziesz?- spytałam

- Jack spiorunował mnie, a dziewczyna zaśmiała.

- Nie muszę, mogę w każdej chwili odejść - powiedziała to tak spokojnie, że prawie jej uwierzyłam. Przecież nie jest chyba tak szalona by sama iść w piekło - w końcu przecież wszyscy umrzemy? Nie mam nic do stracenia - powiedziała a jej wzrok był utkwiony we mnie. - Nie wiem kim jesteście, kim jesteś ty. Ale łatwo się domyślać, że uwielbiacie strach, jak ktoś się was boi, nie będę was okłamywać, kiedyś też taka byłam. - uśmiechnęła się, wyglądała... diabolicznie?

Z spokojnej dziewczyny zamieniła się w kogoś podobnego do nas. Jakbym jej nie znała, uznałabym, że jest kimś z naszej familii.

- nikt cię nie wyrzuca, po prostu Jane nie umie dobierać dobrych słów do tego co mówi - uspokoił ją Jack. Znowu złość we mnie rosła, ja wiem co chce powiedzieć i to właśnie miałam na myśli!

- Nie prawda, dla mnie możesz zniknąć - nie bałam się o skutki, Jack nigdy by nie zostawił rodziny.

- Dobrze, dowidzenia - zaśmiała się, że aż mi ciarki przeszły po plecach. Wyszła z pokoju. Jack stał tak zdezorientowany. Popatrzył na mnie i pobiegł za mną. Zostawił mnie??

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro