11

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Ostre światło padło mi na powieki, budząc mnie. Zastawiając oczy ręką, uniosłam się na materacu.

Liza przygotowywała się do szkoły. Minęła chwila, widziałam już wyraźnie, a światło nie zdawało się wcale takie silne.

Poszłam za przykładem Lizy i zaczęłam się szykować. Z szafki nocnej wyciągnęłam bluzę i jeansy, schowałam je tam wczoraj, gdy zostałam w pokoju sama, by mieć je blisko siebie. Niepotrzebnie siliłam się na zrobienie tego po kryjomu, bo teraz Liza widziała, jak je wyciągam, jednak wyglądało na to, że nie bardzo ją to obchodzi.

Przebierając się, próbowałam strzepnąć z siebie resztki nieprzyjemnego uczucia, towarzyszącego mi często po przebudzeniu. Było to coś w rodzaju poczucia, że mam w sobie coś obcego, albo że czegoś mi brakuje, jakbym z krainy snów wróciła, zapomniawszy zabrać jakiejś cząsteczki. Po czasie wszystko wracało do normy.

Na śniadaniu sama nalewałam sobie krwi. Adama już nie było, przy stole z nami siedzieli Coralie i Frank. Nikt nie zaglądał mi do kielicha.

Do szkoły poszłam z Lizą, a w klasie każda z nas zajęła swoje miejsce. Wracałam sama, bo musiałam zostać na wsparciu. W domu przywitał mnie kolejny dzbanek krwi, do czego nie byłam przyzwyczajona, bo Dorothea nie posilała się w środku nocy. Potem był jeszcze jeden, gdy wrócił Adam, ale o ile wypiłam trochę po północy, na trzeci nie dałam się namówić.

Nudziłam się.

Od Coralie dostałam zeszyt i długopis, i całkiem długo siedziałam, próbując zabić czas poprzez rysowanie w nim drobiazgowych wzorków i innych takich. Ponieważ ja nie przychodziłam do nich, Coralie przyszła do mnie. Pogłaskała mnie po ręce i zapytała, jak się mam. Lizy nie było, korzystała z ostatnich nocy Karoli w mieście. Pani Mallgrave zasugerowała, żebym zapisała się na jakieś zajęcia albo do klubu, wymieniła kilka, które są w pobliżu. Podziękowałam, nie miałam na razie ochoty na kontakt z kolejnymi obcymi.

Noc zwieńczyła wizyta Hany, która zawołała mnie do salonu, by przyjrzeć mi się i zadać kilka pytań.

Kolejna noc była taka sama.

No może z wyjątkiem tego, że nie musiałam zostać na wsparciu, a Hana nie przyszła mi złożyć wizyty.

Nudziłam się.

Nadchodził weekend i nie wyobrażałam sobie, bym mogła spędzić te dwie doby tak, jak przez ostatnie dwie noce czas po szkole. By zachować zdrowie psychiczne, musiałam działać.

— Mogę się przejść? — spytałam jeszcze piątkowo-sobotniej nocy, nazywanej przez nich po prostu piątkiem. Liza wyszła, nie przewidywałam też, by miała przyjść Hana, wczoraj wydawała się usatysfakcjonowana wizytą. — Tylko kawałek — dodałam.

Wyraz jej twarzy się zmienił, uśmiech zniknął, a brwi wraz z czołem nieznacznie zmarszczyły. Wystraszyłam się, że będę musiała zostać w domu. Namyślała się chwilę.

— Dobrze, ale naprawdę tylko kawałek, do końca ulicy i z powrotem — odparła. — Wiem, że to krótko, ale na razie nie mogę puścić cię dalej, no chyba że mam pójść z tobą.

Skinęłam ze zrozumieniem. Nie zadowalało mnie to, ale przynajmniej tyle. Zgodziłam się na zwrot przy końcu ulicy. Gdy następnej nocy szłam przejść się trzeci raz, Coralie zlitowała się i pozwoliła mi wejść także na sąsiednią ulicę.

Mallgrave'owie byli bardzo spokojnymi ludźmi. Frank trochę ożywiał dom, ale żeby to robić, musiał w nim być, a miał wiele ciekawszych rzeczy do robienia poza nim. Zazdrościłam.

Każdemu pytaniu, czy czegoś mi trzeba, zaprzeczałam. Obawiałam się, że biorą to za odrzucanie ich dobrej woli.

Minęło kilka nocy, aż złamałam się i zapisałam na węgierski. Wybór był w dużej mierze przypadkowy i po pierwszej lekcji zaczęłam go żałować. Wciąż było to jednak lepsze niż taniec czy śpiew. Teraz przynajmniej miałam jakiś zwyczajny problem.

W noc po tym, jak wyjechała Karola, Liza dosiadła się do mnie. Zdziwiłam się, do tej pory myślałam, że mnie nie lubi.

— No co? — spytała, widząc, jak się gapię.

— Nic — odparłam. Oparłam się na łokciach i spojrzałam gdzieś do przodu.

Liza posiedziała chwilę, a potem popatrzyła na mnie.

— Widziałaś tę kobietę, która stała naprzeciwko szkoły? — spytała podkpiwająco, dość cicho, ale każdy w klasie i tak mógł usłyszeć. — Chyba musiała sobie sama tę kiecę zaprojektować.

Ktoś tam stał, jednak nie zwróciłam na niego większej uwagi. Liza czekała na moją reakcję, która nie nadchodziła.

— Ładną mamy dziś pogodę — sarknęła, a potem zaczęła stukać paznokciami o blat. — Ojeju! — stęknęła. — Czy ty nie lubisz mówić?

To było bardzo nerwowe kilka godzin. Siedziałyśmy tak, jakbyśmy bały się, że czymś się od siebie nawzajem zarazimy. Koniec lekcji był niczym zwolnienie z aresztu.

Na węgierski wyszłam szybciej, niż musiałam. Zajęcia odbywały się w domu na końcu ulicy, z którą stykała się Granitowa, na tyle blisko, bym mogła chodzić tam sama. Nie wiedziałam, czy Hana o tym wie, ale Coralie powiedziała, że nie powinnyśmy przesadzać.

Zapukałam i weszłam. Większość już była, około piętnastu osób w różnym wieku i na różnych poziomach znajomości języka. Spotkania odbywały się w salonie faceta, który te zajęcia prowadził, i przypominały bardziej klub osób zainteresowanych węgierskim niż faktycznie lekcje.

Dosiadłam się na kanapę do Dalii, całkiem sympatycznej, lubiącej trajkotać kobiety o mocno opuchniętym ciele. Zastanawiało mnie, jak to jest, że niektórych śmierć zdawała się dotknąć mocniej. Starałam się patrzeć na jej przypudrowaną twarz, nie odsłonięte, martwo sine ręce. Uśmiechałam się. Ona nie robiła wrażenia przejętej swoim stanem. Mimochodem zauważyłam, że u małego palca lewej dłoni nie ma połowy paznokcia. Druga, pozostała połowa była pożółkła, ale na opiłowanej w migdały reszcie paznokci połyskiwał pudrowo różowy lakier z frenchem.

— Jestem tu, bo mój dziadek był Węgrem — wyznała — co czyni mnie w jednej czwartej Węgierką, jeśli nie odliczać tego ułamka, w którym on był Brytyjczykiem. Ty też masz jakąś rodzinę z Węgrzech?

— Nie wydaje mi się.

Otworzyłam podręcznik dla początkujących. Dalia, która była dwa miesiące mniej początkująca ode mnie, instruowała mnie, jak wymawiać słowa. Miała zabawny akcent, trochę jak arystokratka.

— Miben segíthetek? — Podszedł do nas właściciel mieszkania, mężczyzna koło pięćdziesiątki, którego ani razu jeszcze nie widziałam bez kapelusza. Usiadł między nami i zaczął czytać to, co Dalia, tylko z właściwą wymową. Potem, już nie po węgiersku, bo inaczej nie odpowiedziałabym na pytanie, spytał, co myślę o węgierskim.

— Dlaczego jest taki trudny? — pożaliłam się.

Uśmiechnął się, poklepał mnie po kolanie i odszedł, pozostawiając mnie bez odpowiedzi. Pytałam poważnie i Dalia pośpieszyła mi z pomocą, mówiąc o Hunach, Turkach oraz zastraszającej liczbie przypadków, jakich będę musiała się nauczyć.

W drodze do domu powtarzałam sobie kilka pierwszych liczebników. Egy, kettő, negy, ha-coś, tiz... Z każdym kolejnym kółkiem więcej mi umykało, więc dałam sobie z tym spokój. O węgierskim starałam się myśleć z entuzjazmem, jak by nie było, wielu rozrywek ostatnio nie miałam.

Egészségére. Szkoda, że nie pamiętam, co to znaczy.

Kiedy przekroczyłam próg domu, doszedł mnie głos Hany. Rozmawiała z Coralie w salonie. Już od kilku nocy jej noga tu nie stała, musiała się w końcu pojawić, by odświeżyć nam w głowach swój obraz. Wcześniej wolała nas jednak nawiedzać około godziny szóstej, a nawet później, a teraz zaszczycała nas wpół do czwartej. Słysząc, że ktoś wszedł, wyjrzała na korytarz, a widząc mnie, przyjrzała się podejrzliwie.

— Skąd wraca? — zwróciła się do Coralie, która pozostała w salonie.

— Z zajęć dodatkowych — powiedziała Coralie, wzdychając. Hana wróciła niej.

Cieszyłam się, że nie chciała niczego ode mnie. Weszłam do pokoju, Liza odsunęła się, bym nie uderzyła jej drzwiami. Machnęła ręką, żebym szybciej je zamknęła i poszła dalej. Usiadłam na łóżku, skąd obserwowałam, jak kontynuuje niecny proceder podsłuchiwania. Udając, że mnie to nie obchodzi, wyjęłam z szafki zeszyt i długopis. Zajęłam się rysowaniem mandali, ale Liza za bardzo mnie rozpraszała.

— O co chodzi? — spytałam, bo kręciła się przy klamce nerwowo.

— Czszyt! — syknęła, nie odrywając się.

Pokręciłam głową, wróciłam do rysowania. Po chwili Liza obróciła się w moją stronę.

— Lepiej też posłuchaj. Zainteresuje cię.

Zrobiła mi miejsce. Nie dałam się prosić, podeszłam i tak jak wcześniej ona, pochyliłam się nad dziurką od klucza. Wytężyłam słuch, początkowo nie rozumiałam nic z wyłapywanych słów.

— Nikt inny nie może jej wziąć? — To był głos Coralie.

— Nie pytałam jeszcze wszystkich, ale większość już odmówiła. Może niepotrzebnie podaję tyle szczegółów.

— Może źle wpłynąć na dziewczyny. Zresztą, tu nie ma miejsca dla kolejnej osoby.

— Towarzystwo dobrze jej zrobi — upierała się Hana. Liza ścisnęła się obok mnie, rzucając mi spojrzenie mówiące: „A nie mówiłam?". Zmarszczyłam brwi. — A jedną twoją mogę przenieść, dla którejś z nich łatwiej będzie znaleźć miejsce. Zbyt pochopnie osadziłam tu Emily, lepiej było od razu wysłać ją gdzieś dalej. Ten błąd można łatwo naprawić.

— Staruchę jakąś chcą nam tu dać — szepnęła mi Liza.

— Jeśli weźmiesz Gisele, to przeniosę nawet obydwie.

Coralie odpowiedziała coś niewyraźnie. Przeszła w głąb salonu, a Hana podążyła za nią i nic już nie rozumiałam z ich rozmowy. Odsunęłam się, nie wiedząc, co o tym wszystkim myśleć. Liza nasłuchiwała dalej. Stwierdzać, jak sprawy się toczą, mogłam tylko na podstawie jej ruchów.

— I jak? — spytałam, gdy już nie mogłam wytrzymać. Uciszyła mnie gestem.

— Nie, Coralie... — jęknęła cicho, zmieniając swoją pozycję przy drzwiach.

— Co? — chciałam wiedzieć. — Zgodziła się? Przeniosą którąś z nas?

Liza przysłuchiwała się jeszcze chwilę, a potem zwinnie odsunęła się od drzwi i po cichu przemknęła na łóżko. Hana i Coralie wyszły z salonu, kierowały się do drzwi lub do nas. Nie zajrzały jednak do naszego pokoju, pożegnały się tylko i dopiero gdy Hana odeszła, Coralie weszła do nas.

— Nie wiem, ile słyszałaś, Liza, ale będziecie miały koleżankę — powiedziała, stając między naszymi łóżkami.

— Co jest z nią nie tak? — zdenerwowała się Liza. — I czemu się zgodziłaś? Hana cię wykorzystuje.

— Nic nie jest z nią nie tak, po prostu ciężko jest jej się pogodzić z nową sytuacją — odparła spokojnie, choć z pewnym zmartwieniem. — Ma na imię Gisele, jest starsza od was.

— Ile ma lat?

— Dwadzieścia dziewięć.

Liza prychnęła.

— Jak my mamy się z nią dogadywać? Mam szesnaście lat, jeszcze niedawno była ode mnie dwa razy starsza.

— Żadna z nas nie zostanie przeniesiona? — spytałam.

— Nie, chyba że będziecie chciały. Wstawimy dodatkowe łóżko, jakoś się pomieścicie. Proszę was, bądźcie dla niej wyrozumiałe.

— Dla jakiegoś wrednego babsztyla, którego nikt nie chce?

— Liza — upomniała ją Coralie twardo — mówię poważnie. Nie każę ci się nią opiekować, ale bądź przynajmniej neutralna. Wszystkie macie za sobą trudne chwile, spróbujcie okazać jej odrobinę empatii, kiedy się tutaj zjawi.

Lizy to nie przekonało.

— A kiedy się zjawi?

— Jutro.

— Jutro?! I Hana dzisiaj przyszła ci o tym powiedzieć?! Zdecydowanie powinnaś była odmówić. Przecież z domów tymczasowych chyba tylko wy macie dwie osoby, a jeszcze jest Frank. Już Emily można było wcisnąć komuś innemu.

Puściłam ostatnie słowa mimo uszu.

— Z panem Kramerem również mieszkają dwie osoby — odparła. Podeszła do niej. — Nie podobało ci się mieszkanie z Corrin? Okaż choć trochę szacunku dla mojej decyzji.

Liza nie odpowiedziała. Coralie głasnęła ją po głowie, a potem tak samo mnie. Zanim wyszła, powiedziała jeszcze, że na nas liczy.

Moja współlokatorka runęła na plecy, wzdychając przy tym głośno.

Drzwi frontowe się otworzyły, to wrócił właśnie Frank. Teraz nadeszła jego kolej, by dowiedzieć się, że w domu pojawi się kolejna osoba, ale może on już się do tego przyzwyczaił.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro