Rozdział Dziewiętnasty. SURFACE

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Dzień był ciepły, a ja szłam uliczkami cmentarza z naręczem wieńców pogrzebowych, aby umieścić je na grobach dzieci, które zmarły w ostatnich dniach. Czwórka. Była siedmioletnia Veronica Thompson, którą właściwie widziałam tylko raz i akurat spała, gdy do niej przyszłam, więc nie udało mi się z nią nawet zamienić dwóch słów, bo dzień później jej łóżko było już puste. Była czteroletnia Stella Baker ze swoją nienaturalną obsesją na punkcie małych króliczków, której obiecałam przynieść jednego na chwilę, ale nie zdążyłam. Był ośmioletni Nico Devon, największy na świecie fan Arsenalu, z włosami zawsze postawionymi na żelu. I był dziesięcioletni Cyril Marks, posiadający w sobie prawdopodobnie całą wiedzę o dinozaurach, jaka została zbadana.

Kolejne nazwiska, które nie miały nawet szansy czegokolwiek dla mnie znaczyć, ale wryją się w moją pamięć już na zawsze. Już po trzech miesiącach pracy w hospicjum byłabym w stanie stworzyć własną mitologię na podstawie zwykłych skojarzeń. Veronica, bogini snu. Stella, bogini małych króliczków. Nico, bóg piłki nożnej. Cyril, bóg dinozaurów. Cornelia, bogini wojny. Cody, bóg radości. Tom, bóg najpełniejszej spośród znanych mi form dzieciństwa.

Jaką boginią byłabym, gdybym zmarła dawno temu?

Ustawiłam wszystkie ozdoby na odpowiednich grobach, korzystając przy tym z prowizorycznej mapy, którą zaznaczył dla mnie doktor Gump na jakiejś zużytej recepcie, ale, widząc, że kilka kwiatów odpadło od konstrukcji, postanowiłam  zapobiec ich zmarnowaniu i ułożyć je na grobie rodziców Harry'ego.

Anne Styles. 17.03.1972-27.02.2014
Mark Styles. 25.08.1970-27.02.2014
Niech spoczywają w pokoju.

Stanęłam przed kamienną płytą i jak najdokładniej przyjrzałam się ich twarzom na blednących fotografiach. Poczułam się sfrustrowana przez fakt, iż nigdy nie miałam okazji poznać ich za życia, ale równocześnie udało mi się wpaść w stan, w którym potrafiłam to docenić. Patrząc na ich uśmiechy, znając kilka historii, mogłam sama ich sobie wyobrazić i poznać ich takimi, jakich zapragnęłam ich znać. Wyidealizować ich swojej głowie do granic możliwości, sprawić, że staną się dla mnie kimkolwiek zechcę, a to pozwalało mi również na dowolną modyfikację obrazu postaci Harry'ego, co w tamtym momencie wydało mi się nad wyraz przydatne.

Rozpieszczony przez bogatych rodziców.

- Państwo by wiedzieli, jak mu pomóc - mruknęłam cicho i prawie podskoczyłam w miejscu, gdy w mojej kieszeni zawibrował telefon.

Nie wiem, czego się spodziewałam, może zobaczenia Anne Styles na wyświetlaczu, ale zamiast tego pojawiła się tam wykrzywiona w głupawym uśmiechu twarz Trace'a , więc, nim przysunęłam urządzenie do ucha, odetchnęłam z ulgą. Nie czułam się przecież gotowa na rozmawianie z Anne Styles.

- Skończyłaś już? - zapytał. Byliśmy umówieni na wspólną przejażdżkę do Chester, ponieważ musiałam mu pomóc z zakupami do remontu mieszkania. Nie rozumiałam, z jakiego powodu jego matka uznała, że dobrym pomysłem jest wysłanie właśnie jego z listą potrzebnych rzeczy i nadzieją, że o żadnej nie zapomni i każda będzie zgadzała się z wytycznymi, ale w tej konkretnej sytuacji wykazał się nieco większą przytomnością umysłu, bo doskonale wiedział, że ta misja w jego solowym wykonaniu jest skazana na niepowodzenie, dlatego zaprosił mnie do pomocy.

- Mhm - przytaknęłam, posyłając Stylesom ostatnie spojrzenie i odeszłam w kierunku bramy cmentarza. - Jesteś już?

- No, czekam na parkingu, chodź - oznajmił.

- Idę - rzuciłam, rozłączając się.

Wziął samochód matki. Jeśli przyjąć rygorystyczny, stereotypowy pogląd na płciowość człowieka, za którym to poglądem, swoją drogą, nie przepadam, samochód jego matki był typowo kobiecy. Czerwone suzuki swift z uroczym listkiem zapachowym w kształcie diamentu sprawiało, że mój przyjaciel za kierownicą wyglądał jak prawdziwy męczennik. Nienawidził nim jeździć, bo podobno sprawiało, że czuł przez niego zadrę w swojej męskości. Uważałam, oczywiście, że przesadza, ale nic nie mogłam na to poradzić.

Drogę do Chester przebyliśmy w znakomitych humorach, komentując zabawne wyrazy twarzy ludzi, z którymi utykaliśmy na skrzyżowaniach i luźno rozmawiając o naszych dotychczasowych życiach, a także o potencjalnych wizjach przyszłości. Uwielbiałam Trace'a za wszystko, czym był, a stosunkowo rzadko spędzałam z nim czas na osobności, dlatego bardzo cieszyłam się, że dzisiaj mieliśmy ku temu sposobność.

- Więc mówisz, że Nash wyjechał? - spytał w końcu, kiedy opowiedziałam mu o moim ostatnim spotkaniu z chłopakiem, bo przypadkowo zeszliśmy na jego temat. - Jezu, przepraszam, że zacząłem to wczoraj. Jak czuje się Harry?

- Nie wiem - westchnęłam, ściszając trochę radio. - W sumie nie rozmawiałam z nim o tym, ale mogę się domyślać.

- Mogłaś zaprosić go tutaj - podsunął.

- Słuchaj, wybieranie farb dla twojej mamy nie jest raczej jego spełnieniem marzeń - zażartowałam. - Zaprosiłam go, ale powiedział, że spędza dziś czas z wujkiem.

- Rany, ale jak Nash mógł w ogóle wyjechać? To naprawdę okropne - stwierdził, a ja kiwnęłam głową. - Nie przeżyłbym, gdyby ktoś z was wyjechał. Jakby, nie widziałem Delly od tygodnia i, zupełnie poważnie, umieram z tęsknoty, także nie wiem, co bym wtedy zrobił. No i kompletnie nie umiem wyobrazić sobie, że mógłbym was zostawić.

- Wiesz, okazuje się, że trochę się ze sobą męczył w ostatnim czasie - wyjaśniłam. - Pewnie tego potrzebował. Nie może cały czas myśleć o innych.

- Może, jeśli są jego przyjaciółmi - uciął, wjeżdżając na parking przed Machine Martem.

To była właśnie esencja Trace'a Rosenthala. W całości oddawał się ludziom, na których mu zależało, a my mogliśmy się tylko od niego uczyć. Nasz altruizm stał na zupełnie innym szczeblu drabiny, niż jego, ale powoli staraliśmy się mu dorównać, choć wiedzieliśmy, że nigdy nam się to nie uda. Był po prostu jednoznacznie dobrym człowiekiem.

- Co to jest magenta, do chuja? - ryknął od razu, gdy przekroczyliśmy próg sklepu i ruszyliśmy w kierunku regałów z farbami.

Jednoznacznie dobry.

- No taki różowy - mruknęłam, wędrując wzrokiem po tablicy barw w poszukiwaniu wybranego odcienia.

- Nie mogła napisać różowy? - warknął wyraźnie poirytowany.

- Widocznie chodziło jej o ten konkretny - wyjaśniłam, starając się nieco usprawiedliwić jego mamę i ostudzić jego niepotrzebne nerwy.

- A czym różni się ten konkretny różowy od innych różowych? - spytał, a ja nie byłam w stanie dłużej udawać, że obchodzą mnie te różnice, więc po prostu wzruszyłam ramionami.

- Po prostu - westchnęłam.

- Nie znam się na kolorach - wyznał, jakby była to najmniej oczywista rzecz, jakiej się o nim dowiaduję.

- Wiem to - zaśmiałam się. - Dlatego tu jestem.

- Dobrze, że jesteś, Toya - powiedział, zawijając wokół mnie swoje ramię, gdy ja usiłowałam jak najbardziej skupić się na zidentyfikowaniu odpowiednich odcieni.

Gdy po zakończonych zakupach, upewniając się uprzednio, że na pewno spełniliśmy każdy punkt z otrzymanej listy, wsiedliśmy wreszcie do samochodu i zapięliśmy pasy, by wyruszyć w drogę powrotną, Trace wcisnął do odtwarzacza swoją starą, zarysowaną płytę Radiohead i wybrał szósty numer, bo pozostałe straszliwie się zacinały i właściwie nie dało się przez nie z przyjemnością przebrnąć. Słysząc pierwsze dźwięki Karma Police, możliwie najwygodniej ułożyłam głowę na szybie.

- Magenta to najgorszy kolor, jaki widziałem w życiu - podsumował. - Nie wiem, dlaczego postanowili go wybrać.

- Gdzie on ma się znaleźć? - spytałam, bo nie mogłam go sobie wyobrazić w żadnym miejscu w domu Rosenthala.

- W kuchni! - krzyknął lekko rozbawiony. - Będę jadł i patrzył na magentę!

- Albo to ona będzie patrzyła na ciebie - zauważyłam, na co wzdrygnął się nieznacznie. Potem zasnęłam.

***

Zatrzymaliśmy samochód na podjeździe przed domem Trace'a, nie kłopocząc się wypakowywaniem zakupów, ponieważ zgodnie uznaliśmy, że zrobimy to później. Na kanapie w salonie siedział już zaproszony przez nas wcześniej Hayes, zagadując roześmianą Jennę i jej najlepszą przyjaciółkę, Kim, która miała wybitnie trudne rosyjskie nazwisko, więc od lat nazywałam ją po prostu Kim Kolwiek, nie potrafiąc go zapamiętać.

Dzwoń, nie czekaj, blisko czy daleko, ja usłyszę Twoje SOS.

- Dzień dobry! - wrzasnął Trace, kierując się od razu do kuchni. - Kto chce piwo?

Okazało się, że wszyscy chcą piwo, więc przyniósł całą zgrzewkę i rozdał każdemu po jednym. Usiadłam w wolnym fotelu po jednej stronie pokoju, on po drugiej i rozpoczęliśmy jakieś mistyczne posiedzenie alkoholowe, którego nikt dzisiaj nie planował, korzystając z faktu nieobecności jego rodziców. Nie przyszło mi jednak długo cieszyć się tą chwilą, ponieważ niedługo później w salonie pojawił się również  dziesięcioletni Fenn Rosenthal, który dzisiejszego poranka wrócił z obozu harcerskiego i chyba jeszcze nie do końca przyzwyczaił się do tego, że jest już w domu, bo zbiegł na dół, wymachując jakimś spróchniałym patykiem i mrucząc pod nosem piosenkę na powitanie dnia.

Fenn był w klasie z Tony'm i kiedyś się przyjaźnili, ale w pewnym momencie Tony uznał, że jest zbyt inteligentny, by zadawać się z Fennem, bo Fenn nie umie rozwiązywać prostych działań matematycznych. Zupełnie poważnie, powiedział mu raz jestem zbyt inteligentny, by się z Tobą zadawać, bo nie umiesz rozwiązywać prostych działań matematycznych i od tamtej pory nie rozmawiali. A my, choć uważaliśmy, że głęboka relacja jest im pisana zupełnie tak, jak nam, nie próbowaliśmy wpływać na nich na siłę, tylko pokornie czekaliśmy aż sami to odkryją.

Ale sam Fenn i jego piosenka na powitanie dnia nie stanowili dla mnie żadnego problemu. Problem pojawił się chwilę później, biegnąc za chłopcem z ociekającym śliną jęzorem.

- Trace, zabieraj ode mnie tego wstrętnego psa! - ryknęłam, kiedy poczułam na sobie jego łapy i zobaczyłam, jak szykuje się, żeby mnie polizać.

- Nie jest wstrętny - oburzył się, ale posłusznie pociągnął zwierzę za obrożę w swoją stronę i zaczął je głaskać.

- Nie jest też małym, słodkim kotkiem - westchnęłam, patrząc na nich z odrazą.

- Dziwne - pisnął nienaturalnie wysokim głosem. - Czego innego spodziewałaś się po psie?

No właśnie.

Był naprawdę dużym labradorem i wabił się Spike, ale, odkąd pamietam, wolałam nazywać go Spierdalajem, co pierwotnie miało funkcjonować po prostu jako komenda spierdalaj, jednak okazało się, że słyszał to ode mnie chyba zbyt często i uznał to za swoje drugie imię, więc, cóż, dawało odwrotny efekt.

- A Jenna i Kim nie mogą pić alkoholu, bo nie są pełnoletnie - zawył Fenn, posyłając im badawcze spojrzenie. Stojąc tak z podpartymi bokami, wyglądał dokładnie jak jego ojciec.

- I co z tym teraz zrobisz? - spytał Trace, dźgając go lekko w brzuch.

- Powiem mamie - stwierdził chłopiec, na co Jenna tylko się zaśmiała.

- To ja jej powiem, że ostatnio przeklinałeś - odgryzła się.

- Przeklinał? - Trace wytrzeszczył oczy, nie mogąc uwierzyć w to, że jego maleńki brat mógłby dopuścić się tak haniebnego czynu.

- Powiedział dupa - nastolatka wzruszyła ramionami, a następnie umieściła swoją głowę na kolanach przyjaciółki, wiedząc, że nic im już ze strony Fenna nie grozi.

- To faktycznie przekleństwo - stwierdziła Kim śmiertelnie poważnym głosem. - Idź się pobawić.

Przytaknął pospiesznie i po chwili zniknął na górze, ciągnąc za sobą psa, a obie nastolatki przybiły sobie piątkę i wróciły do wciskania w siebie procentów.

Kim była dziewczyną o przeciętnej urodzie i przy wyrazistej osobowości Jenny również wypadała dosyć bezbarwnie, ale nie wyglądała na taką, której by to przeszkadzało, wręcz przeciwnie, raczej czuła się z tym dobrze. Bardzo rzadko spędzała z nami czas, twierdząc, że kompletnie nie pasuje do naszej grupy i nie do końca wie, jak ma się przy nas zachowywać i, chociaż naszym zdaniem nie istniał na świecie nikt, kto rzeczywiście nie pasował do naszej grupy, bo nigdy nie określaliśmy jej żadnymi stabilnymi ramami, to byliśmy w stanie zrozumieć jej punkt widzenia. Cóż, niekiedy wykazywaliśmy dość niepokojące przejawy specyficzności.

Kolejne piwo znalazło się w mojej dłoni zaraz po tym, jak odłożyłam na stół pustą butelkę po tym pierwszym. Potem przyszło następne i, o zgrozo, przyszło także czwarte, więc powoli zbliżałam się coraz bardziej do mojej granicy opilstwa.

Z radia docierał do nas głos Shakiry, bo stacja najwyraźniej postanowiła przypomnieć swoim słuchaczom hity sprzed dziesięciu lat. Na stoliku przed nami, wśród opróżnionych szkieł, znajdowała się rozłożona plansza do Monopoly, którego partię rozpoczęliśmy, ale w połowie, jak zwykle, kompletnie pogubiliśmy się z liczeniem pieniędzy i rozdawaniem kart, więc nie dane nam było dokończyć.

- Ej, właśnie! Toya, Harry dzwonił jakiś czas temu, widziałem - wybełkotał Hayes, niezdarnie podając mi telefon, który do tej pory ładował się w rogu pomieszczenia. - Oddzwoń i zaproś go tu.

- Harry nie może - wyjaśniłam. - Siedzi w domu z wujkiem, chyba mają jakichś gości, już rano do niego pisałam.

- Co? - zdziwił się, otwierając sobie kolejną butelkę. - A jego wujek nie jest przypadkiem w Londynie do końca wakacji?

- Dlaczego miałby być? - prychnęłam.

- Nie wiem - wzruszył ramionami. - Tak mi wczoraj powiedział.

- Czekaj, jak to ci powiedział? - zapytałam, czując lekkie zaniepokojenie.

- No tak mi powiedział - powtórzył, a ja miałam ochotę zatłuc go za to, czego właśnie się od niego dowiedziałam.

Harry mnie okłamał. Harry nie okłamałby mnie tak po prostu. Coś musiało być na rzeczy.

Drżącymi rękami zaświeciłam ekran mojej komórki.
21:18. Czwartek, 25 sierpnia.
nieodebrane połączenie od: Harry.
3 godziny temu.

Automatycznie kliknęłam w powiadomienie, próbując się z nim skontaktować, ale od razu odpowiedziała mi jego poczta głosowa.

Cześć, tu Harry Styles. Prawdopodobnie widzę, że dzwonisz, ale nie chcę z Tobą rozmawiać. Może później coś się zmieni, także zostaw wiadomość.

- Kurwa mać - syknęłam. - Trace, musisz w tej chwili dać mi swój rower.

- Co się dzieje? - zapytał, ale posłusznie wstał i, delikatnie się chwiejąc, zaczął kierować się w stronę garażu.

- Nie wiem, Harry nie odbiera - wyjaśniłam, idąc tuż za nim.

- To chyba nie koniec świata - stwierdził.

- Całego pewnie nie, ale mój został właśnie drastycznie naruszony - przyznałam, układając swoje pośladki na stanowczo zbyt wysokim siodełku. - Muszę sprawdzić, czy wszystko z nim dobrze.

- Jechać z tobą? - zaproponował, troskliwie układając dłoń na moim ramieniu.

- Jesteś pijany - przypomniałam.

- Nie bardziej niż ty - odbił.

- Zostań, Trace - poprosiłam, choć złapałam się na tym, że na żywo wcale nie zabrzmiało to tak uprzejmie, jak w mojej głowie, więc od razu dodałam coś, co mogłoby załagodzić mój obraz w jego oczach - Nie chcę, żebyś dokładał sobie niepotrzebnych zmartwień. Być może nic się nie dzieje i trochę panikuję, ale nie wybaczyłabym sobie, gdybym tego nie sprawdziła. Dam ci znać, bawcie się dobrze.

Pochyliłam się nad nim i złożyłam suchy pocałunek na jego czole, po czym wystrzeliłam przez bramę, prawie wpadając pod samochód, który akurat tamtędy jechał. Kierowca nie wyglądał na specjalnie szczęśliwego, kiedy przemknęłam mu przed maską i widziałam, jak przymierza się do, zupełnie uzasadnionego, użycia sygnału dźwiękowego, ale powstrzymał się, gdy wmusiłam na swoją twarz przepraszający uśmiech.

Pedałowałam energicznie, pokonując koleje ulice. Holmes Chapel nie było duże, ale na moje nieszczęście domy Harry'ego i Trace'a znajdowały się po dwóch różnych stronach miasta.

Czwartek, 25 sierpnia.
Mark Styles. 25.08.1970-27.02.2014

Przeklęłam pod nosem i zdecydowanie zwiększyłam nacisk moich stóp, mając wrażenie, że rower za moment rozleci się pode mną, a ja stracę swoje życie, rozwalając sobie głowę o asfalt. Byłam w stanie myśleć tylko o tym, by jak najszybciej znaleźć się przy London Road, wpaść do domu Harry'ego i upewnić się, że wszystko z nim w porządku. Nie miałam pojęcia, dlaczego w mojej głowie pojawiały się same najczarniejsze scenariusze, pozostawało mi tylko liczyć na to, że moja intuicja okaże się zawodna.

Nie spodziewałam się, że kiedykolwiek uda mi się pokonać tę trasę w tak niedługim czasie, ale już po dziesięciu minutach porzuciłam rower na środku jego podwórka. Biegiem puściłam się w kierunku drzwi wejściowych i zapukałam w nie mocno. Przez okno dostrzegłam, że w kuchni pali się światło, dlatego, gdy nikt mi nie otworzył, nie przestawałam się dobijać. Moje dłonie trzęsły się niesłychanie, kiedy w końcu zdecydowałam się nacisnąć klamkę bez zaproszenia.

Może słucha muzyki.

Powoli wyszłam do środka i stanęłam na chwilę, widząc świecący się telewizor, a na nim zatrzymaną grę oraz porzucony na kanapie dżojstik. Kartonów z Brzozą, naturalnie, nie ubyło od mojej ostatniej wizyty, w gramofonie kręcił się bezgłośnie jakiś winyl, a na stoliku do kawy piętrzyły się brudne kubki i albumy ze zdjęciami opisane czyimś starannym pismem.

Wakacje 2003.
Chrzciny Harry'ego.
Nasze wesele.
Wakacje 2008.

Posłałam im krótkie spojrzenie i przeniosłam się do kuchni, gdzie na blacie spoczywał nietknięty tort przyozdobiony kolorowym lukrem i bitą śmietaną. To był dokładnie taki tort, jaki zawsze chciałam dostać, ale moja mama z jakiegoś powodu wyjątkowo upodobała sobie wbijanie świeczek w serniki z rodzynkami.

- Harry?! - krzyknęłam, powoli kierując się na górę.

Nie uzyskałam odpowiedzi, dlatego przeskoczyłam kolejne stopnie i zatrzymałam się przed drzwiami do jego pokoju, które były delikatnie uchylone, dlatego w nagłym przypływie odwagi zdecydowałam się po prostu pchnąć je bardziej. Wsunęłam się do środka, a widząc sylwetkę chłopaka zarysowaną pod cienkim materiałem kołdry na łóżku, podeszłam bliżej.

Początkowo myślałam, że śpi. Wyglądał przecież zupełnie jakby spał. Jego oczy były szczelnie zaciśnięte, twarz spokojna, rozczochrane włosy rozrzucone niedbale na powierzchni poduszki.

I na krótką chwilę kamień spadł mi z serca. Ale szybko tam wrócił, gdy mój wzrok przesunął się na etażerkę, na której odnalazł kilka opakowań leków i pustą butelkę wódki, a potem z powrotem zawiesił się na Harrym.

Wszystko przemija.
Wszystko przepada.
Wszystko przestaje.

Harry nie spał.
Harry nie oddychał.

cześć,
przepraszam za przerwę, odpoczywałam.
ale już wróciłam, mam nadzieję, że wszystko u Was w porządku.
tęskno.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro