2

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

– Co ciebie, przyjacielu, sprowadza do Medellin? – Torres sięgnął po kolejne cygaro.

Lubił palić szczególnie te hawańskie, najlepszego gatunku, bo zaciągając się aromatycznym dymem, lepiej się mu myślało. Nikotyna rozjaśnia umysł i pomaga w myśleniu? Chyba nie Velasquezom! 

– Palisz, Alberto?

– Co najwyżej, głupa – odparował zapytany mężczyzna.– Ale nie w tej chwili. Dziękuję, lecz nie przepadam za tytoniem.

– O, co za szkoda – Pedro udawał zasmuconego, lecz jego rozmówca i tak wiedział, iż to tylko gra pozorów.

Alberto - John zakasłał, gdy Pedro wypuścił w powietrze kolejne kłęby błękitnawego dymu.

„Ty stary, dwulicowy łajdaku!" – pomyślał z nienawiścią, czując, jak dym cygara, niczym zorza polarna, tworzy aureolę wokół głowy Pedra, który - bynajmniej - święty nie jest.

Nie wytrzymał i otworzył okno, pozwalając, by świeże i rześkie powietrze, emocji zaanektowało pomieszczenie. Wyrzucił z siebie kilka co barwniejszych słówek i ostentacyjnie wciągnął do nozdrzy świeży chłodek.

– Nie odpowiedziałeś na moje pytanie, Velasquez–przypomniał mu Pedro, z pozoru lekko i bez jakichkolwiek emocji.

– Interesy – odpowiedział krótko, bo sam nie był w stanie normalnie mówić.

Cholerny dym! Czy ten skurczybyk, Pedro, musi zawsze robić Albertowi na złość?

– Chodzi mi o ślub twojej wnuczki i mojego syna – Alberto postawił wszystko na jedną kartę i powiedział, co mu po głowie chodzi.

Wyłuszczył swój plan rozmówcy - swoisty pakt braterstwa między Pedrem a Alberto, który miałby zostać przypieczętowany poprzez to małżeństwo. A Torres słuchał i słuchał go w ciszy...

Jean - Charles, Yvonne oraz ich dzieci, siedzieli w hotelowej restauracji i jedli lekki obiad. Nie byli za bardzo głodni. Ze swoich miejsc mieli widok na cały lokal i ulicę przed nim, gdzie toczyło się życie - pełne gwaru i mieszaniny różnych języków. Dzieciaki, o dziwo, nie dokazywały, zapewne zmęczone żarem lejącym się z nieba oraz chodzeniem po mieście. Marie prawie zasnęła na krześle, które zajmowała - w przeciwieństwie do Xaviera, pałaszującego z apetytem porcję ulubionych lodów.

– Podobno w tym miejscu bywał Escobar – szepnęła do męża Yvonne, gdy zdawało się jej, że dzieci nie słuchają.

– Naprawdę? –Jean zdziwił się uprzejmie, kończąc swój, średnio wysmażony, stek.

Prawda była taka, że dopóki w Medellin nic im nie zagrażało, miał gdzieś historię tej miejscowości, obojętnie kim byli. Chciał tylko wykorzystać maksymalnie, na wypoczynek, spędzany w Kolumbii urlop.

Nagłe zamieszanie na sali „Tijuany", raptownie ucichło - jak szybko się wcześniej pojawiło. Yvonne spojrzała w stronę wejścia do restauracji, by zobaczyć, kto przyszedł, i aż wstrzymała oddech. Jej gorączkowe myśli, jak zapobiec nadciągającej katastrofie, urządziły sobie dziką gonitwę po jej głowie. To był ON. Ten sam, z którym Yvonne....

Jean- Charles nie może dowiedzieć się od TAMTEGO, że.... Nie, to zbyt trudne, uznała przestraszona kobieta. Jak niby miała wytłumaczyć mężowi - i samej sobie - chwilę słabości, której uległa? I której - co gorsza - nie żałowała. Aż do chwili obecnej.

– Widziałeś, jak tamta babka się na nas gapi? – zauważyła Salem, mrużąc swe kocie oczy.

Kobieta, która otaksowała swym spojrzeniem najpierw Salem, potem, dość pobieżnie, Juana i najdłużej, dziadka Pedra, siedziała przy stoliku z jakimś mężczyzną. Miała na sobie, prostą w kroju, lnianą sukienkę w wielkie kwiaty, która to zakrywała jej nogi. Oczy nieznajomej zdawały się spoglądać na dziadka Salem wyczekująco, jakby czegoś się po nim spodziewała. Czego mogła chcieć od Zmory Kolumbii, bardzo niebezpiecznego mężczyzny, nieznajoma kobieta?

„To z pewnością jedna z szeregu jego licznych znajomych"– pomyślała Salem, nie poświęcając tamtej ani chwili uwagi więcej.

Tymczasem Juan spoglądał na nieznajomą nieco z większym zainteresowaniem niż „szczęśliwa narzeczona", podczas gdy Pedro Torres w milczeniu studiował oblicze to obcej, to towarzyszącemu jej facetowi. Młody człowiek wysnuł wniosek, że tych dwoje - Torres i nie znana mu z nazwiska kobieta, wyglądają na zafascynowanych sobą nawzajem.

Ich oczy zdawały się toczyć ze sobą walkę, by podejść bliżej i...

– Juan, nie jesz? – Torres odezwał się w końcu, po długiej chwili milczenia, skierowując uwagę towarzystwa na inne tory. – Nie smakuje ci?

– Ależ skąd, panie Torres! – zaprzeczył młody Velasquez zaprzeczył żywiołowo, pąsowiejąc na twarzy.

Od razu też stało się tak, jak przewidywał Pedro - dwaj panowie Velasquez zajęli się posiłkiem, i nikt już nie zwracał uwagi na parę przy stoliku w głębi lokalu. Wszyscy oprócz Salem, bo gringo, towarzyszący kobiecie w lnianej sukni, brzydki nie był. Obserwowała go więc na tyle dyskretnie, żeby Juan nie wpadł na jakiś głupi pomysł, powodowany zazdrością.

Facet mógł mieć nieco około trzech krzyżyków na karku, ale nie mniej. Nieco zbyt długie włosy barwy piaskowego blondu, związał w kucyk, co sprawiało, że jego twarz intrygowała i kusiła, prowokując stworzenia rodzaju żeńskiego do bardziej zdecydowanego działania. Z tej odległości nie mogła powiedzieć niczego więcej, ale nawet wówczas gringo miał w sobie „to coś", co zniewala kobiety i przyprawia je o szybsze bicie serca...

Nieoczekiwanie, blondyn odwzajemnił jej spojrzenie, lekko uśmiechając się do Salem, skinął głową w jej stronę dyskretnym ruchem, po czym odwrócił się do swojej towarzyszki. Kim on mógł być? I czego szukał w Medellin?

Rodzice nauczyli ją już we wczesnym dzieciństwie Salem, że lepiej mówić zbyt mało, niż za wiele i nie zadawać pytań, na które mogłoby się dostać szczerą odpowiedź. Jeśli stosowanie się do tej pokichanej zasady, mogłoby sprawić, że wpadłaby w tarapaty, wolała nic o nim nie wiedzieć. Miała w końcu zostać żoną Juana Velasqueza - czy tego chciała,czy nie i nie było „zmiłuj", skoro dziadek coś sobie postanowił - zawsze przeprowadzał swoją wolę... Jej, Salem, los został przypieczętowany już dawno.



Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro