13

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

— Wstajecie? — Następnego zmierzchu Coralie przyszła sprawdzić, czy się zbieramy. Podeszła do łóżka Gisele, która leżąc na plecach, wciąż miała zamknięte oczy.

— Proszę, nie budź jej — jęknęła cicho Liza, patrząc błagalnie.

Coralie nie usłuchała, dotknęła delikatnie ramienia śpiącej, na co ta natychmiast, niczym zaskoczone, gotowe do ataku zwierzę, otworzyła oczy.

— Gisele, pora do szkoły — oznajmiła Coralie spokojnym głosem. — Będę na was czekała w salonie.

Kiedy wyszła, Gisele usiadła na łóżku. Na jej twarzy malowało się niezadowolenie.

— Idziemy do szkoły? — burknęła. Potwierdziłam, zanim Liza zdążyła otworzyć usta. — To oburzające, że mam teraz chodzić do szkoły jak jakiś bachor.

— Zachowujesz się jak bachor — skwitowała Liza.

Gisele wstała z urażoną dumą i spojrzała na nią z góry. Liza nie ugięła się, mimo że była od niej o głowę i szyję niższa. Stała równie wyprostowana i patrzyła jej prosto w oczy.

— Pożałujesz — syknęła Gisele, unosząc zaciśniętą w pięść dłoń.

— Już wczoraj mi to mówiłaś.

— Ty...!

Spróbowała chwycić Lizę, ale przed nią był już tylko dym. Przeciwniczka przeniosła się pod drzwi, a gdy z powrotem przybrała ludzką postać, na twarzy miała kpiący uśmiech.

To rozwścieczyło Gisele. Nie zastanawiając się ani chwili, złapała leżący na biurku długopis i cisnęła nim w Lizę, która tym razem nie zdążyła nic zrobić i oberwała w ramię. Nie mogąc pozostać dłużna, podniosła długopis i też rzuciła, tyle że zamiast w Gisele trafiła we mnie. Zamknęłam oczy i roztarłam ramię. Dostałam metalową końcówką do pisania. Usiłowałam nie załamać się psychicznie. Gisele się roześmiała. By uniemożliwić im dalsze rzucanie, podniosłam długopis i schowałam go do szuflady. Liza i Gisele wyszły zaraz jedna po drugiej, zostawiając mnie samą na bezpiecznym, szarym końcu.

Zdążyłam jeszcze na obowiązkowy łyk krwi przed opuszczeniem domu. Gisele bez mrugnięcia okiem wypiła całą szklankę, spozierając przy tym na Lizę tak, jakby chciała jej przekazać, że równie dobrze mogłaby się napić jej krwi.

Coralie postanowiła odprowadzić nas dzisiaj. Mnie i Gisele, bo Liza wyszła jeszcze zanim my wstałyśmy od stołu. Patrząc na Gisele, pomyślałam, że nie zdołałybyśmy jej powstrzymać, gdyby nagle zechciała pójść w innym kierunku niż my. Szła jednak całą drogę bez żadnych spięć. Na twarzy Coralie widziałam ulgę.

Hana czekała na nas na progu. Nie było jej, kiedy ja zaczynałam szkołę.

— Wchodźcie. — Przepuściła mnie i Gisele. — Dzięki, Coralie.

Gisele obrzuciła obie pełnym niechęci spojrzeniem.

Zajęłam miejsce obok Lizy. Czasem dobrze było mieć jakiekolwiek towarzystwo. Gisele została pod tablicą, skąd rozglądała się nieufnie po nowych twarzach. Hana ustała koło niej. Pani Reinhardt już się z nią przywitała, nie wyglądała na zniechęconą nową uczennicą. Uśmiechała się lekko. Może nikt jej niczego nie nagadał.

— To jest Gisele, będzie się z wami uczyła — oznajmiła klasie Hana. — Gisele, mamy nadzieję, że będziesz się tu czuła dobrze.

Rzeczona nic nie powiedziała. Od wejścia do sali wyraz jej twarzy się zmienił. Hana dała znak, że może usiąść. Wybrała ostatnią ławkę, gdzie widok na nią przysłaniało mi dwóch siedzących przed nią mężczyzn.

Lekcje się zaczęły.

— Teraz się boi — szepnęła do mnie Liza, obserwując Gisele ukradkiem.

Odwróciłam się, by na nią spojrzeć, ale złapała mój wzrok. Zmieszana zajęłam się sobą.

Do ostatniej lekcji przestałam myśleć o Gisele w ogóle, przejmowało mnie co innego. Rozwijanie zdolności. Podobno przed przemianą w nietoperza pojawiało się uczucie będące czymś między skurczem a mrowieniem. Nie mogłam potwierdzić, bo niczego takiego nie doświadczyłam. Moce powinny pojawiać się z automatu. Może Dorothea coś źle zrobiła, gdy mnie gryzła.

Tak czy siak, za każdym razem musiałam jakoś przetrwać te zajęcia. Radziłam sobie tak, że za każdym razem myślami byłam gdzie indziej. Tylko nie w domu, moim prawdziwym domu, bo to wcale nie pomagało. Czasem jedynie próbowałam skupić się na lekcji naprawdę, by przekonać się, czy może coś nie ruszyło do przodu.

I Liza, i Gisele miały dzisiaj wsparcie, więc do domu wróciłam sama. Posiedziałam chwilę w pokoju, a zanim Coralie wyszła po dziewczyny, zmyłam się na węgierski.

Dzisiaj nie mogłam liczyć, że ktoś pojawi się i zaproponuje coś ciekawszego od zajęć. Pozostawała jeszcze możliwość wzięcia sprawy w swoje ręce i pójścia gdzieś samopas, jednak na razie nie mogłam porzucić węgierskiego. Za bardzo przydawał się do wychodzenia z domu.

Było po kolacji. Gisele w niej nie uczestniczyła, a że ja szłam do pokoju, dano mi szklankę, żebym jej zaniosła. Liza została w salonie. Postanowiła, że tymczasowo tutaj będzie spać, nawet przyniosła już sobie koszulę nocną. Mi to nie przeszkadzało, jedna wariatka w pokoju mniej.

— Dla ciebie — powiedziałam, stawiając krew na szafce.

Zmęczona, myśląc o różnych sprawach, usiadłam na łóżku. Niestety było jeszcze trochę za wcześnie, żeby pójść spać. Postanowiłam poczekać jeszcze co najmniej pół godziny i dopiero wtedy powoli przygotowywać się do zaśnięcia. Odkąd tu trafiłam, nie miałabym nic przeciwko temu, by doba trwała kilka godzin krócej.

Zdjęłam buty i przysunęłam się pod ścianę, przyciągając kolana do siebie. Na udach położyłam sobie zeszyt, literka po literce zaczęłam pisać w nim słowa z węgierskiego, możliwe, że z haniebnymi błędami. Za nimi tłumaczenia i jakieś obrazki.

Kątem oka widziałam, że Gisele bierze przyniesioną przeze mnie szklankę i bawi się nią, pochylając to w jedną, to drugą stronę, do samego brzegu. Przeczuwałam, że zaraz coś jej uleci, ale nie zauważyłam, by tak się stało. Gdy jej się znudziło, po prostu wypiła krew.

Odłożyłam zeszyt i się położyłam, jeszcze nie przebrana w koszulę. Nie miałam nastroju na robienie czegokolwiek. Patrzyłam w sufit, jednak nie było mi komfortowo w takiej pozycji. Czułam na sobie wzrok Gisele. Plus Lizy w pokoju był taki, że gdyby Gisele postanowiła nas zamordować podczas snu, prawdopodobnie zaczęłaby od Lizy, a wtedy obudziłby mnie jej wrzask.

— Ruda — zaczepiła, a ja uniosłam głowę. — Jak długo tu jesteś?

— Prawie miesiąc — odparłam, nie wiedząc, o co jej chodzi.

— A tamta?

— Trzy.

Zawiesiła wzrok na biurku, leżał tam szkicownik Lizy. Musiała wyjść w naprawdę silnym gniewie, że nie zabrała ze sobą swojego najświętszego przedmiotu. Wystraszyłam się, kiedy Gisele wstała i po niego sięgnęła. Puściła mi oczko, uśmiechając się zadziornie.

— Spokojnie. Nie chcesz zobaczyć, co ona tu skrobie całymi nocami? — Otworzyła szkicownik, nie zaczekawszy na moją odpowiedź.

Liza nigdy nie pokazywała mi swoich rysunków. I tak nie mogłabym udzielić jej żadnych rad, ale chętnie bym je obejrzała, gdyby to zaproponowała. Gisele skinęła, żebym podeszła. Skusiłam się. Podstawiła szkicownik, bym też mogła spojrzeć, i zaczęła przewracać kartki. Rysunki przedstawiały głównie rzeczy codziennego użytku, te, które Liza mogła szkicować z natury. Pojawił się także krajobraz oraz kilka innych miejsc. Wszystko narysowane samym ołówkiem. Gisele, dalej przewracając strony, pokiwała głową z teatralnym uznaniem. Rysunki były niezłe, wykonanie każdego musiało zabrać Lizie kupę czasu. Byłaby wściekła, gdyby weszła w tej chwili i zobaczyła nas nachylone nad papierem.

— Talent trzeba jej przyznać — mruknęła Gisele. Zatrzymała przewracanie, kiedy natrafiła na portret jakiegoś chłopaka. Uniosła brew. — Czyżby obiekt jej westchnień? Znasz go?

Pokręciłam głową, przyglądając się łagodnie uśmiechniętej postaci. Ręka chłopaka spoczywała na grzbiecie łaszącego się u boku szczenięcia owczarka. Rysunek był niezwykle dokładny, jakby ten ktoś siedział przed nią, gdy rysowała, a jednak data w rogu mówiła, że powstał zaledwie tydzień temu.

Zobaczyłam, że Gisele zagląda do szuflady w biurku. Wyjęła gumkę do ścierania i z namysłem przysunęła ją do kartki. Serce zaczęło mi walić, jakby do głowy przystawiono mi pistolet.

— Nie rób tego — poprosiłam szybko, a ona na mnie łypnęła.

— Uważasz, że nie powinnam? Powkurza się trochę i jej przejdzie, zobaczysz. Piękne oczy ma ten jej chłopak, nie zaszkodzi, żeby przećwiczyła sobie rysowanie ich.

Odsunęłam się natychmiast, nie chcąc brać w tym udziału. Gisele westchnęła. Odłożyła szkicownik na biurko i wróciła na swoje łóżko.

— Niech ci będzie — wymamrotała.

Ucieszyło mnie, że odpuściła. Zauważyłam jednak, że zostawiła szkicownik inaczej, niż leżał wcześniej, i rzucało się to w oczy. Podeszłam, by to poprawić. Liza z pewnością by zauważyła.

— O, weź — parsknęła Gisele, czym się nie przejęłam. — Co ci się stało, że tak bardzo dbasz o pokój?

— Ty nie dbasz wcale — odważyłam się.

— Mam swoje powody. — Wróciła do gburowatego tonu.

— Też mam swoje.

— Nie wiesz, co mnie spotkało, młoda — warknęła, miażdżąc mnie wrogim spojrzeniem. Spuściłam głowę.

— To musiało być coś okropnego — powiedziałam. Tutaj chyba każdemu przydarzyło się coś okropnego, nie była pod tym względem wyjątkowa.

— Było — burknęła i przesunęła się, aż zaskrzeczały sprężyny. — Ale ty nie zrozumiesz, jesteś za młoda. Nie poznałaś jeszcze prawdziwego życia. Mieszkałaś sobie z rodzicami, a twoim największym zmartwieniem była szkoła, testy i kolejne imprezy. Nigdy już nie doświadczysz tego co ja.

— Myślę, że potrafiłabym zrozumieć — powiedziałam gorzko, wciąż nie podnosząc wzroku. Jej gadanina zaczynała mnie irytować.

— Czyżby? — wzburzyła się, ścisnęła mocniej poduszkę. — Jeśli chcesz, opowiem ci, ruda, żebyś wiedziała, jacy oni są. Ale ostrzegam, że Coralie i reszta nie będą zadowoleni, że to usłyszałaś.

— Trudno — odparłam.

Wyprostowała się, jakby nieco podejrzliwa. Chyba musiała się jeszcze namyślić, czy rzeczywiście warto mi opowiedzieć tę historię.

— Miałam dziecko, dwuletniego synka — zaczęła, bawiąc się paznokciami. — Wychowywałam go sama, bo ojciec okazał się szują. W każdym razie poznałam niedawno innego faceta. Spotkaliśmy się dwa razy, był czarujący, tylko że za tym drugim razem dupek mnie ugryzł.

— Och — powiedziałam cicho, zaskoczona. Gisele nie kojarzyła się z matką, na pewno nie z czułą i opiekuńczą.

— Ta — mruknęła ostro i coś zaklęła pod nosem. — A może potrafisz zgadnąć, co stało się z moim dzieckiem?

Spojrzałam na nią, a ona uderzyła pięścią w materac.

— Ja też nie wiem — wycedziła. — Powiedzieli mi, że „ktoś się nim zaopiekował". Kupiłabyś to? — Szarpnęła się niespokojnie. — Nawet nie wiem, czy żyje. Może sami go zabili dla rozwiązania problemu, jeśli nie zrobił tego tamten. I powiedz mi, jak ja mam być spokojna?

Pomyślałam, że Gisele jest dość głośno. Mallgrave'owie z korytarza mogliby wszystko to usłyszeć. Czy stali właśnie w drzwiach salonu, interesując się tym, co się tutaj dzieje?

— To straszne... — przyznałam prawie szeptem.

— Mało powiedziane. — Była wściekła, ale chyba spróbowała nad sobą zapanować, bo zmieniła ton na wyraźniejszy i bardziej nieugięty. — Dlatego nie zamierzam się podporządkowywać potworom, które zrobiły coś takiego.

Wstała z łóżka i zbliżyła się niebezpiecznie w moją stronę. Skrzyżowawszy ramiona, poszła jednak dalej i ostatecznie zatrzymała się przy szafie.

— Ten mężczyzna... zniknął? — zapytałam.

— Tak — odwarknęła. — I nikt go za nic nie ukarał. Że niby nie mogą go znaleźć... Bzdura. Jedna wielka bzdura. Nie ufam im, ty też nie powinnaś. Teraz traktują mnie jak problem, przenoszą z miejsca na miejsce jak jakąś rzecz. Nienawidzę ich wszystkich.

Wpatrywała się we mnie intensywnie z drugiego końca pokoju, jakby w ten sposób chciała utrwalić we mnie swoje słowa albo mnie sprawdzić. Drgnęła dopiero, kiedy do domu ktoś zapukał. Usłyszałam Hanę, która za moment wchodziła już do naszego pokoju. Ja poszłam do salonu.

— Coś się stało? — spytał z troską pan Mallgrave, kiedy mnie zobaczył.

— Tylko zmęczenie — odparłam, wtulając się w miękki róg kanapy.

***

— Hej, węgierski jeszcze ci się nie znudził? — usłyszałam, gdy szłam ulicą na zajęcia. Z początku nie rozpoznałam głosu.

Obejrzałam się i po drugiej stronie ulicy zobaczyłam Erwina. Trochę zdziwiona podeszłam do niego.

— Co tu robisz? — spytałam.

— Szedłem z pracy. — Skinął głową w kierunku, z którego przyszedł. — Więc wciąż chodzisz na te zajęcia?

— Tak — potwierdziłam, rozglądając się dokoła, jakbym obawiała się, że ktoś może mnie obserwować. — A twoja praca? W czym robisz?

— W stolarni, jest jedna mała w mieście.

— Ciekawe — mruknęłam.

Uśmiechnął się i spojrzał chwilę w bok, choć nie miałam złych intencji, mówiąc to.

— Nie ważne — odparł. — Przejdziemy się?

Na moment zacięłam się i tylko na niego patrzyłam. Potem zamrugałam i poruszyłam ramionami, by ukryć zmieszanie.

— Czemu nie, a masz jakieś plany czy mogę wybrać dokąd?

— Możesz wybrać, a dokąd chcesz? — To lekko zbiło go z tropu, w końcu co ja wiedziałam o Dorsen Dolnym, ponieważ tą właśnie paskudną nazwą wampiry określały swoje miasto.

— Chciałabym zobaczyć wyjście z miasta — powiedziałam, na co Erwin uniósł brwi i schował ręce do kieszeni.

— Ale tylko zobaczyć? Wiesz, że nie uda się wyjść?

— Wiem — westchnęłam, bo nie musiał mi tego mówić. — Po prostu chciałabym je zobaczyć na własne oczy.

— Dobra — przystał i ruszył powoli, bym dołączyła. Zrównałam się z nim ramieniem. — Pójdziemy do Bramy Głównej, a po drodze możemy zahaczyć jeszcze o jakieś mniejsze przejście.

Taki układ mi odpowiadał. Cieszyłam się, że wreszcie rozsunie się przede mną zasłona zakrywająca temat wychodzenia na powierzchnię. To było coś, o co niezręcznie było pytać nauczycieli czy opiekunów. Reagowali podejrzliwie, jakby pytaniem wprost wyrażana była chęć ucieczki, albo kłopotali się, zastanawiając, jak przy udzielaniu odpowiedzi delikatnie przypomnieć, że my przynajmniej przez najbliższe kilka, kilkanaście lat nie będziemy mogli sami opuścić miasta. O wychodzeniu i bramach opowiadała mi nieco Liza, ale ona nie lubiła robić za informatora.

Prawie wypaliłam do Erwina z zapytaniem, dlaczego chciał się przejść, ale powstrzymałam się w ostatniej chwili, stwierdzając, że nie byłoby to zbyt mądre.

— Masz mniej więcej pojęcie, gdzie to jest? — zapytał, zerkając na mnie. Potrząsnęłam głową. — Pytam, bo kawałek się stąd idzie.

— Dalej niż na Groty?

— Porównywalnie, to na wschodnim brzegu miasta.

— Więc nie ma problemu — odparłam, pierwsze słysząc, żeby ktoś kiedyś mówił „wschodni" czy „zachodni" brzeg. Do teraz nie miałam pojęcia, gdzie miałby być który kierunek.

Upłynęło może pięć minut, a Erwin wskazał mi budynek na rogu ulicy. Wtapiał się w szereg, ale był wyższy, sięgający stropu skały, który w tym miejscu wznosił się na wysokość dwóch pięter.

— Zobacz. — Zatrzymał się, bym mogła przyjrzeć się wiszącej na nim tabliczce. Informowała o godzinach otwarcia przejścia. — W środku jest strażnik, drugi u wylotu na powierzchni. Spisują wszystkich, którzy przechodzą. Potem zliczają, czy nie robisz tego za często.

— Ale macie wiele przejść?

— Kilka, a wyżej są rozgałęzienia na różne budynki w Dorsen. Ale noszą codziennie spisy do centrali, żeby wszystko zsumować. Kumpla kiedyś wezwali, żeby im coś wyjaśnił.

Wzdrygnęłam się.

— Ta kontrola jest straszna — powiedziałam i odeszliśmy od budynku, bo nie było sensu dalej przy nim stać. — A ty możesz wychodzić na powierzchnię? — zaciekawiłam się.

— Tak, co jakiś czas.

— Kiedy ostatnio wychodziłeś?

Uśmiechnął się, przez co straciłam część animuszu.

— Z tydzień temu — odparł. Mruknęłam.

— I co wtedy robisz? Kiedy już wyjdziesz.

— Włóczę się po mieście, co innego miałbym robić? — Wzruszył ramionami. Pewnie miał rację, przynajmniej jeśli chciało się przestrzegać przepisów. Raczej nie można było zrobić nic innego jak pooglądać sobie puste ulice.

Jakiś przechodzień machnął Erwinowi. Speszyłam się.

— Kto to? — spytałam, gdy tamten zniknął z zasięgu głosu.

— Nikt, po prostu znam kolesia.

Niewyraźne „Mhm" wydobyło się ze mnie.

— Chciałem spytać, jak się trzymasz — zagadnął Erwin.

— Dzięki. Jakoś jest — odparłam.

Brama Główna była zdecydowanie bardziej spektakularna niż tamto małe przejście, które mijaliśmy. Wielka, wrośnięta w skałę, przypominała wejście na przerażające cmentarzysko. Długie czarne pręty sięgały od chodnika po sam szczyt. Do wysokości człowieka wygięte były w spiralę, a wyżej przystrojone metalowymi liśćmi. Wmontowane mniejsze drzwi były otwarte. Za bramą mężczyzna w mundurze rozmawiał z innym, ubranym po cywilnemu. W strażniczej budce, przeszklonej i oświetlonej, krzątała się jeszcze kobieta.

Popatrzyliśmy trochę i odsunęliśmy się, by nie budzić czujności stróżów. Przed bramą był spory plac, przechodniów było na tyle dużo, że zajmując jedną z ławek, z której wciąż mogliśmy obserwować wyjście, nie czuliśmy się dziwnie.

— Tu mają też windę — powiedział Erwin. Nawet sama nie wiedziałam, czy zdziwiła mnie ta informacja.

— Jak nisko tu jest?

— Sześć pięter albo trochę więcej.

Pomyślałam, że to wcale nie tak głęboko. Po chwili jednak zaczęłam się zastanawiać, czy rzeczywiście. Nie bardzo miałam jakieś porównanie.

— Ta krata powstrzymałaby wampira, który chciałby się stąd wydostać? — spytałam prawie z zarzutem.

— Nie, ale strażnicy i szczelnie zamknięte drzwi dalej już tak.

Przechodząca obok kobieta chyba usłyszała, o czym mówimy. Zerknęła na nas, jak gdyby chciała dowiedzieć się więcej. Erwin skinął, żebyśmy się zbierali.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro