Między wierszami, czyli crow strike, ale inaczej

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Opowiadanie zgłoszone do konkursu @grupa_noireplume
"Maskarada czarnych piór"
Całość ma ok 2950 słów. 

Aktualizacja:  opowiadanie załapało się na podium, dziękuję ogromnie za trzecie miejsce ex aequo jeśli macie ochotę przeczytać, co o mojej pracy napisali jurorzy, zapraszam na wattpadową stronę Grupy.

Miasteczko o którym mowa, czyli Belron Morningdew było wspomniane w opowiadaniu Trucizna, ale "Crow strike" nie ma z nim nic wspólnego. 

Aby złapać konkretny vibe, możecie zapuścić muzykę Prince'a (zwanego Symbolem) — polecam Purple Rain, When the doves cry, czy choćby Get off.

TW: raczej nie ma przemocy, tylko trochę humoru, sporo ironii i przekąsu, groteski, podkręcania wąsa, w celu dobicia do granicy cringe'u.

Miasteczko zmęczone letnim upałem oddychało w zwolnionym tempie gorącego, piątkowego popołudnia. Nieduży park oddzielał drewniany kościółek od rynku ścianą naturalnej zieleni. Takie właśnie usytuowanie, trochę w centrum, a trochę na uboczu, zachęcało mieszkańców do odpoczynku na ławkach i leżakach rozstawionych przy fontannie. W koronach starych drzew panowała cisza, przerywana jedynie szelestem zbrązowiałych liści. Wieczór wkradał się powoli pomiędzy wiotkie gałęzie kasztanowca i choć niebo jaśniało barwami zachodzącego słońca, nie było widać kto, lub co, kryło się w tej tajemniczej gęstwinie.

— Kra, kra. — Dało się słyszeć skrzekliwy, przeszywający głos wrony. — Witajcie siostrzyce! — powiedziała już ciszej, wlepiając spojrzenie bystrych czarnych oczu w dwa pozostałe ptaszyska. — Jakie plany na weekend?

— Ciężko stwierdzić — rzekła pierwsza.

— Nie wiem, chyba żadne. Karta płatnicza mi nie działa. Trochę jakby jakiś paraliż, czy coś — wymamrotała druga.

— Przyznacie moje drogie, że ostatnimi czasy zrobiło się strasznie nudno w tym naszym parku — zasugerowała pierwsza.

— Zdecydowanie — przyznała jej rację druga. — Trzeba rozkręcić dramę, najlepiej z błahego powodu.

Trzecia, nowoprzybyła, przeczesała lotki na lśniących skrzydłach. Już miała otworzyć dziób, gdy nad wronimi głowami przestrzeń rozjaśniła listowie złotym snopem światła. Zmaterializował się iskrzący zwitek pergaminu zabezpieczony pomarańczowym kleksem wosku z pieczęcią w kształcie litery W.

— Magiczny Zwój! Od tygodni takiego nie widziałam!

— No, ostatnią taką rolkę wypuścili, kiedy z Platformy usunęli powiadomienia. Niechybnie ogłaszają koniec świata, bo co innego — powiedziała pierwsza.

Druga spoglądała tylko zachwycona na złocistą ozdobną czcionkę i już chciała spytać: „Jacy oni?!", ale głos zabrała trzecia.

— Głupie! To od Księcia Miltona Wróblewskiego! Spójrzcie na sygnaturę!

Wtem z nicości wyłoniły się złote trąbki przyozdobione proporczykami, wydały donośny dźwięk i wtedy dopiero wybrzmiał ciepły tenor lektora.

"Zapraszamy piękne panie na piątkowe balowanie.
Każdą z was niech zdobi szata wybitnego literata.
Wiersze, proza i powieści, nawet takie dziwnej treści.
Książę wszakże szuka żony, lecz zaprasza także wrony.

W starej szopie za kościołem, spiesz się  póki miejsc za stołem,
na przyjemne obowiązki.
Będą drinki i przekąski!
O dwudziestej drugiej w lecie, drogę łatwo odnajdziecie.

Z wyrazami szacunku,
w imieniu Księcia Miltona Wróblewskiego,
Ambasador Krzysztof Kotowski"

— W ramach potwierdzenia proszę szanowne panie o imion podanie — dodał czarodziejski głos.

— Aurora.

— Honorata.

— Pati, to znaczy Patrycja. — Zaskrzeczały prawie jednocześnie i Magiczny Zwój natychmiast rozpłynął się w powietrzu.

Patrycja, środkowa wrona nadal spoglądała przed siebie zamyślona.

— Czego się gapisz jak sroka w gnat? Lecimy po książki. Czasu mało!

— A nie, nic... tylko Książę jest taki przystojny, widziałam go na zdjęciach w gazecie. Tak strasznie chcę go poznać, a jestem okropnie nieśmiała.

— Czy wszystkie magiczne zaproszenia muszą być rymowane? Przecież to głupie — Aurora od razu zmieniła temat, ratując dobry nastrój.

— No, głupie, a nawet prostackie — Honorata przyznała rację przedmówczyni. — Ja to bym napisała haiku.

Pati chciała powiedzieć, że takie rymowane lepiej zapamiętać, ale wolała nie przeginać przy starszych i mądrzejszych siostrach. Po co się wychylać.

— Chyba nie mam się w co ubrać — powiedziała w końcu. — Może pójdziecie same na ten bal?

— Nie ma takiej opcji! Zresztą już potwierdziłyśmy.

Po chwili dwie wrony oderwały się zgrabnie z gałęzi i pofrunęły do domu, przygotować stroje na wieczorną imprezę, a jedna została. Ta "druga", czyli Pati.

Pod drzewem przycupnął ktoś wyjątkowo tajemniczy, uśmiechnął się chytrze pod wąsem. Wywalił puszysty koci brzuch do słońca i leżąc na plecach, kontemplował widoki.

— Ej, czarny, nie siedź na słońcu, bo dostaniesz udaru. Takie futro musi się mocno nagrzewać! — krzyknęło w jego stronę czarne ptaszysko i odleciało.

Kocur przeciągnął się leniwie.
— O tej porze udar? Co za głupia gęś! — Ale na wszelki wypadek przeniósł się w inne miejsce.

Nie pierwszy raz przybierał zwierzęcą postać, co jakiś czas dla wprawy zmieniał wizerunek, odwiedzając latem rodzeństwo matki. Nizinne Vallheru obfitowało w takie miasteczka jak Belron Morningdew. Spokojne, hermetyczne społeczności stanowiły potrzebny kontrast dla wielkomiejskiego zgiełku, szczególnie, gdy ktoś na co dzień mieszkał w zatłoczonym Thredsach.

— Doskonale — mruknął zadowolony, po czym szybko zasnął.

Skąd się brała magia? Nie wiadomo. Istniała i już, jak tosty na śniadanie, plus kompot do obiadu. Obdarzeni magicznymi mocami mieszkańcy nie byli wcale rzadkością, ale tylko dzieciaki i młodzież używały jej dla zabawy. Proste zaklęcia przydawały się do zmiany postaci, szybkiego przemieszczania, ale w domu najważniejsze były obowiązki. Te zwykłe, a nie magiczne.

Aurora, Honorata oraz Patrycja przed furtką zmieniły postać, a na ganek weszły już jako najzwyklejsze nastoletnie przedstawicielki gatunku ludzkiego, płci żeńskiej. Nie było mowy o żadnym nocnym wyjściu, dopóki nie podzieliły się pracą i nie wypucowały domu na błysk. Następnie wprawne dłonie czytelniczek wybrały z biblioteczki ulubione książki, a także odpowiadające im kreacje. Ciężki, teatralny makijaż zajął najwięcej czasu,  a najtrudniejsze i tak były fryzury z poprzednich epok.

Najstarsza z nich przywdziała brązową pelerynę, czapkę z daszkiem. Z wielką lupą i notesem pod pachą wypięła dumnie pierś, aż siostry ryknęły ze śmiechu.

— To dość oczywiste — skwitowała Honorata. — To miała być Agatha Christie, ale źle zrozumiałaś zadanie. Przebrałaś się za Sherlocka, a nie za Agathę.

— Cmoknij mnie w półpauzę — odburknęła Aurora. — A ty masz cycki na wierzchu i ciążową kieckę mamy, udającą epokę regencyjną ... Wiem, jesteś Jane Austen! Weź jeszcze gęsie pióro!

Najmłodsza stała przed lustrem w obcisłych skórzanych spodniach, białej koszuli zawiązanej tuż nad pępkiem i splatała blond włosy w koczek na czubku głowy.

— J.K. Rowling to to nie jest — oceniły jednogłośnie.

— No wiem, ale nie miałam pomysłu — jęknęła Pati. — Myślałam o Skłodowskiej-Curie, ale to nie pisarka, na Mary Shelly nie miałam gotyckich ciuchów, zresztą nie umiem tak od razu czegoś wykojarzyć. Złapałam pierwszą z brzegu książkę, to chyba jakaś obyczajówka, zresztą nie wiem, nie czytam tego, co wy.

Za kwadrans dziesiąta młode czarownice wyrwały z domu i pobiegły na nocny autobus. Dojechały do centrum, kierując swe kroki przez park w stronę kościoła.

Po ścieżce przesuwały się niecierpliwie bure cienie, wiatr szeleścił w kępach ozdobnej trawy. Krzewy wysunęły kolce, zahaczając o długie spódnice i pantofelki, jakby chciały ostrzec, powstrzymać panny przed pójściem na bal. Stara szopa za kościołem skryta w gęstej mgle tonęła w blasku księżycowej poświaty.

Przed wejściem czekał już sporych rozmiarów barwny tłum znanych postaci. Drzwi przyozdobiono wiankami z polnych kwiatów, a mrok rozświetlały rozstawione wzdłuż drogi latarenki. Wszystko szło jak po maśle, ale rosły strażnik zatrzymał dziewczęta przy wejściu.

— Maski — powiedział na powitanie i wskazał palcem przymocowane na drzwiach rozporządzenie.

— Przecież to nie miał być bal maskowy, tylko przebieranki. I tak nikt tu nikogo nie zna, jesteśmy incognito, przecież na co dzień wyglądamy całkiem inaczej! — tłumaczyła Aurora, podczas gdy Honorata literowała rozmazane gryzmoły ogłoszenia.

— W związku z zagrożeniem epidemicznym... blablabla... wszyscy uczestnicy zgromadzeń publicznych powyżej... blablabla... zobowiązani są zasłaniać nos i usta maską. — Zmrużyła oczy. — No masz ci babo placek — skwitowała. — Nie miałyśmy czasu przygotować korespondujących ze strojem masek.

— Na szczęście mam to! — Ucieszyła się Patrycja, wyciągając z torebki trzy jednorazowe maseczki higieniczne. — Niezbyt ładne, ale zawsze.

— Okej — uśmiechnął się strażnik. — Podajcie hasło dostępu.

— Ale my nie mamy. Dostałyśmy zaproszenie i jesteśmy na liście — powiedziała zdenerwowana Aurora.

— Ach tak. W takim razie loże dla VIP-ów po lewej stronie. Zapraszam i życzę dobrej zabawy! — Mrugnął okiem do najstarszej z sióstr, uśmiechając się zawadiacko. — Rewelacyjna lupa. Też lubię Sherlocka.

Wrota szopy pulsowały tęczowym blaskiem portalu, a może wnętrze odmieniono magią? Kolejna zagadka. Ogromną salę oświetlały świece osadzone w kandelabrach, kryształowych żyrandolach i kinkietach. Ściany oraz wspierające sklepienie kolumny porastały wijące się pnącza ubarwione białymi kwiatami przypominającymi lilie, pomieszczenie tonęło w migotliwej mgle.

— Woow, jak tu pięknie — Honorata dotykała opuszkami palców wielgachnych białych kwiatów. — Zobaczcie! Te holograficzne iskierki, są z brokatu! Wyglądają jak fioletowy deszcz! — pisnęła zaaferowana.

Stały w tłumie gości i każdy podziwiał klimat, jaki udało się uzyskać za pomocą tak nieskomplikowanych, choć wciąż magicznych, środków. Tylko jedna postać wpatrywała się prosto w oczy Honoraty.

Wysoki, bardzo szczupły młodzieniec, zaplątany pod szyję białą szarfą, w bordowym fraku i czarnych portkach podszedł do niej energicznym krokiem. Ukłonił się nisko, dwornie, splótł zakłopotane ręce za plecami.

— D'Arcy! — szepnęła i położyła dłoń na piersi, kiedy ich spojrzenia się spotkały. — Nie wierzę!

Zwykle rozgadana czarownica lub rozkrakana wrona, jak kto woli, nie potrafiła znaleźć w tamtej chwili odpowiednich słów. Spłonęła rumieńcem, po czym spuściła długie rzęsy.

— Ja też się cieszę, że cię w końcu widzę, Lady Jane! To naprawdę ty! Obawiałem się, że cię nie poznam, ale serce mi podpowiedziało! Czy zatańczysz ze mną?

Po chwili Honorata i Kacper, bo tak miał naprawdę na imię amant z romansu, wirowali w barwnym tłumie przebierańców. Z misternie upiętej fryzury wypadło jej kilka niesfornych loczków.

— Ach, jaki domyślny. Przecież wszystko mu dokładnie opisała, założę się, że wysłała mu też swoje zdjęcie — zachichotała Aurora, raz po raz zerkając w stronę wejścia.

— Gdzie wysłała zdjęcie?

— No na Platformę, kiedy jeszcze działały powiadomienia z listami i mogły być dodawane załączniki! — wyjaśniła starsza siostra. — Ale mogła również do niego zadzwonić.

— Aha... — mruknęła Patrycja, wzruszając ramionami.

Zasiadły we dwie przy stoliku w loży, zaopatrując się uprzednio w drinki i przekąski z bufetu. Plotkowały zawzięcie, starając się dopasować przebrania do znanych pisarek, jak J.K.Rowling, Wirginii Woolf, Harper Lee, czy Sylvie Plath. Dołączyła do nich również roześmiana Honorata w swoim uroczym, klasycznym przebraniu i elegancki Kacper. Rozmowy skupiały się raczej na żartach i wesołych komentarzach niż na analizie literackiej.

Tylko Patrycja była myślami gdzie indziej, skubiąc mankiet bawełnianej koszuli. Wypatrywała w tłumie białego garnituru Księcia, tak intensywnie aż ją oczy rozbolały. Dojrzała w końcu znudzoną sylwetkę, opartą plecami o kolumnę, chyba koryncką, sądząc po zdobionej listowiem głowicy. Raz po raz zasłaniał usta, ukrywając ziewanie. Na czole Miltona lśnił kosztowny, ale prosty diadem. Mogłaby do niego podejść i przedstawić się, oczywiście, ale ogarniał ją strach, by zagadać w realu. Znaczy się w "nie-realu", bo tak naprawdę ta cała impreza była magiczna.

Od dawna nie zorganizowano w miasteczku żadnej potańcówki, po tej aferze z synem pastora nikt nie miał nawet zamiaru zaczynać. Koniec końców w środku lata wszyscy mieli ochotę dobrze się zabawić.

Goście przestali się już schodzić, zamknięto więc zdobione wrota do sali balowej. Ochrona miała najwyraźniej chwilę przerwy, bo do stolika podszedł Strażnik, którego spotkały przy drzwiach i poprosił Aurorę do tańca. Stopy podrygiwały im w rytm skocznych melodii, więc pozostali także powędrowali na parkiet, włącznie z zadumaną Pati.

Nagle drzwi zaskrzypiały, uchyliły się, a przez wąską szparę wsunęła zadarty nos blondwłosa dziewczyna. Misterne loki rozsypywały się na ramiona, a śliczna twarz lalki jaśniała brzoskwiniowymi rumieńcami i malinowymi usteczkami. Miała na sobie coś, co niewątpliwie przypominało suknię, ale nią nie było. Zdawała się oblepiona kawałkami niepasujących skrawków materiału, sterczących nitek, tasiemek i guzików. Wszyscy zatrzymali się w niemym zdziwieniu, otwierając szeroko oczy. Włącznie z Księciem Miltonem.

— Patchwork?

— Dekonstrukcja?

— Scrapbooking?

Dochodziły z tłumu stłumione szepty.

— Montage i collage, postmodernizm? Kto to może być?

Uśmiechając się słodko, wyszczerzyła równe, białe ząbki i wykonała piruet wokół własnej osi. Ten moment nie umknął już nikomu ze zgromadzonych na sali. Bure strzępy zaczęły odpadać, rozsypywać się w magiczny pył, znikać, a ich miejsce zajęła pomarańczowa sukienka z tiulową spódnicą i seksownym gorsetem, przyozdobionym małą zawieszką w kształcie litery W na srebrnym łańcuszku.

— Tadaaaammm! — krzyknęła dziewczyna i podniosła ramiona w górę, zadowolona z pokazu. — Nie wiedziałam, za kogo się przebrać, więc kreatywność wzięła górę. Jestem nimi wszystkimi i każdą z osobna.

— Ale kim jesteś piękna Pani?! Kim?! — zapytał zaintrygowany Książę, schylając głowę w ukłonie.

— Autorkami z Platformy! To przecież oczywiste! — roześmiała się perlistym śmiechem i rzuciła Miltonowi w ramiona.

Aurora przewróciła oczami zdegustowana, Honorata przysłoniła twarz wachlarzem.

— Tak trochę jak Katniss w "Igrzyskach Śmierci"

Biedna, zawiedziona Pati z trudem powstrzymała łzy.

— Nic tu po mnie, chyba pójdę się przewietrzyć — chlipnęła, chyłkiem wycofała się z tłumu i uciekła niezauważona na taras. Zdjęła maseczkę i wytarła łzy.
— Zawsze to samo, zanim się ogarnę, zawsze ktoś mi sprzątnie towar sprzed nosa. A tak chciałam go poznać! Książę czy nie, fajnie by było w końcu poznać normalnego chłopaka. Ciągle łażę z siostrami, robię to, co one, ubieram się tak jak one, nawet tak samo gadam. Jak ta wrona! Muszę w końcu znaleźć normalnych przyjaciół...

Opierając się o balustradę, utyskiwała na swój smutny los i nie zauważyła, kiedy ktoś stanął obok niej.

Ambasador Kotowski podkręcił lśniącego, przyklejonego wąsa. Starając się nie epatować wujaszkowym poczuciem humoru i rzucił od niechcenia w stronę zadumanej Patrycji:

— Hej, mała, co taka fajna czarownica jak ty robi sama na tarasie?

Udało mu się? Chyba nie... Laska ewidentnie miała go w nosie. Poluźnił więc krawat, po czym odpiął jeden guzik koszuli i kolejny. Wizerunek jak na okładkę romansu. Wypisz wymaluj "hot wilkołak z klatą".

— Taka urocza noc, księżyc lśni, gwiazdy zaraz spadną ci do stóp. Jak masz na imię, moja piękna? — zapytał, mrucząc chrapliwie, niskim, wibrującym głosem.

Dziewczyna ani drgnęła, ale biust jej unosił się i opadał w takt oddechu, usta miała otwarte, więc żyła, mimo że nie znajdował w jej oczach iskierki porozumienia. Jeszcze.

—Kotowski, do usług. Ambasador.

— Blanka — odpowiedziała po chwili namysłu, spoglądając ukradkiem na autorkę ściskanej wciąż w dłoni książki.

— Taki masz dzisiaj nick? Serio?

— Serio to nie, ja nawet nie jestem aktywną użytkowniczką Platformy.

— Książę chyba lubi czytać. Piszesz coś?

— Nie, czasami tylko zaglądam — odparła, wzdychając i obróciła się gwałtownie. — Książę Milton wybierze kogoś innego, tak czuję. Chyba źle wykombinowałam przebranie. Może trzeba było wystylizować się na Mickiewicza albo Kochanowskiego?

— Żartujesz, prawda? Przecież to faceci. Może jeszcze Shakespeare?

— No nie wiem. Może. Nie mam chyba nastroju do zabawy.

— To może zagaję jakaś fraszką, albo.... O! Wiem! Fredrą! "O, królowo wszechpiękności! Ornamencie Człowieczeństwa! Powiedz: ,,W ogień skocz Papkinie" — A twój Papkin w ogniu zginie."

Modlił się aby to zadziałało, bo w zanadrzu został mu tylko Gombrowicz, którego pamiętał ze szkoły. I to mgliście.

— Nie chcę, ja tak naprawdę nie lubię literatury, a książę jest taki przystojny. To lico, to ... no wszystko, sam zobacz. Ale nie dla mnie. Za wysokie progi na biednej czarownicy nogi — wzdychała i ocierała łzy mankietem. — Zaraz mi się cała tapeta rozpłynie. Tusz razem z resztą makijażu wtarł się w kawałek białej koszuli.

Kotowskiemu aż żal serce zalał, wątroba zaniemogła, tak się wczuł w rolę pocieszyciela.

— No już dobrze, nie łkaj. — Objął ją delikatnie ramieniem i cmoknął w czółko. — No, cichaj Blania. Wszystko będzie dobrze.

Jego dłonie krążyły skwapliwie wokół smukłej talii dziewczyny, przesuwał je miękko wzdłuż kręgosłupa ku górze, aż spoczęły niecierpliwie na nagiej szyi. Ich oddechy zrównały się, ale zanim Kotowski wplótł dłoń w jej włosy, Pati otwarcie zapytała:

— Czy nie przeszkadza Panu Ambasadorowi, że zachwycam się Księciem. Pomimo to pragnie pan mnie zbałamucić? Uważam, że wybranka serca powinna odwzajemniać Pana zainteresowanie. Ja nią najwyraźniej nie jestem.

— Przepysznie — syknął. Cóż za zmiana?! — To znaczy chciałem powiedzieć „przepraszam". Interesująca z Panienki osóbka.

— Osoba, nie osóbka. Zdrobnienia są już niemodne.

Na parkiecie tańczyły dziesiątki par, a na środku, w blasku kryształowego żyrandola brylował Książę i tajemnicza panna w pomarańczowej sukni, blisko siebie, uśmiechnięci, zapatrzeni. Ech.

— Nic a nic się Panience nie podobam? Sądząc po wyborach literackich, lepszy byłby faktycznie tamten ogier. Ja to raczej jestem jak kot — powiedział, również zdjął maskę, odkleił wąsy i schował do kieszeni czarnej marynarki.

Patrycja spojrzała na niego jeszcze raz i kolejny. Miał w sobie coś kociego. Dość ładne oczy, przyjemny, choć raczej przerażający uśmiech. Plótł głupoty, ale nie jakieś straszliwie odrażające. Może nawet odrobinę śmieszne. Czasami tak bywa, że ludzie z nerwów bredzą,  a potem im przechodzi i okazują się całkiem w porządku. Ciężko nawiązuje się normalne znajomości.

— Skoro już i tak gra muzyka, to może zatańczymy? — zaproponował, trochę stremowany.

— No dobra, dam ci szansę Kotowski, ale przewiń te żenujące teksty dla podrywaczy.

Dziewczyna pozwoliła się objąć, w międzyczasie zapięła mu guziki i poprawiła krawat. Zajęci sobą nawet nie zauważyli, że z wybiciem dwunastej na dole rozegrała się mała drama.

Muzyka przestała grać, więc zeszli z tarasu do różanego ogrodu, błądząc wśród odurzającego zapachu wonnych pąków, rozmawiali o wszystkim i o niczym. Szło nawet nieźle, jak na pierwszy raz.

Po jakimś czasie zauważyli, że są w parku, wśród starodrzewu, więc usiedli pod kasztanowcem, poświęcając marynarkę, patrzyli w gwiaździste niebo. Ukradkiem spoglądali z ciekawością na swoje twarze, zapamiętując widoczne w nocy zarysy i cienie.

Kiedy poranek zastał ich drzemiących na świeżym powietrzu, stwierdzili jednogłośnie, że nie potrzebują już magii ani skrywania prawdziwych twarzy pod maskami, czy innym magicznym przebraniem. Może odrobinę dorośli?

— Krzysiek jestem. Zatrzymałem się u wujostwa. Czasem odwiedzam Belron Morningdew w wakacje — przedstawił się chłopak, przeczesując palcami zmierzwione jasne włosy.

— Ach, u tych Kotowskich, którzy mieszkają nad apteką? — Dziewczyna poprawiła mu znowu krawat i strzepnęła z ramion paprochy.

— Tak, dokładnie, a ty to Patrycja Wrońska. Domyśliłem się, ale w sumie... musiałem trochę nagiąć przepisy i sprawdziłem twoje IP, bardzo chciałem cię poznać. Często tu przesiadujesz z siostrami, podobało mi się to, co mówisz. Trochę was podsłuchiwałem z dołu, jako kot. Mam nadzieję, że nie masz mi tego za złe. Jeśli chcesz, przedstawię cię Miltonowi, to mój kuzyn, myślę, że cię polubi.

— Ach, OK. Spoko — mruknęła Pati — to już nieważne. Dobrze się z tobą bawiłam i jednak nie żałuję, że poszłam na bal.

— Spotkamy się jeszcze? — zapytał, powstrzymując drżenie kącików ust.

— Chyba tak, nigdzie się nie wybieram.

Każde z nich pobiegło w swoją stronę. Nie widzieli się przynajmniej do czasu niedzielnego obiadu.

A co z resztą? Bawili się do białego rana, a potem maskarada się skończyła. Najpierw z sali balowej znikły stoły, świece, muzykanci, skrzypce wydały z siebie ostatnie skrzeczące tchnienie. Po chwili miejsce parkietu zajęły zmurszałe deski, oświetlone jaśniejszymi smugami wpadającymi przez dziury w dachu. Pałac znowu był starą szopą, skrytą za drewnianym kościółkiem. W parku panował spokój, przerywany tylko szumem traw i bzyczeniem komarów. Gdzieniegdzie świeciły w promieniach wschodzącego słońca czerwone oczy gryzoni.

Ze starego kasztanowca spłynęło niesione wiatrem jedno czarne piórko i opadło na wilgotną trawę.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro