12

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Gisele miała pojawić się najwcześniej o jedenastej. Nie żałowałyśmy z Lizą, że być może nie będziemy mogły powitać jej na wejściu. Od zmierzchu w domu panowała niespokojna, lecz także jakby świąteczna atmosfera, może dlatego, że Adam został, by towarzyszyć Coralie. Próbował dodać jej otuchy, ale sam był podenerwowany.

Gdy wszyscy wychodzili klasy, Liza zatrzymała się przy mnie.

— Poczekam na ciebie — powiedziała, bo miałam jeszcze wsparcie — nie chcę wracać tam sama.

Skinęłam, spojrzałam na zegar. Gisele mogła już na nas czekać.

— Myślisz, że już jest? — spytałam. Wzruszyła ramionami.

— Jeśli nie przywożą jej z daleka. Pewnie koło dwudziestej drugiej zrobiło się na tyle ciemno, by wyciągnąć ją na powierzchnię. Chociaż jeżeli rzeczywiście sprawia im takie problemy, może poczekają, aż więcej ludzi będzie spało.

Westchnęłam.

— Poczekam na ciebie przed szkołą, wyjdź jak najszybciej — kazała.

Mimo jej zalecenia, wcale nie śpieszyłyśmy się w drodze do domu. Nie rozmawiałyśmy, ale rzucałyśmy sobie porozumiewawcze spojrzenia. Hana zdołała nas nastraszyć.

— Jesteśmy! — oznajmiła Liza, kiedy dotarłyśmy. Przesunęła wzrokiem po korytarzu, szukając śladów obecności nowej. Wokół było cicho. Nic nie wskazywało na to, by pod naszą nieobecność cokolwiek się zmieniło.

Coralie i Adam wyszli z salonu. Nie wyglądali tak jak wtedy, gdy przyszli powitać mnie.

— Gisele też już jest — powiedziała Coralie, patrząc nam kolejno rozważnie w oczy, by przypomnieć, co obiecałyśmy wczoraj. — Czeka w pokoju, przywitajcie się.

Skinęłam. Liza nie była tak chętna do zgody.

— Szkoda, że nie spoczywa — mruknęła, chwytając klamkę.

Weszłam zaraz za Lizą. Na łóżku siedziała młoda, smukła kobieta, bardzo ładna, o czarnych kręconych włosach i jasnych oczach. Obrzuciła nas lodowatym spojrzeniem.

— Cześć — przywitałam się, starając zabrzmieć przyjaźnie.

Zareagowała jedynie przesunięciem wzroku na mnie. Zastanawiałam się, jak zdołano ją tu przyprowadzić i zmusić, by została. Liza zauważyła coś innego.

— Zajmujesz moje łóżko — zwróciła uwagę z grymasem na twarzy. Trąciłam ją lekko, żeby się opanowała.

Gisele spuściła wzrok na materac, następnie wymownie podniosła go na rozsierdzoną rościcielkę. Coralie wysunęła się naprzód, by przerwać ich zabójczy kontakt wzrokowy.

— Przeniosłam twoje rzeczy tutaj, kochanie. — Wskazała na nowo dostawione łóżko, stojące poprzecznie między naszymi dawnymi. Szafki nocne były przestawione, a zamiast trzeciej był stoliczek z szufladą.

Słowa Coralie zaskoczyły Lizę, spodziewała się raczej, że stanie po jej stronie. Zdziwiona, obejrzała się na mnie. Nie otrzymawszy mojego poparcia, zacisnęła zęby.

— Pójdę już na zajęcia — wtrąciłam, chcąc się jak najszybciej ulotnić.

Coralie mogła tego nawet nie usłyszeć, uwagą zaklinowała się między Lizą a Gisele. Adam położył mi dłoń na ramieniu.

— Leć, ale napij się najpierw.

Przytaknęłam i już mnie nie było. A przechodząc przez salon, pomyślałam, że kanapa wygląda na całkiem wygodną. Powinna się nadać na dzisiaj, może nieco dłużej...

W kuchni natknęłam się na Franka, co, biorąc pod uwagę okoliczności, było jak trafienie na loterii.

— Mnie zaraz nie ma — powiedział, w pośpiechu dopijając resztkę krwi. Podniósł się. — Gdyby rodzice pytali, poszedłem trochę popracować.

Zmarszczyłam nos i usiadłam na taborecie.

— W czym ty właściwie robisz? — spytałam, bo jeszcze się nie chwalił.

— Roznoszę listy, paczki, przekazuję wiadomości, i takie tam. — Machnął ręką, a pusty kielich wstawił do zlewu. Tknęło go jednak i naprędce zaczął go myć.

— Nie potrzebujesz pomocnika?

— Możesz poruszać się po dwóch ulicach, trzech, jeśli liczyć drogę do szkoły. Marny byłby z ciebie kurier. — Uśmiechnął się. — Poza tym pracuję z kolegą, mamy skrzynki z połowy miasta i uwierz mi, że przepracowani nie jesteśmy.

Westchnęłam.

— Nie, chyba nie mieliby nic przeciwko, gdybym poszła kawałek dalej — stwierdziłam, oceniając po jego minie, czy mam rację. Powinien znać rodziców.

— Jak chcesz. — Wzruszył ramionami i wytarł mokre ręce o spodnie. Machnął mi na pożegnanie.

Krew w dzbanku była już przestygła, ale by nie tracić czasu, napiłam się takiej i za przykładem Franka ewakuowałam się z domu.

Przeliczyłam, że odliczając czas, jaki zajmie mi dojście na zajęcia, mam dla siebie prawie czterdzieści minut. Czterdzieści minut wolności — może złudnej, ale zaczęłam się zastanawiać, jak wykorzystam ten czas. Było tyle uliczek, w które mogłam wejść, bo już postanowiłam, że tym razem nie będę ograniczać się tylko do obszaru szkoła–dom–węgierski.

Zapragnęłam odwiedzić Ingrid i Tamarę. Zdecydowanie brakowało mi towarzystwa.

Orientowałam się mniej więcej, w którą stronę iść, a po znalezieniu ulicy, rozpoznanie budynku nie powinno stanowić trudności. Liczyłam, że zastanę je w domu.

Skierowałam się na arterię prowadzącą na brzeg miasta. Trafienie na Młodą okazało się zabrać mi nieco ponad piętnaście minut, a więc by zdążyć na zajęcia, powinnam w zasadzie już wracać. Skoro jednak fatygowałam się i tak chciałam, obejrzałam się na prawo, stronę, po której stała ich kamienica i odszukałam wzrokiem właściwy budynek. Pięciominutowe spóźnienie nie zaszkodzi.

Z wahaniem weszłam na klatkę schodową. Bałam się trochę, że ktoś mnie stąd wyrzuci, ale wnętrze wskazywało na to, że jestem w dobrym miejscu.

Pierwsze piętro, chyba dwójka...

Stanęłam pod obdrapanymi drewnianymi drzwiami i zapukałam. Z każdą sekundą ciszy napięcie we mnie narastało. Zapukałam jeszcze raz.

— Otwarte.

Głos nie był dziewczęcy. Spłoszyło mnie to. Uciekłabym najchętniej, ale skoro już zapukałam i ktoś mi odpowiedział, nie mogłam odejść. Złapałam więc za klamkę i zajrzałam do środka.

Na kanapie leżał chłopak mniej więcej w moim wieku. W rękach trzymał sponiewieraną książkę, którą opuścił, gdy wsunęłam się do mieszkania. Nie puściłam nawet klamki.

— Tamary i Ingrid nie ma? — spytałam przygotowana, by zaraz po przeczącej odpowiedzi podziękować i się wycofać.

— Nie — odparł, przyglądając się. — Mam coś przekazać?

Pokręciłam głową.

— Chciałam się tylko z nimi zobaczyć.

— Nie wiem, gdzie są ani kiedy wrócą, ale możesz zaryzykować stratą masy czasu i poczekać tu na nie. Raczej nie będą miały nic przeciwko temu.

Kiwnęłam lekko, namyślając się.

— Nie mam tyle czasu. Przyjdę innym razem.

Chłopak skinął i spojrzał znowu na książkę. Już miałam odejść, ale zatrzymałam się.

— Kim ty w ogóle jesteś? — spytałam.

— Sąsiadem z góry. Nie martw się, dziewczyny wiedzą, że czasem tu przychodzę. — Poruszył ramionami.

— Jesteś bratem Thomasa, Anne...? — zainteresowałam się.

— Znasz ich? — zaciekawił się.

— Byłam raz u was, Ingrid i Tamara mnie wzięły. — Dostrzegałam teraz pewne podobieństwo między nim a Simonem. Ciemne włosy, oczy coś koło szarego i ten kształt twarzy. Z Thomasem bym go nie skojarzyła. Na sobie miał czarną jeansową kurtkę i jakąś koszulkę oraz dresowe spodnie. Usiadł. A więc jednak całkiem nieznajomy nie był. Ośmieliło mnie to. — Co tu robisz?

— A nic. — Wzruszył ramionami ponownie. — Po prostu od rodziny czasem trzeba odpocząć. A Ingrid i Tamara zawsze zostawiają otwarte. — Spojrzał na trzymaną przez siebie książkę. Fioletową okładkę zdobiły kwiaty bzu. Zauważył, że ja również na nią patrzę. — Nie czytam jej. Próbowałem, ale to jakieś romansidło. — Odłożył książkę na półkę za kanapą. — Siadasz? — zaproponował, przesuwając się na drugi koniec kanapy, by zrobić więcej miejsca.

Spojrzałam na zegar na ścianie.

— Powinnam już iść — odparłam markotnie. — Będę spóźniona.

— Spóźniona na co?

— Węgierski... Wiem — dodałam szybko — ale jakoś trzeba zabijać czas. Dokądś wychodzić z domu. — Oparłam się plecami o ścianę.

— Długo jesteś wampirem?

— Będą trzy tygodnie — powiedziałam, spoglądając gdzieś w bok. Potrafiłam nawet podać dokładną liczbę dni, czy też nocy. Odliczałam skrupulatnie każdą dobę.

— Ci, u których jesteś, są mocno wnerwiający?

Pokręciłam bez przekonania głową.

— Opiekunowie nie, ale współlokatorki... — Westchnęłam i szurnęłam butem po drewnianej podłodze.

— To ile was tam jest? — zdziwił się.

— Od dziś trzy.

Uśmiechnął się.

— Widzisz, a ja uciekam przed czwórką, jak Annelise przychodzi. Dobra siostra, ale czasem jej odbija.

— Dlaczego nie mieszka z wami?

— A ty chciałabyś mieszkać z czwórką braci na czterdziestu pięciu metrach kwadratowych? Siostrzana miłość to jedno, ale weź. Trochę z nami mieszkała i źle jej to robiło na nerwy. Jak z nami nie mieszka, to jest dużo fajniejszą siostrą.

— Więc czemu ty również się nie wyprowadzisz?

Wzdychnął i spojrzał w sufit.

— Musiałbym zostawić Thomasa samego z młodszymi. Nie zrobię mu tego.

— Nie poradziliby sobie?

— Widziałaś ty ich? Pozabijaliby się. Może kiedyś dojrzeją, ale na razie ktoś musi mieć na nich oko.

Skinęłam. Gdy zapadła między nami cisza, dało się słyszeć głos Anne z góry, choć bez rozumienia słów. Chłopak wstał.

— Jak ty właściwie masz na imię? — spytałam, nie przypominając sobie, by ktoś używał przy mnie jego imienia.

— Erwin — odparł. To pytanie wyrwało go trochę z kontekstu. — A twoje imię?

— Emily.

Skinął i podszedł do drzwi, więc też się ruszyłam.

— Idę już — powiedział.

— Też powinnam — mruknęłam.

Wyszliśmy z mieszkania. Zobaczyłam, że Erwin wcale nie idzie na górę.

— Nie wracasz do rodziny? — spytałam.

Pokręcił głową.

— Jeszcze zdążę się nimi nacieszyć. Teraz wybieram się na Groty.

— Jakie groty? — zdziwiłam się. Schodziliśmy na parter.

— Jaskinie po drugiej stronie miasta. Robią nam za park.

— O — zaciekawiłam się. — Naturalne? — Kiwnął. — Czyli tam chodzicie na spacery?

— Ta, to dobre miejsce na spacery — przyznał, podchodząc do drzwi. Obejrzał się na mnie. — Może chcesz iść ze mną? — zaproponował.

Zatrzymałam się i podniosłam na niego zdziwione oczy. Wydawało się, że pyta poważnie.

Och.

Spojrzałam szybko na zegarek, przygryzłam usta. Węgierski zaczynał się za parę minut. Oczywiście i tak nie dojdę tam na czas, ale to nie znaczy, że mnie nie wpuszczą. A jednak ani trochę mnie na te zajęcia nie ciągnęło. Okazja, żeby w tym czasie zobaczyć inną część miasta, była kusząca...

Zerknęłam na Erwina. Prawie go nie znałam. Poznałabym go wcześniej, gdyby wtedy był w domu.

— Długo się tam idzie? — spytałam.

— Ze dwadzieścia minut.

Poruszyłam głową, namyślając się. To nie było dużo, wróciłabym o tej porze co z zajęć.

— Jeśli nie chcesz...

— Dobra — zgodziłam się, przerywając mu. Pogodzenie się z myślą, że przepuszczę tę lekcję węgierskiego, przyszło mi bez trudu. Obecność i tak nie była sprawdzana.

— Więc chodźmy — powiedział i otworzył drzwi.

Bałam się, że ktoś, kto mnie zna, mógłby mnie zauważyć. Mogłyby być z tego problemy. Nie napomknęłam jednak o tym Erwinowi, liczyłam po prostu, że tak się nie stanie. Miasto nie było tak małe, a my nie szliśmy przez środek.

Pomijając nieznaczne zakrzywienia niektórych ulic, droga prowadziła prosto. Zorientowałam się, że przecież dokładnie tędy przechodziłam z dziewczynami, gdy zaprosiły mnie do siebie, tyle że teraz zmierzaliśmy w stronę domu Dorothei. Spanikowana, zatrzymałam Erwina.

— Czy będziemy skręcać? — spytałam, a on nie rozumiejąc, o co chodzi, zmarszczył brwi.

— Dopiero na końcu, to prosta droga.

Tego się obawiałam.

— A może... Jest taka ulica, na którą nie chciałabym wchodzić, może moglibyśmy ją ominąć?

Spojrzał na mnie jak na wariatkę.

— Co to za ulica? I dlaczego?

Westchnęłam.

— Zdaje się, że nazywa się Daleka. Mieszka tam wampirzyca, która mnie ugryzła.

Erwin mruknął.

— Dobra, skoro chcesz — odparł i skręciliśmy w lewo. — Tędy będzie trochę dłużej.

— Nie szkodzi — zapewniłam.

Ulicę, na którą weszliśmy, wkrótce ucięła skalna ściana. Żeby było szybciej, przedostaliśmy się przez szczelinę w murze, którą ktoś już poszerzał. Przejścia między budynkami były tu zdecydowanie węższe niż w centrum, ale i ruch był mniejszy, niemal zerowy.

Mimo ciasnoty, dziwiła mnie rozległość tego miasta. Część przestrzeni powstała pod ziemią naturalnie, ale wydrążenie miejsc, gdzie była skała, musiało kosztować wiele wysiłku.

Myślałam, że dochodzimy do końca korytarza. Sufit wydawał się być coraz niżej, a latarenek na ścianach mniej. Wydobyliśmy się w końcu z tego zakamarku i ulice ponownie zaczęły wyglądać tak jak w śródmieściu. Znów dało się oddychać. Skała nad nami gwałtownie wzbijała się w górę.

— Jesteśmy na Przedgrociu — poinformował Erwin.

Rozejrzałam się. Domy były tu wciąż, ale urywały się kawałek dalej, odsłaniając wielką wyrwę w skale.

— To jest to? — Wskazałam na wejście do dziury. Po obu stronach strzegły jej pojedyncze latarnie, wydające się dziwnie wątłe w porównaniu do tych z innych ulic.

— Tak — potwierdził i skinął, by pójść w tamtą stronę.

Gdy stanęło się u wejścia, wszystko, co było widać, to szeroka pętla, tworzona przez szlak rzadkich latarni, których światło zarysowywało kształty otaczających je skał. Boki jaskini były w mroku ledwo widoczne, tylna ściana ginęła zupełnie. Ścieżka opadała, z początku łagodnie, potem na tyle ostro, że wykuto w niej schody.

Moje oczy musiały przyzwyczaić się do ciemności. Droga najrówniejsza nie była i musiałam uważać, żeby się nie potknąć. Domyślałam się, że Erwin widzi ścieżkę lepiej, schodzenie, mimo stromizny i lichego oświetlenia, nie sprawiało mu najmniejszego problemu. Rozwój moich zdolności zdawał się stać w miejscu.

Zeszliśmy ze schodów, mogłam teraz swobodnie spojrzeć w górę. Ujrzenie nad sobą pustki było zaskakująco kojące.

— Chcesz zrobić rundę dookoła? — spytał Erwin, głową wskazując oświetloną trasę. Przytaknęłam.

Gdzieś w dali skapywała woda. W powietrzu czuć było wilgoć.

— Piękne miejsce — powiedziałam — ale idąc, można się zabić.

— Będąc wampirem nie. — Wzruszył ramionami. — Poza tym tu nie jest ciemno, musiałabyś zejść ze ścieżki.

Szliśmy wzdłuż latarni. Skała, po której stąpaliśmy, była dla przechadzających się częściowo wyciosana. Nie byliśmy jedynymi spacerowiczami, ale tamci byli od nas znacznie oddaleni i jawili się jedynie jako zacienione figury.

— Można schodzić ze ścieżki?

— Jasne, nikt nie broni. Zlatywać też można.

Przyglądałam się mijanym formacjom. Dotknęłam jednej, najbliższej, chropowatej i zimnej.

Powoli przeszliśmy cały szlak. Erwin nie był bardzo rozmowny, ja też nie. Tuż przed wyjściem z groty wdepnęłam w kałużę, przez co przemókł mi trampek. Jeszcze trochę i te buty nie będą nadawały się do chodzenia, noszenie ich przez dwadzieścia cztery godziny na dobę odliczając sen bynajmniej im nie służyło. Musiałam pomyśleć o nowych.

Rozeszliśmy się w połowie drogi, gdy byłam już pewna, że trafię. On poszedł w kierunku śródmieścia. Zerknęłam na zegarek. Czas prezentował się tak, jakbym poszła na zajęcia, a po nich jeszcze na krótki spacer. Bardzo dobrze, nie musiałam śpieszyć się z powrotem, szkoda tylko, że w ogóle musiałam wracać. Bałam się, co zastanę.

Krzyków słychać nie było, co poczytałam za dobry znak. Weszłam najpierw do salonu pokazać się Coralie, że wróciłam. Siedziała na kanapie, uśmiechnęła się przelotnie, wskazując, żebym usiadła koło niej. Zrobiłam tak, przemoczony trampek podsuwając do kanapy, by siedząc nie było go widać. Spytała, jak się udały zajęcia, a ja coś odpowiedziałam. Chciałam dowiedzieć się, jak się sprawy mają z — wskazałam gestem w stronę pokoju. Coralie tylko sposępniała.

Zebrałam się i poszłam tam.

Obydwie siedziały na łóżkach, każda jak w fortecy, do których murów lepiej było się nie zbliżać. W powietrzu można by wieszać siekiery.

A gdy mnie nie było, Liza przejęła moje łóżko. Patrzyłam na nią zdumiona. Ona udawała, że mnie nie dostrzega. Dopiero kiedy podeszłam, skierowała na mnie oczy. Gisele zaciekawiła się także.

— Przeniosłam twoje rzeczy tam. — Wskazała wolne łóżko pośrodku, na którym bez ładu leżały rzeczy wyciągnięte z mojej szafki. Nie wyglądało na to, by czuła jakieś wyrzuty sumienia.

Mruknęłam coś na kształt „aha" i odsunęłam się, by zająć się swoimi własnościami.

— Dasz jej się tak? — spytała Gisele, unosząc brew. W jej natarczywym spojrzeniu było coś żądnego krwi. Do tej pory unikałam kontaktu wzrokowego z nią. Teraz zaniemówiłam.

— Nie wtrącaj się — ostrzegła Liza zdecydowanie agresywniej, niż to było potrzebne.

Gisele podniosła się ze swojego miejsca. Wystraszyłam się, bo minę miała, jakby zamierzała zamordować Lizę gołymi rękami, tu i teraz. A ja po prostu nie chciałam się kłócić.

— No co? — fuknęła Liza butnie, unosząc brodę.

— Pożałujesz — wycedziła Gisele. Zacisnęła pięści.

Liza prychnęła bezgłośnie i powróciła do przerwanego zajęcia — szkicowania w ukochanym szkicowniku. Może jednak miała dość rozumu, by nie narażać własnego życia. Jakby nie było, Gisele była od nas starsza oraz prawdopodobnie silniejsza. O ile Liza potrafiła skorzystać z mocy i zmienić się w nietoperza czy dym, o tyle ja pozostawałam bezbronna i nie czułam się z tego powodu dobrze.

Zastygła, obserwowałam sytuację, dopóki Gisele nie mruknęła i nie przeniosła swojego wzroku na mnie. To był wzrok pełen pogardy dla słabeuszy. Spuściłam głowę, patrząc na swoje rzeczy, i usiadłam na nowym łóżku. Gisele także wróciła na swoje. Kryzys wyglądał na zażegnany. Tylko że wciąż bałam się poruszyć.

Schowałam szybko wszystko do szuflady w stoliku nocnym i wyszłam z pokoju, nie oglądając się za siebie. Frank był w domu i grał z Coralie w karty w salonie. Przyłączyłam się do nich.

Gdy nadeszła pora kolacji, Coralie zostawiła nas i poszła do kuchni. My z Frankiem przynieśliśmy szklanki, bo Coralie chciała, by posiłek był w salonie, i graliśmy dalej.

— Emily, zawołasz dziewczyny na kolację? — poprosiła Coralie, wracając z kuchni z dzbankiem.

Frank zobaczył mój wzrok.

— Dobra, ja pójdę — powiedział. Uśmiechnął się i wstając, poklepał mnie po ramieniu. Byłam mu wdzięczna.

Coralie postawiła dzbanek na stole. Frank wrócił po chwili z samą Lizą, Gisele odmówiła posiłku z nami, co już doczekało się złośliwego komentarza. Coralie tylko westchnęła. Przynajmniej mogliśmy napić się w spokoju. We względnym spokoju, bo Liza, kiedy tylko nie miała przy ustach szklanki, skarżyła się na Gisele. Coralie uspokajała ją. Kolację przerwało nam pukanie do drzwi. Frank poszedł otworzyć. Wrócił z Haną, która rzuciwszy tylko „Smacznego", natychmiast zapytała o Gisele.

— Jest okropna! — wybuchnęła Liza. — Niech ją stąd pani zabierze!

Hana zmarszczyła brwi. Spojrzała na Coralie.

— Nie dogadują się — przyznała ta.

— A ty co o niej sądzisz? — spytała mnie. Pokręciłam lekko głową i upiłam łyk krwi, który zostawiłabym, gdyby Hany tu nie było. — Poszukam jej innego miejsca, ale na razie musi być tu.

— Nie! — jęknęła Liza z umęczeniem.

Moja opinia była podobna, ale postanowiłam siedzieć cicho.

— Spokój — zarządziła Hana niezadowolona. — Proszę bez dyskusji. — Poprawiła okulary i zagrzebała ręką w kieszeni. Podała mi to, co z niej wyciągnęła.

Nie rozumiejąc, wzięłam od niej prostokąt z grubego, laminowanego papieru. Był trochę większy od karty kredytowej, mlecznobiały, podbity pieczątką. Nosił napis Olivia Haffner, a dalej data...

Osłupiałam. Spojrzałam na Hanę.

— O czymś zapomniałaś, Olivio.

Liza parsknęła śmiechem, błyskawicznie poprawiłam jej humor. Coralie wzięła ode mnie dokument, by go obejrzeć.

Dorothea wspominała o zmianie nazwiska. Całkowicie o tym zapomniałam. A teraz nie tylko nie miałam wyboru, ale zajęli się także moim imieniem.

— Mogę jeszcze to zmienić? — zapytałam z przestrachem.

— Nie — ucięła szorstko. — Nie można tak ciągle zmieniać nazwiska, to wprowadza za duże zamieszanie w papierach. Miałaś zresztą wystarczająco czasu na pójście do urzędu. Teraz musisz poczekać kilka lat.

— Nie mogę się już podpisywać Emily?

— Nie. — Pokręciła głową. Wzięła ze stołu kartę, którą odłożyła tam Coralie, i włożyła mi ją z powrotem do ręki. — Zapamiętaj nowe nazwisko i ćwicz podpis.

Spojrzałam na Coralie wzrokiem pytającym, czy naprawdę nic nie da się zrobić. Wyglądało na to, że Hana mówi prawdę.

— Do czego to właściwie służy? — W głosie miałam gorycz.

— Przyda ci się później, kiedy będziesz chciała wynająć mieszkanie, pracować, wyjść z miasta czy coś takiego.

— Będę mogła wychodzić z miasta? — zainteresowałam się.

— Nie teraz. Jak dojrzejesz.

Chciałabym wiedzieć, co to według niej znaczy. Chrząknęła.

— Aczkolwiek tę kartę i tak będziesz musiała niedługo wymienić. — Spojrzała na mnie znaczącą. — Twój wyjazd jest już prawie ustalony, więc zmieni ci się przypisane miasto.

— Czemu? — zapytałam, zastanawiając się, o czym jeszcze zaraz się dowiem.

— Nie patrz tak na mnie, przecież wiedziałaś — obruszyła się Hana. — Mieszkasz prawie pod swoim dawnym domem, tak nie może być.

— Nie chcę wyjeżdżać. — Nachmurzyłam się. Przenosiny oznaczały kolejny raz zaczynanie wszystkiego od zera.

— Nie można wysłać jędzy? — Liza była podirytowana i lekko znudzona. Hana zmrużyła oczy.

— Gisele swoją drogą, Emily nie może zostać. — Spojrzała na mnie. — Jesteś młoda, szybko się przyzwyczaisz — powiedziała nieco łagodniej. — To miejsce będzie ci przypominać o wszystkich urazach, lepiej żebyś zaczęła jeszcze raz, od nowa. A teraz wybaczcie, muszę wykonywać swoją pracę. — Uniosła w geście ręce i opuściła nas, by zobaczyć się z Gisele.

Coralie pogłaskała mnie po ramieniu.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro