4

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Siedząc oparta plecami o drzwi, naprawdę dużo myślałam. Byłam przerażona. Pierwszy raz poważnie zastanawiałam się, czy to może dziać się rzeczywiście. Musiałam jakoś to sprawdzić. Uszczypnęłam się i zabolało, ale nie byłam wcale przekonana, czy we śnie tak się nie da.

Dorothea przyszła do mnie później. Nacisnęła na klamkę, ale blokowałam drzwi, więc nie weszła. Kucnęła po drugiej stronie.

— Emily, przepraszam cię — powiedziała. — Nie powinnam była cię zmuszać. Wybacz.

Pewnie Gotfryd albo ktoś inny czegoś jej nagadał. Nie wierzyłam w jej dobrą wolę.

— Wpuścisz mnie?

Milczałam.

— To pogadamy przez drzwi — postanowiła. Skoro chciała się produkować, to nie zamierzałam jej w tym przeszkadzać. — Wiesz, że w końcu będziesz musiała spróbować? Śmierć z głodu jest bardzo okrutną śmiercią.

— Trudno.

Nawet nie czułam głodu. Może jakieś dziwne uczucie przypominające skręt w moich wnętrznościach, ale na pewno nie głód, tym bardziej nie na krew.

— Nie mów tak. Nie wolisz żyć zamiast być martwa?

— Czy w tej chwili jestem żywa? — spytałam.

Grubość drzwi była za małą odległością od niej, ale gdybym się odsunęła, weszłaby do środka.

— Zależy, jak na to patrzeć, ale przecież myślisz, poruszasz się — to nie jest życie?

— Co to miałoby być za życie? — prychnęłam.

— Można się przyzwyczaić.

Ze złości uderzyłam pięścią w drzwi. Nie dało jej to do myślenia.

— Chcesz się przejść? Zobaczyć miasto?

— Nie jestem psem, żebyś miała mnie wyprowadzać.

— Dobrze. — Wstała. W jej głosie zabrzmiała nuta irytacji, ale nie obchodziło mnie to. Jeśli myślała, że tymi przeprosinami mnie udobrucha, to grubo się myliła.

W głowie mi się nie mieściło, że mogłabym tak żyć, a przecież na pewno ten świat krył znacznie więcej okropieństw, o których jeszcze nie miałam pojęcia.

Gdy odeszła, przeniosłam się na łóżko, wciąż leżącą na nim koszulę odrzucając na bok. Potem zrobiłam kilka okrążeń po pokoju, niczego nie dotykając. Gotfryd bez ostrzeżenia wpuścił do środka tę kobietę, która była tu też wczoraj. Sam także wszedł.

— Witam — powiedziała kobieta. Mój brak odpowiedzi uznała chyba za lekki nietakt. — Jak się czujesz?

— Źle.

— A jaki jest tego powód? — Zmarszczyłam brwi, na co chrząknęła i wręczyła mi podkładkę z kartką. Z marynarki wyciągnęła długopis. — Musisz padać nam kilka informacji o sobie. Trzeba pozałatwiać twoje sprawy urzędowe.

Spojrzałam na formularz. U góry było moje nazwisko. Chcieli poznać adres, datę urodzenia i członków rodziny wraz z podstawowymi informacjami o nich. Byłam bardzo podejrzliwa.

— No dalej — ponagliła. Widząc jej srogą minę, niechętnie podniosłam długopis. — Dzięki temu będzie cię można zapisać do szkoły — powiedziała.

— Jakiej szkoły? — zdziwiłam się.

— Przystosowawczej. Dowiesz się podstawowych rzeczy, które powinnaś wiedzieć o wampirach. Pisz.

Zatkało mnie, spojrzałam na Gotfryda. Wyraz jego twarzy mówił, że kobieta mówi prawdę. Czyli przymusowo chcieli mnie posłać do jakiejś szkoły.

— Kiedy? — zapytałam.

— Nie widzę powodu, dla którego nie miałoby to być jutro.

— Jutro?...

— Im wcześniej, tym lepiej. Szybko się wpasujesz.

Wzburzyłam się. Kobieta popukała paznokciem w kartkę. Mocno ściskając długopis w palcach, wzięłam się do pisania. Obserwowała z góry, jak piszę, i kiedy skończyłam, zabrała mi podkładkę.

— Więc jesteś stąd — mruknęła. Żałowałam, że nie powpisywałam jakichś bzdur. — Będzie cię trzeba przenieść gdzieś dalej. Ale na razie zostaniesz tutaj i jutro idziesz do szkoły. Gotfrydzie, oczywiście zadbacie o to, by tam dotarła?

— Oczywiście — odparł. Prawie miałam mu to za złe.

— Świetnie. — Spojrzała na mnie. — Czy chciałabyś jeszcze o coś zapytać?

Zaprzeczyłam jednym, topornym ruchem głowy i na szczęście to był koniec jej wizyty. Gotfryd odprowadził ją do drzwi. Gdy wrócił do mnie, siedziałam, wpatrując się w poduszkę.

— Obudzę cię jutro o ósmej. Powinnaś zdążyć, zajęcia zaczynają się za piętnaście dziewiąta.

Wzruszyłam ramionami.

— Nawet nie wiem, która teraz jest godzina — burknęłam.

— Za siedem minut piąta — powiedział, patrząc na zegarek na ręce. — Wybacz, zabrałem ci tamten zegar. Przyniosę go z powrotem.

— Piąta po południu?

— Piąta rano. Nasza doba wygląda inaczej niż ludzi, wstajemy mniej więcej wtedy, kiedy na powierzchni zapada zmrok. Właściwie więc szkoła zaczyna się o dwudziestej czterdzieści pięć.

— Ach... — westchnęłam, zastanawiając się nad tym. — Dlaczego tak jest?

— Wampiry są bardzo wrażliwe na światło słoneczne. Na głębokości, na jakiej teraz się znajdujemy, zatraca się to poczucie, ale gdybyśmy byli zaledwie parę metrów pod powierzchnią, czułabyś, że na ziemię właśnie zaczynają padać pierwsze promienie słońca.

— To jak głęboko jesteśmy? — zdumiałam się.

— Około dwunastu pięter.

Sporo, pomyślałam, a potem przestraszyłam się.

— Miałabym już nigdy nie zobaczyć słońca?

— Gdybyś się uparła, mogłabyś to zrobić o wschodzie lub zachodzie, ale i tak nie byłoby to przyjemne — odparł.

Słychać było drzwi, ktoś wszedł do domu. Dorothea. Zawołała Gotfryda, a ten odpowiedział, że jest tutaj. Spięłam się, bo szła do nas. Przyniosła ze sobą papierową torbę.

— Hana już była? — zapytała. Gotfryd potwierdził. — Mówiła coś?

— Jutro Emily zaczyna szkołę.

Spojrzała na mnie,

— Wcześnie. Ale w takim razie dobrze się składa, że kupiłam ci parę rzeczy. — Położyła torbę przede mną. — Brałam na oko, przymierz.

Zajrzałam do środka, niepewna, czy powinnam cokolwiek od niej brać. Czekała, więc wyciągnęłam pierwszą rzecz z wierzchu, długą, jasnobrązową spódnicę z paskiem. Zastanowiłam się, czy miałam na sobie jakąś po dwunastym roku życia.

— Nie podoba ci się? — spytała, widząc, jak na nią patrzę.

— Lubię swoje ubrania.

Przekrzywiła głowę.

— Ale nie możesz chodzić w nich cały czas. Poza tym przyda ci się coś elegantszego. Nie chciałaś nigdzie ze mną iść, więc wybrałam sama. Na pewno nie puszczę cię do szkoły w brudnych ciuchach. Jeansy w ogóle masz na kolanach mocno starte.

— Nie chcę ich wyrzucać.

— Niech ci będzie — powiedziała z przekąsem. — Ale masz je dać do prania, resztę też. — Zwróciła się do Gotfryda: — Nic więcej nie powiedziała?

— Pytała, dlaczego cię nie ma — odparł. — Ponadto uważa, że twoja kara jest za lekka.

Skwasiła się.

— Tego się po niej można było spodziewać. Podała termin kolejnej wizyty? — Gotfryd zaprzeczył. — Jak ja mam jej dogodzić? — fuknęła. — Specjalnie ją dla mnie wybrali, żeby mnie pognębić.

— Nie stałoby się to, gdybyś była ostrożniejsza.

Podburzona rzuciła na mnie okiem.

— To ona na mnie wpadła.

Wtedy ja się zdenerwowałam. Gotfryd chrząknął do niej upominająco, mierząc ją swoimi niebieskimi oczami. Nie oczekiwałam przeprosin, ale nie zrobiła tego. Zamiast tego postanowiła rozdrażnić mnie bardziej, dodając:

— Powinnaś się napić, mizernie wyglądasz.

Wyszła, a Gotfryd za nią. Zamknęłam za nimi drzwi. Gdy trochę się uspokoiłam, ponownie zajrzałam do torby. Wyciągnęłam wszystko ze środka. Poza spódnicą były jeszcze spodnie, koszula, bluzki, bielizna, a do włosów szczotka i gumki. Długo przyglądałam się tym rzeczom. Czy teraz one oraz to, co miałam na sobie w tej chwili, były wszystkim, co posiadałam?

Nie mogłam tak siedzieć bezczynnie, powinnam spróbować się stąd wydostać. Rozeznać jakoś w terenie i uciec. Znaleźć kogoś, kto mógłby mi pomóc. Czułam, że mogę coś zrobić.

Gotfryd przyszedł przynieść mi zegar. Ustawił go na komodzie.

— Może chcesz się umyć? — zapytał.

Chyba powinnam. Nie licząc tego, że ktoś umył mi dłonie i twarz, kiedy byłam nieprzytomna, nie widziałam wody, odkąd wyszłam z domu.

Pokiwałam głową, choć zniechęcała mnie myśl, że będę musiała wyjść z pokoju.

— Łazienka jest na piętrze, ostatnie drzwi. Pójdziesz sama?

— Tak.

— Przygotuję ci ręcznik. — Obrócił się, żeby wyjść.

— Przepraszam, a... który dzisiaj jest?

— Piąty czerwca.

To znaczyło, że od wyjścia z domu minął prawie tydzień. Czy to możliwe, żebym byłam nieprzytomna przez tyle czasu?

Przełamałam się i postanowiłam wziąć koszulę, którą przyniosła mi Dorothea. Ostrożnie, jakbym się skradała, powędrowałam na górę. Piętro było ciemne i niezbyt strojne. Dorothea musiała być za którymiś z drzwi, ale nie słyszałam jej teraz. Gotfryd właśnie wychodził z łazienki.

— Bordowy ręcznik jest twój — powiedział. — Niestety nie mamy dodatkowych kapci.

— Nie szkodzi — odparłam cicho, nasłuchując odgłosów świadczących o obecności właścicielki domu na piętrze.

Weszłam do łazienki i zamknęłam drzwi. Była dziwna, cała w płytkach koloru przygasłego fioletu, lekko klaustrofobiczna. Właściwie znajdowały się w niej tylko prysznic, umywalka z szafką i haczyki oraz włochaty dywanik. Poczułam ulgę, kiedy pierwszy raz od sześciu dni zdjęłam buty.

Z dywanika przeszłam na ziemne płytki wykładające dno prysznica. Woda była lodowata, ciężko mi było zmusić się do wytrzymania w jej strumieniu. W całym domu było chłodno, jednak miałam nadzieję, że woda będzie przynajmniej letnia. Po wyjściu cała drżałam. Wytarłam się szybko i założyłam koszulę nocną. Była cienka i choć nie prześwitująca, to czułam się w niej nieswojo.

Potem jak mysz przemknęłam korytarzem i schodami do pokoju. Nie wiedziałam, co mam zrobić z brudnymi rzeczami, więc złożyłam je i ułożyłam na dywanie przy łóżku, tuż obok butów. Zgasiłam światło.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro