1

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Lubuska odtrąbiła zwycięstwo policji po schwytaniu trzeciego mordercy. Tym razem był to szanowny lekarz.

Komendant Wandycz zaciągnął się papierosowym dymem i rozkaszlał w ciszy nocy, która spadła na biuro jak teatralna zasłona. Zgasił papierosa, złożył gazetę i wyłączył lampkę. Przez chwilę przyzwyczajał oczy do ciemności, nim światło księżyca wydobyło z niej zarysy służbowych biurek i regałów. Myślał o ludzkiej naiwności. Wydawała się nie mieć granic.

Dla komisarza Niemczuka znalezienie mordercy zakończyło śledztwo. Broni się przed połączeniem tych morderstw w jedną sprawę. Ale Wandycz ma pewność, że to musi być seria, choć nie ma żadnych powiązań między sprawcami.

Ta biedna dziewczyna. Na jej ciele nie było jednego centymetra skóry wolnej od zranienia. Chirurg powbijał jej igły nawet w gałki oczne. Miała igły w języku, w podeszwach stóp, delikatnym narządzie płciowym. Była w ostatniej klasie gimnazjum. Znieczulił ją - przynajmniej tyle - na koniec podciął jej gardło. Ciało porzucił u zbiegu ulic Dąbrowskiego i Batorego. Tak samo jak wcześniej zrobiła kwiaciarka z Deptaku i zakonnik, który dawniej był tatuażystą. To jedyny punkt łączący trzy zbrodnie w racjonalnym porządku rzeczy - miejsce ujawnienia zwłok.


Wandycz nie wierzył w przypadek. Był przekonany, że przestępcy działali pod wpływem jakiejś nieznanej siły. Coś zawładnęło ich umysłami. Wcześniej nie byli notowani. Pochwycony przez Wandycza trop prowadził wprost do Miasta Czarownic. Jego przełożeni chcieli, by dał spokój i nie miał im tego za złe. Nikomu niczego nie miał już za złe. No, może jedynie nadciągającej starości za to, że wykreśla coraz wyższe zakola na jego czole i zmiata włosy z czubka głowy, upodabniając go do groteskowego mnicha. Czekał na wiadomość stamtąd, na potwierdzenie, że otrzyma wsparcie i pomoc w imię zawartych przymierzy o wzajemnej współpracy dla zachowania pokoju.

Portale pozwalające przedostać się do Miasta Czarownic miały być rozsiane po całej Zielonej Górze. Większość z nich została zamknięta wiele lat temu mocą tajemnych pieczęci. Twardowska stworzyła własną politykę bezpieczeństwa opartą na oddzieleniu swoich maszkar od zdrowej społecznej tkanki, nad którą łatwo zapanować ziemskim prawem. Odtąd wszelkie związki z mieszkańcami Góry Czarownic stały się utrudnione, choć nie niemożliwe.


Najstarsi zielonogórzanie pamiętali jeszcze czasy, gdy w winobraniowych pochodach obok przedstawicieli gatunku ludzkiego maszerowały człekokształtne maszkary, elfy, krasnoludy, tresowane smoki na smyczach olbrzymów i czarownice. Te ostatnie najgroźniejsze przez swe podobieństwo do ludzi i najbardziej fascynujące z tego samego powodu. Kobiety, które bez problemu mogły po zamknięciu portali pozostać po niewłaściwej stronie. Twardowska zapewniała, że tym, które pozostaną w Zielonej Górze, odbierze magiczne moce. Dostały wybór. Nie wiadomo ile czarownic z niego skorzystało.

O Mieście Czarownic nie wolno było mówić głośno. Stało się legendą, a słynna akcja Oczyszczanie skutecznie zniechęciła do jej rozpowszechniania. Ludzie bali się kolejnego polowania, podczas którego żądza krwi zaślepia dobrych i prawych, czyniąc z nich bestie groźniejsze od potworów, z którymi walczą.

Wandycz ruszył do toalety. Migająca jarzeniówka zalała ciasne pomieszczenie trupim światłem. Dźwięk spuszczanej wody wydawał się zagłuszyć jakieś odgłosy z zewnątrz. Komendant wyjrzał na korytarz. Może mu się tylko zdawało. Stanął przed lustrem i spojrzał sobie w oczy. Sam brał udział w akcji Oczyszczenie, a  później negocjował nowe prawo regulujące kontakty między Zieloną Górą, a Górą Czarownic. Potem przyszedł awans, coraz więcej obowiązków, poczucie sukcesu usypiające czujność. Dziś czuł jakby wywróżono mu przyszłość ze znaczonych kart, a on ufnie w nią poszedł prowadzony za rękę przeznaczenia jak niewinne dziecko. Później już tylko spadał w dół - choroba żony, śmierć syna. Mężczyzn jak on nie omami łatwe rozwiązanie zagadki. Tak, ludzie bywają źli.  Niespecjalnie trzeba im w tym pomagać. Ale podejrzliwość Wandycza może uchronić następnych niewinnych przed okrutnym losem ofiar.

Teraz na pewno coś usłyszał. Kroki w korytarzu. Wyszedł naprzeciw gościowi. Zapalił wszystkie światła i nikogo nie zobaczył.

Dochodziła trzecia. Uznał, że to dobry czas, żeby iść do domu. Wrócił do biurka po saszetkę. Wychodząc, zaczepił kurtkę o klamkę drzwi i musiał się cofnąć. Znów coś usłyszał. Metaliczny brzęk. Znacznie bliżej. Nie był już sam, ale nie odważył się odezwać. Nie wiedział jakie stworzenie mu przysłano. Bał się, że je spłoszy.

Wciąż stał przodem do wyjścia, gdy z jego biurka runął stos teczek. Huk poniósł się echem po pustych salach komendy. Wandycz zawrocił i schylił się, by podnieść dokumenty. Wtedy jego oczom ukazały się dwa rozżarzone ogniki. Krążyły mu nad głową coraz szybciej i szybciej. Wreszcie eksplodowały jak fajerwerk, a na puste biurko spadła biała kartka, z krótką informacją i czarcią pieczęcią.

Przeczytawszy list, Wandycz w furii zrzucił z biurka lampkę i laptop. Posłaniec, czymkolwiek był, niemal bezgłośnie opuścił komendę.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro