16

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Doktor oglądał zgodę, którą napisała mi Coralie, oraz moją kartę. Podszedł pod światło, żeby lepiej widzieć. Przyglądał się temu sztywnemu kawałkowi papieru tak długo, że myślałam, że wydaje mu się fałszywy.

— Myślałem, że wczoraj powiedziałaś jakieś inne imię — odezwał się.

— Tak, Emily, bo to moje prawdziwe imię. To drugie dali mi ci, którzy załatwiali ten dokument, i jeśli można, wolę Emily — wyjaśniłam i doktor oddał mi dokument. Z tyłu był krótki opis wyglądu, mający częściowo zastąpić zdjęcie, i właściwie tylko to umożliwiało sprawdzenie, czy rzeczywiście jest się jego właścicielem. W moim, poza oczywistościami, którymi można było mnie opisać po pierwszym rzucie oka, znajdowała się notka o szerokiej białej plamce na paznokciu małego palca lewej ręki. Podejrzewałam, że to Hana wypatrzyła i podała ten mankament.

— Dobrze — zgodził się. — Chodź, oprowadzę cię wkoło pracowni.

Odłożyłam papiery na bok i z entuzjazmem ruszyłam za swoim przewodnikiem. W powietrzu unosiła się mieszanka różnych zapachów, sztucznych i naturalnych, która nieco drażniła mój nos.

Zaczęliśmy od zbioru pomocnych ksiąg i własnych notatek doktora. Ilość zapisanych przez niego i innych uczonych kartek robiła wrażenie, ale prawdziwa niespodzianka kryła się za przegrodą z regału.

Komputer. Stał na małym biurku, nie mógł mieć więcej niż dziesięć lat. Było to o tyle zdumiewające, że do tej pory w Dorsen widziałam ledwo jeden kalkulator.

— Ach, patrzysz na komputer — roześmiał się doktor. — Rada dała mi go, żeby usprawniał pracę. Umiem go obsługiwać, ale to raczej Ben się nim zajmuje.

— Czy łączy się z internetem? — spytałam.

— Tak, ale bywa to trudne, w końcu jesteśmy wiele metrów pod ziemią. Montowali tu takie coś, ale zasięg i tak pozostaje humorzasty.

Skinęłam, dalej wpatrując się w urządzenie.

— Ale nie mogę pozwalać nikomu z zewnątrz go używać — dodał z nagłą obawą.

— Rozumiem. — Uśmiechnęłam się. Nie ciągnęło mnie do niego, nawet za swoim telefonem nie bardzo tęskniłam. Ot, po prostu dziwnie było tu widzieć cząstkę świata, do którego jeszcze niedawno należałam.

— Wiesz, że w całym mieście są tylko trzy? Ten tutaj i dwa w urzędzie miasta.

— Nie sądziłam, że zobaczę choćby jeden — odparłam.

Mijaliśmy stanowiska z aparaturą i doktor z zapałem opowiadał o swojej pracy. Był uszczęśliwiony, mając słuchacza i z przyjemnością odpowiadał na pytania, zwłaszcza te, które nie dotyczyły sprzątania. Gdy spytałam o swoje zadania, odparł, żebym się tym teraz nie przejmowała i kontynuował wycieczkę.

Przeszliśmy tak cały budynek, który poza sklepem liczył sobie dwa duże i dwa małe pomieszczenia. Na końcu pracowni, gdzie składowano wszystko, co nie było w tej chwili potrzebne, znajdowały się schodki do mieszkania doktora na piętrze, podobno mało używanego.

— Cieszę się niezmiernie, że tu jesteś — stwierdził, kiedy skończyliśmy obchód — teraz będę miał się do kogo odezwać. Benedict nie jest zbyt rozmowny.

— Również się cieszę — odpowiedziałam, a doktor uśmiechnął się i potarł moje ramię.

— A więc, kiedy chcesz zacząć swoją pracę? Dziś czy dopiero jutro?

— Dziś, skoro już tu jestem.

Kiwnął głową. Powiedział, że w takim razie mogę zabrać się za ścieranie kurzu w sklepie. Wskazał mi wiadro ze ścierką oraz kran, a sam wrócił do swojej pracy.

W sklepie był Ben. Odkąd przyszłam, słyszałam chyba tylko jednego czy dwóch klientów, ale on, siedząc za ladą, ciągle miał zajęcie w grubym notatniku, z którym widziałam go już wczoraj. Na przemian wykreślał stare i pisał. Zaglądał przy tym do zbioru luźnych kartek, które miał obok.

Trochę niepewnie przycupnęłam przy jednej z półek. Zwilżyłam szmatkę i delikatnie, by nie zmoczyć etykiet, zaczęłam przecierać brązowe buteleczki, na których kurz był szczególnie mocno widoczny. Po trzech sztukach zorientowałam się, że powinnam raczej zacząć od wyższych półek, żeby potem nie leciało na te świeżo umyte. Przyniosłam z pracowni metalowy taboret, by dosięgnąć samej góry.

— Jak tam ci idzie? — zagadnął doktor, zaglądając do sklepu. Nie wiem, ile czasu minęło, od kiedy zaczęłam porządki, ale praca posunęła się o połowę półki, która okazała się bardziej obładowana, niż to sobie wyobrażałam z dołu.

— Wydaje mi się, że dobrze — sapnęłam, schodząc na chwilę ze stołka. Ben rzucił na mnie okiem.

— Och, wybacz, przeszkadzam ci — westchnął i cofnął się. — Wracam do pracy.

Uśmiechnęłam się i ciągnęłam dalej znoszenie pudełek na podłogę. Przetarłam je wszystkie, a potem półkę i kolejną. Gdy uporałam się zaledwie z tymi dwiema, byłam na tyle zmęczona, że zdecydowałam się skończyć na dziś. Westchnęłam. Byłam zadowolona, widząc efekt, ale policzyłam, że w tym tempie ogarnięcie całego sklepu zajmie mi jakieś dwa tygodnie.

Jutro zamierzałam zrobić więcej. Tymczasem musiałam wrócić do domu i opowiedzieć, jak minął mi pierwszy dzień.

***

Coraz bardziej nie lubiłam szkoły.

O ile nie miałam nic przeciwko kulturze czy biologii, na których można się było dowiedzieć ciekawych rzeczy, o tyle nie potrafiłam znieść rozwijania zdolności.

Denerwowało mnie, że każdemu różne rzeczy wychodzą lepiej lub gorzej, a mnie nie wychodzą wcale. Czułam się wybrakowana i z tego powodu rozgoryczona. Moce wydawały mi się jedynym pozytywem życia wampira, a ja ich nie miałam. Wmawiałam sobie, że ich nie potrzebuję, że bez nich jestem bardziej ludzka, ale momentami niczego bardziej nie pragnęłam niż zobaczyć, jak to jest być w innym ciele albo słyszeć przepływ krwi wszystkich w pomieszczeniu.

Kto wie, może nawet starzałam się, zamiast być wiecznie młoda. Jeszcze nie dało się tego ocenić. To akurat nie byłoby takie złe, bo moja udręka trwałaby kilkadziesiąt lat, a nie wieki. No chyba że starzałabym się do momentu, w którym ledwo podnosiłabym się z łóżka i dopiero wtedy mój zegar by się zatrzymał, czego nie wykluczałam przy swoim szczęściu.

— Niektórzy potrzebują więcej czasu — powiedziała pani Lefevre, podchodząc do mnie, kiedy zniechęcona wszystkim zostałam w klasie ostatnia.

Uniosłam na nią wzrok.

— Czy to możliwe, żeby nie udało mi się nigdy?

— Osobiście nie znam jeszcze takiego przypadku i nie słyszałam o nim.

To odrobinę mnie pocieszyło.

— Więc ile jeszcze mam czekać?

— Nie wiem, ale są rzeczy, które możesz robić, zamiast biernie czekać.

— Chyba wiem jakie — ucięłam, zanim wspomniała o piciu większej ilości krwi i ćwiczeniach.

Położyła mi dłoń na ramieniu.

Siedziałam z Ingrid w jej mieszkaniu. Widziałyśmy się pierwszy raz od dawna, więc opowiadałam jej o wszystkim, co się do tej pory zdarzyło, a ona, zamiast przerwać w jakikolwiek sposób moją gadaninę, która zdążyła się nieźle rozkręcić, słuchała posłusznie, co jakiś czas jeszcze przytakując. Przerwało mi dopiero otwarcie się drzwi, w których stanął Erwin.

— Ingrid, czy Tamara ma może brązowy guzik? — zapytał. — Thomas potrzebuje do koszuli.

— Pewnie tak — odparła, wyrywając się z zasłuchania. Wstała. — Jaśniejszy, ciemniejszy?

— Ciemniejszy.

Ingrid weszła do pokoju Tamary. Erwin tymczasem stanął obok mnie.

— Za dziesięć minut za kamienicą — szepnął szybko, nachylając się mi nad głową.

Spojrzałam na niego wielkimi oczami, nie było jednak czasu na wyjaśnienia, bo zaraz Ingrid wyszła z pokoju z kilkoma małymi guziczkami na dłoni.

— Proszę — powiedziała, wręczając mu je.

— O, dzięki. Odniosę resztę.

— Nie potrzebujecie igły i nici?

— Mamy zestaw po Anne — rzucił i znikł szybko.

Ingrid wróciła na kanapę. Pogadałyśmy jeszcze chwilę, ale wiedziona ciekawością, parę minut później powiedziałam, że muszę się zbierać. Obiecałam, że niedługo wpadnę znowu.

Udałam się na drugą stronę długiego budynku kamienicy. Była tam tylko wąska, pusta uliczka. Erwin już tam był.

— Dlaczego kazałeś mi przyjść? — spytałam, podchodząc.

Trochę zmieszany włożył rękę do wewnętrznej kieszeni kurtki. Wyciągnął z niej złożoną parę razy kartkę.

— Dla ciebie — powiedział, podając mi ją.

Wzięłam papier podejrzliwie. Kiedy go rozłożyłam, moim oczom ukazało się moje własne zdjęcie na plakacie. Napis na nim głosił Zaginiona.

— Nie wiem, czy chciałaś to widzieć, ale wiele osób chce mieć pamiątkę.

Byłam zbyt oszołomiona, by coś powiedzieć. Wpatrywałam się w fotografię, przedstawiającą mnie krótko po moich siedemnastych urodzinach. Trwały przygotowania do świąt, za mną widać było kawałek łańcucha choinkowego. To mama zrobiła mi to zdjęcie, choć tego nie chciałam. Ella i Zoe rwały się i za, i przed obiektyw, ale wtedy poszły zajadać się ciastkami w kuchni. Miałyśmy chwilę czasu, żeby...

— Natknąłem się na niego przypadkiem na górze. — Erwin robił się coraz bardziej skrępowany ciszą. Obrócił się niespokojnie, podeszwą trąc chodnik.

Żeby nie męczyć go dłużej, złożyłam plakat z powrotem. Nie miałam akurat żadnej kieszeni, więc tylko trzymałam go w ręce. Spróbowałam się uśmiechnąć. Ostatnimi czasy starałam się nie myśleć o przeszłości.

— Dzięki — powiedziałam, ale w moim głosie nie słychać było radości.

Skinął.

— Nie chciałaś tego zobaczyć?

— Wiesz... Może przejdziemy się? — zaproponowałam, nie chcąc rozgrzebywać ran. Powinnam raczej iść już do domu, ale pomyślałam, że co mi tam, mogą jeszcze trochę na mnie poczekać.

Erwin zgodził się i weszliśmy w uliczkę, która ciągnęła się daleko obrzeżem miasta. Co chwila obracałam twarz, żeby nie widać było, w jak kiepskim nastroju jestem.

— Co dziś robiłeś? — spytałam, żeby jakoś zacząć rozmowę.

— Głównie to siedziałem w stolarni, ale potem koledzy mnie wyciągnęli. A ty?

— Też mam pracę, sprzątam u chemika.

— O — zaskoczyło go to — od kiedy?

— Dzisiaj byłam trzeci raz. To całkiem przyjemna praca. Doktor Antelle jest bardzo sympatyczny.

— Sprzątanie przyjemne?

— Tak, dziwnie to brzmi. Nigdy nie lubiłam tego robić, ale teraz nie mam nic przeciwko.

— Widziałaś, jak się robi eliksiry?

— Widziałam pracownię, tam też będę sprzątać, ale na razie zajmuję się sklepem. Doktor stale siedzi przy swoich urządzeniach, więc pewnie niedługo co nieco zobaczę.

— Czy on kiedykolwiek opuszcza tę swoją klitkę? — zakpił.

— Na pewno czasem wychodzi.

— Albo wszystko, czego potrzebuje, dostarczają mu tam. Ja na jego miejscu wyniósłbym się na powierzchnię i tam robił te swoje mikstury.

— Mógłby zamieszkać na powierzchni?

— Pewnie — prychnął. — Nie odmówiliby komuś takiemu. Sami urządziliby mu laboratorium, jakie tylko by chciał. Po prostu nie wykorzystuje okazji.

— Myślę, że podoba mu się tak jak jest. Nikt mu niepotrzebnie nie przeszkadza i nie obchodzi go, jaka jest pora dnia. Poza tym czy to nie byłoby niebezpieczne dla ludzi?

— Czemu? — Wzruszył ramionami. — Wyjść i tak możesz tylko w nocy, pijesz eliksir i krew zwierząt jak tutaj. Samotność też nie musi ci doskwierać, bo na górze jest pełno wampirów.

Uniosłam brwi.

— Ktoś przecież musi dbać o interesy tych na dole — stwierdził bez przejęcia. — Chociażby dostawę krwi.

Nie odpowiedziałam nic. Wampiry wmieszane w tłum niczego nieświadomych ludzi — nie lubiłam o tym myśleć. Być może do tej pory miałam więcej szczęścia, niż myślałam.

— Nie mów, że ty nie chciałabyś mieszkać na górze.

— Wiem, dlaczego nie mogę — odparłam trochę zbyt szorstko.

Do domu wślizgnęłam się cicho, a pierwszym, czym się zajęłam, było schowanie plakatu. Chciałam ukryć go lepiej, ale szafka nocna musiała mi wystarczyć. Liza na szczęście nie zainteresowała się, co przyniosłam. 

~-~-~-~

Ze specjalną dedykacją dla poczytamsobieaco

Nie sądziłam, że ktoś jeszcze kiedyś zacznie to czytać

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro