10

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

- Emily! - zawołała Dorothea znad przeglądanej gazety. Zatrzymałam się w pół kroku. Zmierzyła mnie wzrokiem.

Miałam na sobie swoje jeansy i bluzę. Skoro były czyste, to nie widziałam powodu, dla którego nie miałabym ich nie włożyć, tym bardziej, że w poprzednim zastawie ubrań, długich czarnych spodniach i bluzce, chodziłam od czterech dni, same spodnie mając na sobie już od tygodnia. Z moich obserwacji wynikało, że wampiry przebierały się oszczędnie, jednak regularnie. I chyba tylko według własnego uznania, bo odkąd dołączyłam do tego półumarłego grona, moja skóra zdawała się nie wydzielić nawet kropli potu.

Dorothea zniesmaczyła się. Ona nosiła codziennie coś innego, ale dopóki nie wróciłam do starych ciuchów, nie miała do mnie żadnych pretensji.

- Przecież masz jeszcze tę piękną spódnicę, a górę mogę ci pożyczyć z mojej szafy - powiedziała, gotowa zaraz wstać i rzeczywiście coś przynieść.

- Nie, dziękuję - mruknęłam burkliwie.

- Słaby nastrój? - spytała już trochę czulej.

Nie odpowiedziałam. Widząc, że na ławie stoi kielich dla mnie, podeszłam i wzięłam go, nie siadając jednak. Teraz nalewały mi tylko do połowy, bo i tak nie wypijałam wszystkiego. Przez chwilę w zamyśleniu wpatrywałam się w ciemną taflę, potem łyknęłam odrobinę.

- Jak skończysz, to weź tam sobie kogo chcesz z kuchni, niech cię odprowadzi - rzuciła Dorothea, podnosząc się. Widać nie chciało już się jej pilnować, czy wypiłam wystarczająco. - A po szkole pójdziemy kupić ci coś do ubrania.

- Trafię sama - odparłam ponuro. - Znam już drogę.

- Świetnie, ale na wszelki wypadek niech ktoś jednak z tobą pójdzie, dobrze? - Przechodząc, klepnęła mnie w ramię, na co się skwasiłam. - Do zobaczenia, trzymaj się.

Usłyszałam, że wychodzi przez frontowe drzwi. Usiadłam w fotelu, tym, którego nie zajmowała i upiłam jeszcze trochę, ale krew zdążyła już wystygnąć. Ciepła była znośna, zimna obrzydliwa. Niespecjalnie się śpiesząc, wzięłam dzbanek, by razem z kielichem odnieść go do kuchni. Odruchowo chciałam przywitać się z dziewczynami, jednak w środku nikogo nie było. Zdziwiona, rozejrzałam się, jak gdybym myślała, że schowały się przede mną za szafką lub stołem.

Analizując, zostawiłam naczynia w zlewie i wyszłam na korytarz. Na górze Victor rozmawiał z Gotfrydem, raczej nie szykując się, żeby tu do mnie zejść. Wtedy usłyszałam, że ktoś wchodzi do kuchni, prawdopodobnie przez drzwi od zewnątrz i stawia coś na podłodze. Dziewczyny musiały wyjść po coś na chwilę.

Już miałam do nich wrócić, ale powstrzymałam się. Ciekawe, czy Dorothea zostawiła frontowe drzwi otwarte. Przeszłam cicho przez korytarz i zerknąwszy przez ramię, pomału nacisnęłam klamkę. Zamek nie okazał oporu. Wyjrzałam na zewnątrz.

Czemu nie, pomyślałam i wyszłam. Drogę znałam.

Gdy zamknęłam za sobą drzwi, poczułam ekscytację, po raz pierwszy miałam okazję poruszać się po tych ulicach sama. Brak nadzoru otwierał wiele możliwości, jednak z przeczuciem, że źle by się to dla mnie skończyło, po prostu ruszyłam w kierunku szkoły.

Naprawdę nie wiedziałam, jak to się stało, że nie dotarłam na miejsce. Nie wydawało mi się, żebym źle skręciła, mijałam te same budynki, co za poprzednimi razami, kiedy prowadziła mnie Ingrid lub Victor. A jednak zamiast pod szkołą stałam przy budynku z ciemnego kamienia, którego na oczy wcześniej nie widziałam.

Za dużo tu było podobnych uliczek.

Nie przestraszyłam się, szłam dalej, w końcu to miasto nie mogło być duże.

Czas mijał, a ja wciąż nie byłam pewna, czy jestem na właściwej drodze. Rozglądałam się, zaciskając palce. Wstyd zgubić się na tak krótkim odcinku. Wolałam uniknąć pytania o drogę, bo oznaczałoby to zaczepienie zupełnie obcego wampira. Dopiero gdy poczułam, że nie mogę już sobie pozwolić na dłuższe błądzenie, przystanęłam i wzrokiem zaczęłam szukać kogoś wyglądającego w miarę niegroźnie.

- Przepraszam - zatrzymałam dziewczynę w różowo-żółtej koszuli, mijającą mnie właśnie. - Jak stąd dojdę do szkoły?

Zdałam sobie sprawę z tego, że nie wiem nawet, na jakiej ulicy się ona znajduje.

- Prosto, potem w prawo, na Szklaną, tam w lewo za Czerwonym Okiem i to będzie Granitowa. Szkoła jest pod 14. Przepraszam, śpieszę się - powiedziała, uśmiechając się przepraszająco i odeszła.

Westchnęłam. A więc prosto, w prawo...

Podążyłam za jej wskazówkami. Ucieszyłam się, kiedy zobaczyłam tabliczkę z napisem Szklana, lecz już chwilę później zamarłam, widząc idącą z jakąś kobietą w parze Hanę. Rozmawiały i skręciły zaraz, nie zauważając mnie. Zapobiegawczo jednak schyliłam głowę i przyśpieszyłam.

Czymkolwiek Czerwone Oko było, musiałam je minąć. Szkoda, że nie wiedziałam, po której stronie ulicy stało. Obstawiałam, że po lewej, ale trafiwszy na dwa zaułki, wydawałoby się w śródmieściu, nie dałabym sobie ręki uciąć. Podenerwowana, zaczepiłam stojącą przy latarni parę.

Gdy mężczyzna się obrócił, wystraszyłam się jego posępnego oblicza. Oczy miał zapadnięte, a jedno zalane krwią. Jego skóra była zsiniała. Już miałam powiedzieć, że to pomyłka, kiedy kobieta, która z nim stała, spytała, o co chodzi.

- Jak stąd trafić na Granitową? - spytałam pośpiesznie, wzrokiem omijając mężczyznę.

Wskazała przejście między dwoma pobliskimi budynkami. Podziękowałam, a parę minut później naciskałam na klamkę szkolnych drzwi. Weszłam ostrożnie. Było cicho, więc założyłam, że coś właśnie czytają. Nie zdążyłam na czas, ale dobrze, że w ogóle dotarłam. Inaczej Dorothea chyba by mnie zabiła.

Schyliłam się do szafki po książki, gdy ktoś stanął w drzwiach biblioteki. Starsza kobieta w czarnym koku i dużych czerwonych koralach. Nie rozpoznawałam jej.

- Spóźnienie - powiedziała głosem, z którego nie dało się wiele wyczytać. Przyglądała mi się, gdy wstawałam, by prędko przeprosić.

- Kto to? - Usłyszałam zza drzwi głos Hany, która za moment wyjrzała na korytarz. - Aha! - zakrzyknęła, widząc mnie. Poprawiła okulary.

- Dzień dobry - przywitałam się zmieszana, choć pewnie takie powitanie nie miało tutaj sensu. Ścisnęłam mocniej ten jeden podręcznik, który zdążyłam wziąć.

- Czemu się spóźniłaś? - spytała, omijając drugą kobietę, by stanąć przy mnie. - Dorothea nie dopilnowała, żebyś przyszła na czas?

- Ociągałam się, przepraszam - powiedziałam, spoglądając trochę w dół. Mruknęła, marszcząc brwi.

- Widzisz, Helena? - zwróciła się do koleżanki, a zaraz z powrotem łypnęła na mnie. - A ty idź już do klasy, zajęcia trwają.

Kucnęłam przy szafce, by wyjąć resztę książek. Gdy wstawałam, Hana dotknęła mojego ramienia, by skierować mnie do sali. Przeszły mnie ciarki, miałam nadzieję, że tego nie wyczuła. Poszła w krok za mną, zostawiając drugą kobietę na korytarzu.

Zdziwiłam się, widząc za biurkiem Kassandrę, która dotąd prowadziła jedynie wsparcie. Przywitawszy się, od razu zajęłam miejsce, by nie mieć dłużej Hany za plecami.

- Kassandra, na słówko - poleciła.

Kassandra uśmiechnęła się.

- Czytajcie dalej - powiedziała, zanim wyszła. - Emily, zerknij do kogoś.

Najbliżej miałam do Antona, więc spojrzałam do niego. Chłopak ocknął się i przewrócił kilka kartek, by pokazać mi stronę. Obróciłam się do podręcznika i bez zaciekawienia zaczęłam czytać. W krótkim czasie przerwałam, zapatrując się przed siebie. Krzesło, na którym normalnie siedziała Karola, było teraz puste.

Liza zauważyła, że przyglądam się wolnemu miejscu.

- Wczoraj był jej ostatni dzień szkoły - powiedziała.

Poruszyłam głową na znak, że usłyszałam. Kassandra jeszcze nie wracała.

- Czemu się spóźniłaś? - spytała Liza dosyć głośno, nie przejmując się tym, że niektórzy w skupieniu czytali. Jeden z mężczyzn rzucił nam nieprzyjazne spojrzenie.

- To głupie, nieważne - odparłam cicho, wracając wzrokiem do książki.

Liza westchnęła i również się obróciła. Kassandra weszła do klasy chwilę później.

- Jestem, przeczytaliście już? - spytała, siadając za biurkiem. Cokolwiek powiedziała jej Hana, na pewno nie miało to ułatwić jej życia. Wróciła w mniej dobrym nastroju, niż wyszła, bardziej zmęczona. - Emily, czemu się spóźniłaś?

- Przepraszam, wyszłam z domu zbyt późno - powiedziałam, a Kassandra nie dopytywała.

Gdy tylko opuściłam budynek szkoły, ujrzałam stojącą przed nim Dorotheę. Nie przychodziła po mnie wcześniej, a cała jej postawa, skrzyżowane na piersi ramiona i potupująca o bruk stopa, mówiła, że nie jest w dobrym humorze. Już wiedziałam, że wie. Inni uczniowie spoglądali na nią ciekawie, gdy rozchodzili się każdy w swoją stronę.

- Wiesz, czego się dowiedziałam? - spytała, posyłając mi piorunujące spojrzenie, kiedy zostałyśmy na ulicy same.

Otworzyłam usta, by coś powiedzieć, ale ostatecznie umilkłam.

- No! Zapytałam dziewczyn, kto cię dziś odprowadzał, i okazało się, że nikt! Masz więcej czegoś takiego nie robić! - Mierzyła mnie jeszcze przez chwilę gniewnym wzrokiem, a potem westchnęła ciężko. - Dobrze, że przynajmniej trafiłaś.

Nie odpowiedziałam.

- Chodź już - westchnęła, obracając się i zaczynając iść. Obejrzała się, by sprawdzić, czy też idę. - Mam nadzieję, nikt nie widział cię samej?

Machnęłam przecząco głową i dała sobie spokój z pouczaniem, przynajmniej do momentu, aż dotarłyśmy do domu.

- Mogłaś sobie zaszkodzić - powiedziała pod drzwiami, nie patrząc na mnie. Jej głos zabrzmiał dość cierpko. Nacisnęła na klamkę.

Gdy przekroczyłyśmy próg, zdziwiły nas głosy dobiegające z salonu. Jeden z nich należał do Gotfryda, ale na dźwięk drugiego się skrzywiłam. Dorothea zdjęła z siebie płaszcz, który włożyła do wyjścia mimo tego, że na zewnątrz temperatura była taka sama, jak i wewnątrz, czyli stabilnie niewysoka. Powiesiła go na wieszaku, a po chwili z salonu wyszedł do nas Gotfryd.

- Thea, mamy gościa - oznajmił niemal szeptem, zaciągając gęste brwi.

- Zdaje się, że niezbyt miłego - mruknęła. Zanim tam poszła, rozprostowała się i uniosła brodę wyżej. Ja stanęłam jak słup soli. Ruszyłam się dopiero wtedy, kiedy poczułam na ramieniu dłoń Gotfryda. Pchnął mnie delikatnie w kierunku salonu, gdzie w ulubionym fotelu Dorothei siedziała Hana.

- Witam - powiedziała Dorothea, zatrzymując się na środku pokoju. Hana zawiesiła jednak wzrok na mnie.

- Jesteś - odezwała się, wstając, jakby zaraz wychodziła. - Weź swoje rzeczy i idziemy.

Zdążyłam już trochę zapomnieć o przenosinach, a teraz nagle to. Patrzyłam na Hanę, jakby to nie do mnie mówiła.

- Mogę sama zaprowadzić ją gdzie trzeba - zaproponowała Dorothea.

- Obejdzie się - burknęła. - A ty idź już - pogoniła mnie. - Chyba że niczego do zabrania nie masz.

Zaprzeczyłam apatycznym ruchem głowy i poszłam się pakować. Nie mogło mi to zająć dużo czasu. Za mną do pokoju prześlizgnęły się z kuchni dziewczyny. Ustały pod ścianą, patrząc, jak wyjmuję z szafy kilka rzeczy. Nawet nie czułam, że to moje rzeczy. Najcenniejsze z nich miałam na sobie. Żywiłam nadzieję, że w nowym miejscu nie zakażą mi ich nosić.

Wielka szafa szybko się opróżniła. Ułożyłam wszystko na gromadce, bym mogła to łatwo przenieść. Schyliłam się, żeby unieść stosik.

- Poczekaj, przyniosę ci torbę - powiedziała Ingrid, obracając się do wyjścia, ale właśnie przyszła Dorothea, niosąc jedną lnianą w rękach. Podeszła i przytrzymała jej brzegi, bym mogła wszystko włożyć. Rzuciłam jej jedno sceptyczne spojrzenie, ale nie kłóciłam się, schowałam ubrania do środka.

- Gotowa? - spytała.

Potwierdziłam. Na te słowa Ingrid i Tamara zbliżyły się, by mnie kolejno uściskać. Hana niecierpliwie zaglądała do pokoju, powstrzymując się jednak od komentowania. Wytrzymałam także uścisk Dorothei, choć w pierwszym odruchu chciałam się odsunąć. Objęła mnie mocno i puściła dopiero wtedy, kiedy z korytarza doszło nas chrząknięcie.

- Możemy już iść? - Przekroczyła próg. W odpowiedzi wzięłam torbę z rzeczami. - A panią informuję, że teraz wyrok sądu ulegnie zmianie. Proszę czekać na list w tej sprawie.

- Spodziewałam się tego - odparła Dorothea bezbarwnie.

Hana dała mi znak, że idziemy. Na korytarzu pożegnał mnie jeszcze Gotfryd, przytulając krótko i poklepując w ramię. Tuż przed drzwiami wyjściowymi przystanęłam i obejrzałam się za siebie, na cztery patrzące na mnie twarze i ten dom. Wszystko zmieniało się tak szybko. Nagle padł na mnie strach, zaraz przecież znajdę się u obcych i będę musiała z nimi zamieszkać.

Gotfryd zamknął za mną drzwi, zostałam więc z Haną sama. Spojrzała na mnie i żwawo ruszyła w drogę. Przynajmniej nie chciała prowadzić mnie za rękę. Zrównałam się z nią krokiem, cały obserwując, dokąd mnie zabiera. Warto było wiedzieć, jeśli nie, jak wrócić do tego domu, to jak w razie potrzeby mogę dotrzeć do dziewczyn.

Zauważyłam, że spora część trasy pokrywa się z tą do szkoły. Raz się zgubiłam, ale nie zamierzałam tego powtarzać.

- Nazywają się Mallgrave - powiedziała w pewnym momencie Hana. - To małżeństwo z szesnastoletnim synem. Mieli już u siebie wiele osób.

Spojrzała na mnie. Nie miałam jej nic do powiedzenia.

- Zaraz będziemy.

Minęłyśmy wlot Granitowej, a weszłyśmy na następną w kolejności Kamienną. Kamienia rzeczywiście było tu dużo, jednak nie powiedziałabym, że więcej niż na innych ulicach. Przeszłyśmy obok kilku domów, których fronty połączone były tak, że tworzyły jedną fasadę. Miały osobliwą ozdobę - okna z szybami, zamurowane od tyłu. Szczeliny między szkłem a kamieniem wyłożone były białymi serwetami, na których stały świeczniki, szkatułki oraz inne zagadkowe przedmioty. Przypominało to ołtarzyki.

Okien było tylko kilka, za nimi ciągnęły się ściany takie jak na każdej innej ulicy. Hana zatrzymała się przy drzwiach oznaczonych jako 28.

- Będziesz stąd miała blisko do szkoły - zapewniła. - Nie będziesz się spóźniać.

Przyjrzałam się drzwiom i numerkowi. Nie wyróżniały się niczym spośród sąsiadów. Hana mruknęła sugestywnie.

- Pukaj.

Z wahaniem zastukałam.

- Mocniej.

Ręka mi zadrżała. Hana zniecierpliwiła się i sama zapukała, rzucając mi przy tym karcące spojrzenie. Po drugiej stronie dało się słyszeć kroki. Chwilę później w drzwiach ukazała się piegowata chłopięca twarz.

- Witajcie, wchodźcie - zaprosił, przepuszczając nas. Skłonił się Hanie. Oczy błyszczały mu żywo.

Para gospodarzy też już szła w naszą stronę. Zanim zdążyłam się im przypatrzeć, chłopak wyciągnął do mnie rękę.

- Jestem Frank - przedstawił się i uścisnął mi dłoń. Przy okazji wziął ode mnie torbę, choć nie była ciężka.

- Emily - odparłam, a on zaniósł moje rzeczy za najbliższe drzwi.

Ustała przed nami niska kobieta o brązowych włosach do ramion. Jej ciemne oczy skrzyły podobnie do oczu chłopaka, widać naprawdę musieli być spokrewnieni. Długa spódnica sięgała niemal podłogi, pokrytej w korytarzu wzorzystym, czerwonym dywanem. Mężczyzna przewyższał kobietę o więcej niż głowę, był szczupły, a jego płowe włosy przyprószała siwizna, ale raczej nie miał więcej niż czterdzieści pięć lat. Oboje uśmiechali się życzliwie.

- Witamy. - Kobieta skinęła, po czym utkwiła swój wzrok we mnie. - A więc ty jesteś Emily - powiedziała takim głosem, jakby nie mogła się mnie doczekać.

- Miło nam cię poznać. - Mężczyzna podał mi rękę. - Ja nazywam się Adam Mallgrave, a to moja żona Coralie.

- Możesz nam mówić po imieniu - pozwoliła - nie krępuj się. Liza! - zawołała. - Chodź się przywitać!

Zamarłam, słysząc to imię. Łudziłam się, że się przesłyszałam albo że chodzi o jakąś inną Lizę, kiedy jednak drzwi, za które zostały zaniesione moje rzeczy, otworzyły się, ujrzałam dokładnie tę Lizę, którą znałam ze szkoły. Spojrzała na mnie trochę spode łba. Zbliżyła się niechętnie.

- Wy już się znacie, prawda? - spytała pani Mallgrave, patrząc na nas. Liza mruknęła z przekąsem.

- Cześć - powiedziała. Nie potrafiłabym zrobić tego chłodniej i twardziej.

- Liza... - zganił ją pan Mallgrave, ale nie przejęła się. - Wchodźcie - zwrócił się do mnie i Hany - jesteście głodne?

- Nie mogę zostać dłużej - oznajmiła Hana. Spojrzała znów na mnie, próbując chyba ocenić, czy będę sprawiać kłopoty. - Przyjdę jutro sprawdzić, jak sobie radzicie.

Mallgrave'owie pożegnali się z nią, wymieniając jeszcze parę zdań, gdy ja stałam ze złożonymi z przodu rękoma, nie wiedząc, co mam robić. Liza prychnęła i wróciła do pokoju, zamykając za sobą drzwi. Hana w końcu odeszła, zostawiając mnie w nowym domu samą.

- A ty jesteś głodna? - zatroskała się pani Mallgrave. Pokręciłam głową.

- Więc pokażemy ci dom - zaproponował pan Mallgrave, gestem zapraszając, żebym poszła za nimi. - Czuj się jak u siebie.

Uśmiechnęłam się niepewnie.

Mieszkanie było nie za duże i ciemne, lecz w pewien sposób przytulne. Na końcu korytarza był salon, i to w nim skupiało się codzienne życie. Nie potrafiłam zbytnio skupić się na tym, co Mallgrave'owie do mnie mówili. Na większość pytań odpowiadałam jednym lub dwoma słowami, a niektóre musieli mi powtarzać. Czułam się opuszczona, nawet wiedząc, że ci ludzie bardzo starają się, bym poczuła się u nich dobrze.

Najdalej od salonu, a najbliżej drzwi wyjściowych mieścił się pokój, który od tej pory Liza miała dzielić ze mną.

Nie powiedziała nic, kiedy weszłam, z Mallgrave'ami zasłaniającymi drzwi za mną. Uniosła jedynie wzrok znad szkicownika i przyglądała się, jak ostrożnie podchodzę do łóżka, na którym leży moja torba. Jej łóżko stało wzdłuż przeciwnej ściany. W pokoju miałyśmy jeszcze sporą szafę, dwie szafki nocne i biurko.

- Rozpakuj się - powiedziała pani Mallgrave. - Połowa szafy jest twoja. Jeśli będziesz czegoś potrzebowała, mów. Liza też służy pomocą.

Moja nowa współlokatorka przewróciła oczami i z powrotem nachyliła się nad szkicownikiem. Mallgrave'owie wyszli, mówiąc, że w razie czego będą w salonie. Podziękowałam im.

Rozejrzałam się po pokoju kolejny raz i zaczęłam wyjmować rzeczy z torby. Liza zerkała na mnie ukradkiem.

- Jak mówili, że biorą nową, to myślałam, że to będzie ktoś całkiem nowy - odezwała się w końcu. - Nie spodziewałam się ciebie. Mogłam zapytać o imię. Co się stało, że wywalili cię stamtąd, gdzie mieszkałaś wcześniej?

- Uznano, że tu mi będzie lepiej - westchnęłam, czując jednak ulgę, że nie jestem z jej strony skazana na wieczną ciszę. - Czy wcześniej była tu Karola?

- Nie, ona jeszcze nie wyjechała, ale mieszka u innych. Tu była Corrin. Skończyła szkołę już jakiś czas temu. A wczoraj wyjechała do innego miasta - mówiła jakby od niechcenia, ponownie wróciwszy do rysowania. - Szybko znaleźli kogoś na jej miejsce - mruknęła.

A więc o to chodziło. Byłam dla niej gorszym zastępnikiem fajnej koleżanki. Trudno. Żadna z nas nie mogła nic z tym zrobić.

Razem z bluzką z torby wypadł mały woreczek. Wzięłam go do ręki, nie mając pojęcia, skąd się tu wziął. Przez materiał wyczułam twardy element. Rozwiązałam sznureczek i zajrzałam do środka. To był zegarek, a do niego załączona karteczka. Przyda ci się, przeczytałam, gdy ją wyciągnęłam i rozprostowałam. Nie widziałam nigdy pisma Dorothei, ale byłam pewna, że to jej. Obróciłam świstek na drugą stronę, by sprawdzić, czy nie napisała czegoś więcej.

- Co tam masz? - zaciekawiła się Liza.

- Nic - odparłam, składając karteczkę, a zegarek nakrywając torbą.

- Przecież widzę. - Zeszła z łóżka i podeszła, by odsunąć torbę. Wzięła zegarek, obejrzała go uważnie. - Całkiem ładny. To od tej...? - Kiwnęłam. - Chyba cię tam lubili - stwierdziła, oddając mi go. - Idę, może pozwolą mi odwiedzić Karolę.

Ulżyło mi, że mogę zostać na trochę sama. Kończyłam rozpakowywanie, zawiesiłam dwie bluzki i spódnicę w szafie. Do dyspozycji miałam jeszcze dwa wieszaki, co stanowiło mniej niż zajmowała Liza, ale na razie nie miałam powodu, by się kłócić. Resztę ubrań wolałam położyć na półce u dołu. Gdy wszystko znalazło się już na swoich nowych miejscach, włożyłam zegarek. Przyglądałam mu się teraz dokładnie z każdej strony. Koperta wyglądała na nadgryzioną zębem czasu, srebrna powierzchnia miała na sobie smugi, ale pokryta drobniutkimi złotymi listkami przyciągała do zegarka oczy. Skórzany pasek był nowy, błyszczał pod światło. Słyszałam cichutkie tykanie.

Nagle wróciła Liza, zła.

- Nie mogę iść, mam tu siedzieć z tobą! - prychnęła, z trzaskiem zamykając drzwi. Sprężyny materaca zaskrzypiały głośno, gdy na niego wskoczyła.

Starałam się nie brać tego do siebie. Gładziłam powoli szkiełko zegarka, za którym cienka sekundowa wskazówka kolejny raz wyprzedzała swoje bardziej ociężałe siostry.

- Weź coś powiedz - jęknęła. - Z Corrin dało się pogadać.

Do pokoju ktoś zapukał.

- Mogę? - spytała pani Mallgrave, po czym weszła. Spojrzała na Lizę, ale usiadła obok mnie. - I jak, rozpakowałaś się? - Skinęłam. - Może chcesz o coś zapytać?

Prawie potrząsnęłam głową, bo nie pierwszy raz to dziś mówiła, ale zaraz zapytałam:

- Długo tu będę?

- Cóż, nie ma określonego czasu. Szkołę skończysz za pół roku, wielu decyduje się potem wyjechać.

Przeczesała mi palcami włosy.

- A jutro mogę pójść do Karoli? - spytała Liza. - Wyjeżdża za parę dni.

- Możesz nawet dzisiaj - westchnęła. - Tylko nie siedź zbyt długo. Ty też chcesz iść? - zwróciła się do mnie.

- Nie, dziękuję, pani Mallgrave. -

- Och, mów mi po imieniu. - Uśmiechnęła się. - Tak jest łatwiej.

Wytłumaczyła, że bywało dziwnie, gdy w domu były dwie osoby nieznacznie różniące się wiekiem i jedna mówiła po imieniu, a druga po nazwisku. Od tamtej pory kazali wszystkim zwracać się do siebie imionami. Tak było milej.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro