Rozdział Czwarty. WALL

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Piękny sobotni wieczór. Byłam w trakcie przeglądania Instagramów ludzi, których nienawidzę i słuchania, jak Hozier śpiewa o tym, że nazwie swoje dzieci Jackie i Wilson ku bluesowej czci, kiedy moja mama zapukała do mojego pokoju, by oznajmić mi, że mam niezwłocznie być gotowa za dwadzieścia minut, bo chce zrobić jak najlepsze wrażenie na nowych sąsiadach.

Gdy jedliśmy obiad, na naszą posiadłość zawitała jakaś ciemnowłosa kobieta z długim kocem przewiązanym przez szyję, przedstawiła się jako Megan, mówcie mi Meg, Clock i, tłumacząc swój strój zabawą w superbohaterów z jej trzyletnią córką, zaprosiła naszą rodzinę na powitalnego grilla w jej domu numer czterdzieści dwa. Moja mama, naturalnie, przyjęła to z największym optymizmem i gotowa była z tej radości zatańczyć na stole, ale ojciec upomniał ją, przywołując jakieś kolejne mądre słowa Jezusa, by za nic w świecie tego nie robiła. Potem poprawił okulary, ujął dłoń mówcie mi Meg w swoją dłoń, potrząsnął nią, podziękował i obiecał, że się pojawimy. A kiedy tylko wyszła, zaśmiewając się prawdopodobnie z ich nadludzkiej głupoty, mama zaczęła wyśpiewywać radosną pieśń i kręcić biodrami jak napalona nastolatka, której wydaje się, że dzięki temu jej chód jest seksowniejszy. Obiadu nie dokończyliśmy, bo przecież nie da się jeść i wymiotować równocześnie.

Zsunęłam się z łóżka i stanęłam przed szafą, by odnaleźć w niej odpowiednie na okazję wakacyjnego wieczoru z sąsiadami ubrania. Wybrałam luźne jeansy, które znalazłam w czwartkowym londyńskim pudle od Mabel i które, o dziwo, leżały na mnie naprawdę nieźle, a także T-shirt, należący niegdyś do mojego starszego brata. Przebrałam się, ułożyłam włosy tak, by nie sterczały, jak robiły to do tej pory, wykonałam lekki makijaż i zbiegłam na dół. Zdjęłam ciężkie buty z ciemnej skóry z półki i wcisnęłam je na nogi, po czym obeszłam salon dookoła, nie zważając na to, że obie podeszwy ubrudzone były błotem po wczorajszym spacerze po lesie z Harrym.

Mój tata nie omieszkał mi o tym przypomnieć, gdy zszedł do salonu, zapinając makiety swojej świeżo wyprasowanej błękitnej koszuli. Karcąc mnie, powołał się na Maryję zawsze dziewicę, jednak nie jestem w stanie stwierdzić, z jakiego powodu.

Swoją drogą... Zawsze dziewica.
Tyle straciła.

- Toya, czy to na pewno odpowiednie buty? - spytała mama, wychylając się z kuchni, gdzie wykańczała swoją popisową sałatkę z makaronem. - Nie będzie ci gorąco? Jest lipiec, skarbie.

- Dam radę! - krzyknęłam, rozluźniając nieco sznurówki.

- Nie pożyczę ci moich adidasów, jeśli odparzą ci się stopy - zawył Tony z przedostatniego stopnia schodów, na którym przystanął, by drogę na sam dół pokonać, wykonując olimpijski skok w dal. Prawie się przewrócił, trochę szkoda.

- Nie chcę twoich adidasów - wytknęłam mu język, a on zaśmiał się, mówiąc, że wyglądam jak kura.

Kury nie wytykają języków, młodzieńcze.

Zaszył się w kuchni, a ja usłyszałam tylko, jak mama prosi go o podanie pokrywki do jej polimerowej miski Tupperware, w którą najwyraźniej zapragnęła zapakować swoje spektakularne danie.

Z domu wyszliśmy odrobinę za późno, bo Bay uparł się, że musi znaleźć swoją szarą bluzę z kapturem. Bluza spoczywała pomiędzy pralką a ścianą i tata musiał naprawdę mocno wysilić się, by ją stamtąd wyciągnąć, a on po prostu zaniósł ją do swojego pokoju, twierdząc, iż jest przecież zbyt ciepło na zakładanie jej i nawet święty George Sheppard dostał w tamtym momencie kurwicy.

Dom mówcie mi Meg znajdował się zaledwie cztery parcele dalej, więc nasze spóźnienie nie okazało się aż tak sakramenckie, jak przypuszczałam.

Zapukaliśmy do drzwi. Włosy mówcie mi Meg spięte były w stylowego koka z tyłu głowy. Miała na sobie kwiecistą spódnicę, która wdzięcznie wydymała się wokół jej opalonych łydek, a w ręku trzymała brudną ścierkę. Gestem dłoni zaprosiła nas do środka, a uśmiech nie schodził z jej ust nawet wówczas, gdy dowiedziała się, że mam na imię Toya. Przeprowadziła nas przez ciasny korytarz oraz urządzony w stylu retro pokój dzienny z potężnym plakatem Michaela Jacksona przywieszonym na jedną ze ścian, po czym szerzej rozsunęła przed nami przeszklone drzwi do ogrodu, gdzie w najlepsze trwała już właściwa impreza. Po drodze strzeliła ścierkę na skórzaną kanapę, więc teraz jej dłonie były całkowicie puste, dzięki czemu mogła swobodnie zaklaskać, obwieszczając obecnym nasze przybycie, a ja miałam wrażenie, że zaraz rozpłynę się w powietrzy, kiedy wszystkie rozmowy ucichły.

O co chodzi z tą rodziną, do kurwy?

Wysoki, łysy mężczyzna o wątpliwych mięśniach, lecz dość pewnej postawie, który do tej pory zajmował miejsce przy grillu, wetknął szczypce do przewracania mięsa do kieszeni swojego fartucha i podszedł do nas, przedstawiając się jako gospodarz, współorganizator dzisiejszego wieczoru, Joshua, mówcie mi Josh.

Przepraszam za tego Josha, palnęłam cokolwiek.
I tak, moi mili, powinien wyglądać Josh.

Mówcie mi Meg chwyciła mój nadgarstek i pociągnęła mnie za niego w kierunku długiego stołu, a moja rodzina, wraz z mówcie mi Joshem, powlekła się za nami. Pani domu była widocznie podekscytowana faktem, iż na jej ogrodowym przyjęciu pojawił się ktoś, kto nie wkroczył jeszcze w wiek starczy, jednak przekroczył okres niemowlęcy. Prawdę mówiąc, nie byłam w stanie stwierdzić, która grupa wiekowa dominowała, bo co drugie krzesło zajmowane było przez emeryta, a przy tych, przy których emeryci akurat nie siedzieli, stały wózki, z których ulatywały dziecięce zawodzenia i, cholera, to było bolesne, bo do tej pory nie zdawałam sobie do końca sprawy, jak przykre towarzystwo pomieszkuje na moim osiedlu.

- Zaraz poznasz mojego bratanka - powiedziała radosnym głosem.

Mówcie mi Meg klepnęła w ramię jakiegoś chłopaka, a on odwrócił się, zaprzestając rozmów z uroczą bezzębną staruszką, która właśnie wypytywała go o jego perypetie miłosne.

- Toya Sheppard zaszczyciła nas swoją obecnością? - spytał, widząc mnie, a oczy mówcie mi Meg przybrały wielkość porównywalną do wielkości piłek pingpongowych.

Przepraszam za niego.
To Nash. Przyjaźnimy się.
Bywa niepokojący.

I taki też był w tamtym momencie. Uśmiechał się stanowczo zbyt szeroko, prawie złośliwie, a mała żyłka pulsowała na jego skroni w zastraszającym tempie.

- Czy wy się znacie? - zapytała mówcie mi Meg i kiedy ja powiedziałam nie, on postanowił powiedzieć tak, przez co, oczywiście, wyszłam na idiotkę.

Kazała nam więc ustalić poprawną wersję wydarzeń i odeszła, by pozwolić mojej mamie na krótkie zachwalanie jej wyśmienitej szarlotki. Nash skinął głową na miejsce obok niego, zapraszając mnie, bym je zajęła.

- Chcesz coś zjeść? - spytał, wskazując na suto zastawiony stół, który rozciągał się przed nami.

- Nie, dziękuję - westchnęłam. - Może trochę później.

- Kurwa, nie przeżyję kolejnej anoreksji - warknął, nakładając na mój talerz sporą porcję sałatki z tuńczykiem. Wiedziałam, że chodzi mu o Harry'ego.

- Nie jestem anorektyczką, jakbyś nie zauważył - mruknęłam.

- W takim razie nie widzę problemu - stwierdził, wręczając mi do ręki widelec. - Masz to zjeść.

- Nie - zaprotestowałam, jednak i tak wcisnęłam sobie trochę jedzenia do ust. - O co chodzi z tą imprezą?

Ludzie w wieku sześćdziesiąt plus utworzyli niewielkie skupiska na całej długości stołu, śmiejąc się i dyskutując tak intensywnie, że prawie powypadały im sztuczne szczęki. Przy niewielkim grillu zgromadzili się mężczyźni, wachlując talerzami spalone mięsiwo, i, o zgrozo, był wśród nich również mój ojciec. Kilka kobiet spacerowało dookoła z kieliszkami wina, kilka kręciło się wśród wrzeszczących wózków, a pozostałe prawdopodobnie zniknęły w domu. Dzieciaki, które pojęły już trudną sztukę chodzenia, biegały i turlały się po trawie, a te, które jeszcze jej nie pojęły, tylko się turlały.

Nie to, żebym nie była wcześniej na osiedlowych grillach, ale ten był naprawdę przykrym grillem, było zbyt spokojnie, ale to może dlatego, że było dopiero wpół do dziewiątej i każdy po prostu starał się udawać, iż dobrze się bawi. Koło północy pewnie zaczną się spierać, kto ma lepszy, a kto gorszy samochód, i czyj cholerny kot tym razem wszedł do ogrodu Eda Calverta. Najzabawniejsze jest to, że to nigdy nie jest mój kot, bo, kurwa, nie mam kota.

- Nikt tego nie wie - wzruszył ramionami. - Moja ciotka i wujek przeprowadzili się tu jakiś tydzień temu i postanowili urządzić to radosne przyjęcie, żeby wszystkich poznać, może, nie wiem, pokazać się z jak najlepszej strony. Ale spokojnie, Harry za chwilę przyjdzie i będziemy mogli się zmyć.

I rzeczywiście Harry pojawił się cztery minuty później, a my byliśmy wówczas w trakcie bardzo poważnej rozmowy o brzydkiej sukience z kolorowymi kokardkami, którą mówcie mi Meg założyła swojej trzyletniej córce, Jackie.

Gdzie Twój Wilson, Jackie? Nie możesz wychować się na dziecko R&B, jeśli nie ma z Tobą Wilsona.

Potem okazało się, że dziadek Jackie nazywał się Wilson. Miał jakieś osiemdziesiąt lat i nosił okulary ze szkłami, które wyglądały jak denka od słoików i zrobiło mi się smutno, bo Jackie będzie musiała tak naprawdę wychowywać się bez niego.

- Bardzo dziękuję, naprawdę, jadłem w domu - Harry, idąc w naszą stronę, odganiał się od mówcie mi Meg, która podążała za nim, wymachując blaszaną formą do pieczenia, w której znajdował się jakiś biszkopt. Oczywiste było to, że nie jadł w domu.

- Ciociu! - wrzasnął Nash, a brytfanka prawie wypadła z jej rąk. - Ja się nim zajmę, spokojnie!

Harry z widoczną ulgą przyspieszył kroku, a gdy znalazł się przy nas, odetchnął głęboko.

- Goniła mnie, zanim jeszcze wszedłem przez furtkę - oznajmił. - Dobry wieczór, Toya, co tutaj robisz?

- Nie mam pojęcia - odparłam zgodnie z prawdą, a oni tylko się uśmiechnęli.

- Naszym zadaniem jest zrobić tak, żeby nic nie musiała tutaj robić - stwierdził Nash ze śmiertelną powagą. - I my też. Także zmywajmy się. Ale najpierw wezmę biszkopt, bo, na szczęście, Toya Sheppard nie jest anorektyczką, jakbym nie widział.

- Powiedziałam jakbyś nie zauważył - poprawiłam go, mając nadzieję, że jednak nie wyszłam przez to na zarozumiałą.

- Cokolwiek - wzruszył ramionami. - Idę na polowanie, a wy po prostu stąd wyjdźcie. Tylko, serio, uważajcie na Lacey.

Kiedy sylwetka Nasha zniknęła nam z oczu, Harry pochylił się nade mną, wywołując dreszcz, który przemknął przez całe moje ciało.

- Ładnie wyglądasz - rzucił naprawdę miłym tonem. - Ale w sukienkach ci lepiej.

- Na szczęście nie zależy mi na tym, żeby ci się przypodobać - uśmiechnęłam się do niego kąśliwie, a on wykręcił młynka oczami, udając urażonego. - Na kogo mamy uważać?

- Na jego młodszą siostrę - wyjaśnił, kiedy zaczęliśmy powoli kierować się za tył domu, by stamtąd przemknąć się na ulicę, tym samym opuszczając wesołą imprezę. - Ma siedem lat. Nie daj się zwieść słodkimi warkoczykami i szczerbatym uśmieszkiem. To uosobienie czystego zła, jest jak Cerber.

- Co może nam zrobić siedmioletni Cerber, huh? - spytałam, nie kryjąc rozbawienia jego przerażeniem.

- Może na przykład poinformować wszystkich o naszej ucieczce - powiedział, a ja zaczęłam śmiać się jak pomylona, zataczając się i trzymając za brzuch.

- Nasha ucieczka, łapiesz? - spytałam pomiędzy jednym wybuchem a drugim. - To ucieczka Nasha, haha, Nash ucieka, haha, więc to, hahahaha, Nasha ucieczka, hahahaha.

Harry, jak się wkrótce okazało, załapał i dołączył do mojego zaśmiewania się do łez. Nie było to jednak dobre posunięcie, bo momentalnie wyrosła obok nas dziewczynka o wzroście góra metr dziesięć, opakowana w jasne jeansy i koszulkę ze słodkim króliczkiem, który jednak nie był ani w połowie tak słodki, jak ona. Cienkie włosy splecione miała w dwa warkocze francuskie, związane na końcach różowymi gumeczkami w koniki. Aż chciało się ją pogłaskać i zabrać do domu, dlatego też poczułam do niej prawdziwą nienawiść.

To musi być Lacey.
Jak bardzo przejebane mamy?

- S cego się tak śmiejecie? - pierdolnijcie mi, proszę, czymś ciężkim, to dziecko sepleni. Słodycz osiągnęła niebezpieczny poziom. - Cy to coś zabawnego?

- Bardzo - zapewnił ją Harry, starając się zgrabnie ją ominąć, jednak ona uniemożliwiła mu to, podkładając mu nogę. Nie przewrócił się tylko dlatego, że w porę zauważył ją i zatrzymał się.

- Nie psejdizes - oznajmiła głosem tak pewnym, jakby rzeczywiście nie było innej opcji. - Gdzie chces iść?

- Obawiam się, słonko, że nie musi ci się tłumaczyć - schyliłam się tak, by moje oczy były na wysokości jej oczu. Poczułam, jak moja dłoń zaciska się wokół jej ramienia, więc szybko ją stamtąd zdjęłam na wypadek, gdybym przypadkiem straciła kontrolę i wbiła jej paznokcie pod skórę.

- Cy wasi lodzice wiedzą, ze coś knujecie? - spytała, splatając patykowate ręce na wysokości swojej klatki piersiowej. Byłam gotowa całować moich braci po stopach za to, że nie są tacy, jak ona.

- Idź i zapytaj - poleciłam, ale ona nie wyglądała, jakby zamierzała to uczynić i naprawdę zaczynała wkurwiać mnie do granic możliwości.

- On nie ma lodziców - wskazała na Harry'ego, a on był wyraźnie zmieszany i jakby przygnębiony.

Tak, kurwa, no dziwne, Ty też pewnie mogłabyś być jakby przygnębiona w takiej sytuacji.

- Ale, na całe szczęście, Ty masz rodziców i mogę w każdej chwili pójść do nich i powiedzieć im, że ich córka jest siedmioletnim radarem - ryknęłam prosto w jej przestraszoną już w tym momencie twarz. - A, nie wiem, czy wiesz, radary to bardzo brzydki rodzaj dziewczynek, więc teraz pójdziesz sobie stąd i zapomnisz o tym, że nas tutaj widziałaś, tak?

Szybko kiwnęła głową i odbiegła, nie odwracając się nawet w naszą stronę, a Harry oparł się plecami o ścianę domu, głośno wypuszczając powietrze z ust.

- Czy twój wolontariat w hospicjum wygląda podobnie? - spytał po chwili z uśmiechem, zapominając o całej sprawie z lodzicami.

- Tak, wyżywając się na dzieciach, staram się pokazać im, że życie jest chujnią i nie warto się przejmować śmiercią, bo jest całkiem w porządku, jeśli porówna się ją z moim oddechem, otaczającym ich twarze, gdy krzyczę - prychnęłam sarkastycznie, a on zaśmiał się.

- Masz doskonałe podejście do dzieci - powiedział i tym razem to ja się zaśmiałam.

- To nie było dziecko - wyjaśniłam, usprawiedliwiając się. - To był Cerber.

***

Nash dołączył do nas, gdy staliśmy już za furtką. Brytfankę z biszkoptem położył sobie na głowie, ale jego gracji daleko było do jakiegokolwiek poziomu, dlatego musiał przytrzymywać ją obiema rękami, by nie spadła.

- Kupmy sobie wódkę - zaproponował, gdy rozpoczęliśmy nasz spacer. - A potem pójdźmy z nią na plażę i siedźmy tam aż do rana.

- To Holmes Chapel - przypomniał mu Harry, a ten zmierzył go posępnym spojrzeniem.

- Wiem, stary - machnął ręką - widziałem to w jednym filmie i uznałem, że trzeba to kiedyś zrobić.

- Nie dzisiaj, jak sądzę - stary wzruszył ramionami. - Nie mamy żadnej plaży.

- Moi sąsiedzi mają basen - oznajmiłam i, nim w ogóle pomyślałam, o czym w ogóle mówię, uznałam to za najwspanialszy pomysł, na jaki wpadłam od bardzo dawna. - Po wódce będzie nam wszystko jedno, racja?

- Twoi sąsiedzi z pewnością pozwolą nam upić się nad ich basenem - stwierdził Nash, po czym potknął się o niezawiązane sznurówki swoich czerwonych trampek, przez co prawie przewrócił się i wywalił biszkopt. Harry ryknął głośnym śmiechem, a on, zmieszany, ruszył kilka kroków przed nami.

- Moi sąsiedzi nie muszą o tym wiedzieć! - krzyknęłam za nim, na co odwrócił się z głupawym uśmieszkiem i przybiegł do nas, a następnie zaczął mi się bardzo wyraźnie przyglądać, czekając na dalszy ciąg mojej wypowiedzi. - Wyjechali w czwartek, wrócą pewnie za jakiś tydzień. Mają niskie ogrodzenie, bez żadnych ostrych zakończeń, bez alarmów, więc spokojnie możemy tam po prostu wejść i posiedzieć.

- Gdzie byłaś całe moje życie?! - wrzasnął widocznie uszczęśliwiony, wyrzucając ręce w powietrze, jednak zmuszony był prędko przywrócić je do poprzedniej pozycji, aby nie upuścić brytfanki.

- Tutaj - westchnęłam. - Przez osiemnaście jebanych lat.

Lubiłam Holmes Chapel, naprawdę, dobrze się w nim czułam. Urodziłam się tutaj, wychowałam, spędziłam wszystkie najważniejsze chwile w moim życiu, ale czasem ciągnęło mnie do większego miasta. Tutaj mieliśmy tylko kilka sklepów, stary stadion, obskurny filharmonio-teatr, jakiś zakład fryzjerski, dwie piekarnie, szpital, z pięć barów, nieduże kino, szkołę i maleńką galerię handlową, w której niekiedy bywałam, ale nigdy nic nie kupiłam, bo ceny z reguły znacznie przekraczały mój śladowy budżet. Czasami chciałam po prostu wyrwać się i trafić w miejsce, gdzie odnajdę więcej możliwości, dlatego nie mogłam doczekać się, aż skończę liceum i dołączę do mojego brata w Dublinie.

W ciszy dotarliśmy do sklepiku, który znajdował się na końcu mojej ulicy. Pracował w nim pan z bujnym zarostem oraz potężnym piwnym brzuchem i bardzo bałam się go, kiedy byłam dzieckiem, ale gdy cztery lata temu, w moje czternaste urodziny, sprzedał mi paczkę papierosów, poczułam do niego swoistą sympatię.

Nash, wyciągając pięćdziesiąt funtów ze swojego portfela, zaoferował, że zrobi zakupy, dlatego razem z Harrym, który poinformował mnie o braku zdecydowania swojego przyjaciela w kwestii alkoholi, usiedliśmy na barierkach przed wejściem.

- Więc znalazłaś wspólny język z Nashem, huh? - zagadnął chłopak, ustawiwszy brytfankę, która została mu wręczona, na chodniku.

- Czy to źle? - spytałam, unosząc brwi.

- Dobrze -wzruszył ramionami. - Wiesz, podobno wizytówką człowieka są jego przyjaciele, a ty poznałaś dziś mojego jedynego przyjaciela i chyba się polubiliście, więc być może wyszedłem na kogoś wartościowego.

- Byłbyś kimś wartościowym nawet, gdybyś przyjaźnił się z kamykiem - stwierdziłam, nieświadoma tego, że prawię mu właśnie komplement, czego pod żadnym pozorem nie powinnam robić.

- A jak z twoimi przyjaciółmi? - zapytał, po czym pomachał do Nasha, który ustawił się właśnie w wybitnie długiej kolejce do kasy, trzymając w rękach dwie półlitrówki czystej i dużą paczkę krakersów.

- Są teraz w Hiszpanii - powiedziałam, uświadamiając sobie, że wracają z niej już pojutrze i powinnam prawdopodobnie przygotować na tę okazję coś spektakularnego. Stęskniłam się za nimi.

- Dlaczego ty w niej nie jesteś? - zainteresował się.

- Bo, choćby się waliło i paliło, choćby skały srały, muszę odbębnić hospicjum - oznajmiłam. - Na początku byłam strasznie wkurzona, no wiesz, że nie mogę pojechać, ale przeszło mi, bo pewnie i tak nie miałabym tyle pieniędzy.

Gówno prawda, nadal jesteś wkurzona, że nie pojechałaś.
I zdobyłabyś te pieniądze.

- Nie znoszę Hiszpanii - wykrzywił się na wspomnienie o jakimś traumatycznym wydarzeniu ze swojego życia. - Moja nauczycielka hiszpańskiego w liceum była po prostu koszmarna, nienawidziliśmy się.

- Skończyłeś już liceum? - spytałam.

- W zeszłym roku - wzruszył ramionami. - Wcześniej i tak nie chodziłem do szkoły, uczyłem się w domu.

- Dlaczego? - zapytałam. Teraz byłam znacznie bardziej zaskoczona.

- Wyrzucili mnie - odparł, nie wyglądając jednak na specjalnie nieszczęśliwego z tego powodu. Ja pewnie też nie byłabym jakoś zrozpaczona, gdybym nie musiała już chodzić na te wszystkie durne zajęcia, ale w tym momencie moje zaskoczenie osiągnęło już niepokojąco wysoki poziom. Nigdy nie spodziewałabym się, że mogli wyrzucić go ze szkoły.

- Co zrobiłeś? - zagabnęłam, lecz nie zdążyłam otrzymać odpowiedzi, bo dokładnie w chwili, gdy otwierał usta, wyrósł przy nas Nash, wciskający pieniądze do kieszeni swoich sztruksowych spodni.

- Prowadź do sąsiadów, Sheppard! - zakrzyknął, wręczywszy Harry'emu foliową siatkę z zakupami, twierdząc, że on niesie biszkopt, a ja jestem kobietą i nie niosę nic. Dżentelmeni, naprawdę.

Zaprowadziłam więc do sąsiadów.

Morganowie mieszkali pod pięćdziesiątym trzecim, dostatecznie daleko, by nikt z imprezy u mówcie mi Meg i mówcie mi Josha nie zastał nas na ich parceli podczas ich nieobecności. Jessica Morgan była bardzo seksowną blondynką, która uwielbiała przechadzać się po ogrodzie w skąpych strojach, z kolei Victor Morgan, jako właściciel najdroższego samochodu na osiedlu, poświęcał większość czasu na pielęgnowanie tego właśnie samochodu, przejawiając przy tym spore skłonności do zachwytu własną osobą. Dzieci, oczywiście, nie mieli, to nie ten typ małżeństwa, woleli raczej urządzać sobie codzienne orgie i częste imprezy do białego rana. Lubiłabym tych ludzi, jednak problem stanowiło to, że nigdy na żadną z tych imprez nie zostałam zaproszona, chociaż naprawdę bardzo chciałam.

A teraz zarówno Jessica, Victor, jak i ich najdroższy samochód, znajdowali się poza miastem. I ich cholerna strata, bo tym razem sama wproszę się na imprezę.

- Jesteś pewna, że nie mają alarmu? - spytał Nash, kiedy stanęliśmy przed ich ogrodzeniem, na tyłach, by mieć pewność, iż żaden nadmiernie życzliwy sąsiad nas nie zauważy.

- Jestem pewna - przytaknęłam. - Są kompletnymi idiotami, słowo daję.

- Styles, wchodzisz pierwszy - zarządził chłopak, zdejmując na chwilę blachę z głowy, dzięki czemu teraz trzymał ją w rękach na wysokości klatki piersiowej.

- Dlaczego? - zapytał Harry, wręczając mi zakupy.

- Bo jesteś najchudszy, więc, jeżeli spadniesz i się zabijesz, nie będziemy musieli płacić za skremowanie. Wystawimy cię po prostu na słońce na trzy godziny i sam się wysuszysz - powiedział całkiem obojętnym głosem, a ja miałam ochotę go udusić, bo, nie wiem, chyba uważałam, że poruszanie tematu śmierci i anoreksji w jednym zdaniu przy Harrym nie jest najlepszym pomysłem. Myślałam, że trzeba być bardziej ostrożnym. Jemu jednak jakoś to nie przeszkadzało, wytknął mu tylko język i zaczął wspinać się na siatkę.

Wyglądasz jak kura.
Kury nie wytykają języka, młodzieńcze.

Gdy znalazł się po drugiej stronie, wstrzymaliśmy oddech, ponieważ, prawdę mówiąc, nie byłam wcale pewna, czy nie mają tego alarmu. Ludzie, posiadające majątki takie, jak oni, powinni raczej mieć alarm, ale z drugiej strony ludzie, posiadający rozum taki, jak oni, prawdopodobnie nie wiedzą nawet, że coś takiego jak alarm w ogóle istnieje.

Kiedy zorientowaliśmy się, że nie dzieje się absolutnie nic widowiskowego, nie wyją żadne syreny i nie biegną ku nam napakowani ochroniarze, podaliśmy mu biszkopt i wódkę. Podeszłam do ogrodzenia i postawiłam lewą nogę między drutami. Podciągnąwszy się, przerzuciłam prawą nogę ponad płotem, zwinnie dołączyłam do niej drugą i zeskoczyłam na trawę. Nie to, że nie robiłam tego wcześniej. Nie minęło kilka sekund, Nash pojawił się między nami.

Cy Wasi lodzice wiedzą, że coś knujecie?

- To wygląda na fantastyczną przygodę! - zakrzyknął i ruszył na przód, przez co musieliśmy zrobić to samo.

Zrzuciłam z siebie buty i skarpetki, a nogawki spodni podwinęłam tak, by sięgały powyżej połowy moich łydek. Usiadłam na brzegu basenu i zamoczyłam stopy w lodowatej wodzie. Moi towarzysze zrobili dokładnie to samo, sycząc przy tym i narzekając na moich sąsiadów, którzy nie zostawili włączonej grzałki. Między mną i Nashem leżała forma z biszkoptem, a Harry właśnie upijał pierwszy tego wieczoru łyk wódki.

- W sumie jest tu całkiem magicznie - powiedziałam, na chwilę kładąc się na kafelkach. Niebo wyglądało naprawdę pięknie tego wieczoru, powoli ściemniało się dookoła. - Czemu nie zrobiłam tego nigdy wcześniej?

- Bo nie miałaś odpowiedniego towarzystwa - stwierdził Nash, a ja, choć oczywiście miałam odpowiednie towarzystwo, przyznałam mu rację.

- Nie wiem, jak to się stało, że nie poznałam was wcześniej - mruknęłam, gdy butelka w końcu dostała się w moje ręce. - Myślałam, że znam wszystkich w tym mieście, bo, wiecie, wszyscy znają wszystkich w tym mieście. A jednak wcale nie.

- Rzadko wychodziłem z domu - przyznał Harry.

- Ja tu nawet nie mieszkam - Nash wzruszył ramionami.

- A gdzie? - podjęłam.

- W Middlewich - odparł. - Ale tam nie bardzo opłaca się żyć, więc przesiaduję u Harry'ego.

- Skąd się znacie? - spytałam zainteresowana.

- Moja mama pracuje w szpitalu, w którym Harry leżał po wypadku - wyjaśnił Nash bez wahania, a Harry posłał mu wściekłe spojrzenie.

Kilka słów za daleko, dobrze. Drążmy to.

- Jakim wypadku? - zdziwiłam się.

- Samochodowym - jęknął Harry. - Możemy, proszę, o tym nie rozmawiać?

Wyciągnął butelkę z moich rąk i wypił prawie połowę jej zawartości za jednym razem, po czym zaczął ciężko oddychać z powodu alkoholu, który palił go w gardło. A mi nagle wszystko zaczęło się układać.

Jeździsz szybko?
Po prostu mnie, kurwa, tutaj wysadź!
Możemy pojechać autobusem?

Wiedziałam, że muszę dowiedzieć się więcej, ale nie chciałam pytać teraz, skoro Harry nie miał ochoty o tym mówić. To musiało być dla niego naprawdę traumatyczne wydarzenie. W zasadzie nic w tym dziwnego, skoro wylądował potem w szpitalu.

Ale żeby aż nie wsiadać więcej do samochodu?

Nash chwycił w palce kawałek ciasta i umieścił je w swoich ustach, prawie rozpływając się z rozkoszy, więc postanowiłam pójść w jego ślady. I cóż, rzeczywiście było pyszne. Powróciłam do pozycji leżącej, a zaraz za mną także chłopcy. Słychać było tylko wodę chlupoczącą ze względu na ruchy, jakie wykonywały stopy Nasha, i wciąż nierównomierny oddech Harry'ego.

Pod wpływem impulsu podniosłam się z miejsca i zaczęłam zsuwać z siebie ubranie, by pozostać w samej bieliźnie. Obaj zerknęli na mnie, ale nie czułam się tak, jakbym miała się czegokolwiek wstydzić, więc po prostu robiłam swoje. Mężczyźni pozostaną przecież mężczyznami, nic nie poradzę. Zwinęłam moje rzeczy w kulkę i odsunęłam od krawędzi basenu, by się nie zmoczyły, po czym wzięłam rozbieg i, przeskakując zdezorientowanego Nasha, wybiłam się prosto do wody, powodując zdecydowanie zbyt dużo hałasu i zbyt dużo wilgoci na brzegu.

- Jesteś nienormalna! - wrzasnął rozbawiony, gdy wynurzyłam głowę i uśmiechnęłam się do nich zawadiacko.

- Chodźcie tu - powiedziałam, podpływając bliżej nich. Czułam, jak moje ciało powoli przyzwyczaja się do zimna panującego w zbiorniku i wiedziałam już, że długo nie będę chciała wyjść.

Nash nawet nie pofatygował się zdjęciem odzieży, po prostu ześlizgnął się z miejsca, w którym siedział, prosto do wody. Harry patrzył na nas niepewnie, cicho śmiejąc się nad naszą głupotą.

- Teraz twoja kolej - starałam się brzmieć zachęcająco, ale doskonale zdawałam sobie sprawę z tego, że nie brzmiałam tak ani trochę.

- To nie dla mnie - mruknął, wyciągając swoje stopy ponad taflę.

- Co nie jest dla ciebie? - zapytałam. - Młodość?

- No, na to wygląda - stwierdził, kiwając lekko głową.

- Daj spokój - westchnęłam. - Mój dziadek już dawno by skoczył, Harry.

Naprawdę by skoczył, prawdopodobnie nawet wcześniej, niż ja sama.

- Nie podpuszczaj mnie historiami o swoim dziadku! - zaśmiał się z niedowierzaniem, ale już byłam pewna, że to podziałało, bo drgnął lekko.

- Moja babcia też już dawno by skoczyła - dodałam, choć co do tego nie byłam już taka pewna. Może kilkadziesiąt lat temu, bo, cóż, ona nie do końca pozostała wieczną nastolatką w kwestii nielegalnych przedsięwzięć.

- Toya, nie wejdę do tej wody, nie ma mowy - wycedził stanowczo, jednak nie zamierzałam dawać za wygraną.

- Widziałam cię już prawie nago, czego się wstydzisz? - już sama nie wiedziałam, jakie argumenty wygrzebywać. Czułam się jakbym mówiła do ściany.

- Coś przegapiłem? - do rozmowy włączył się Nash, próbując wykręcić się ze swojej dotychczasowej pozycji dryfującego korka.

- Tak, uprawialiśmy petting topless - rzuciłam, na co obaj wytrzeszczyli oczy. - Jezu, przecież nie. Wiadomo, że nie. Po prostu wejdź już do tej wody, Styles, bo zaczynam nas pogrążać.

- W sumie jestem ciekaw, jak daleko to zabrnie - skomentował Nash, uśmiechając się złośliwie. - Ale następnym razem zaproście mnie do waszych figli- migli!

Figli, kurwa, migli. Niech mnie ktoś, proszę, trzyma.

- Harry, błagam! - stęknęłam. - Chodź tutaj!

- Robię to tylko dlatego, że powiedział figle-migle - zastrzegł, nim wstał i zaczął powoli zdejmować z siebie ubranie. - Czym są figle-migle, stary?

- Brzmi jak nazwa jakiegoś sorbetu - zastanowiłam się, po czym, naśladując głos rozemocjonowanej kobiety w reklamie telewizyjnej, dodałam - Kup już dziś! Najnowszy smak lodów Calippo!

- Kochałem Calippo, kiedy byłem dzieckiem! - zawył Nash. - Oni to w ogóle jeszcze sprzedają?

- Oczywiście, że sprzedają - odparłam.

- Kurwa, te lody to mistrzostwo! - nigdy nie widziałam w niczyich oczach takiego zaangażowania w opowiadanie o słodyczach, a warto przypomnieć tutaj, że posiadam dwóch młodszych braci, którzy za cukierka oddaliby swoją duszę. - No przecież nikt nie wymyślił nigdy niczego tak dobrego! Trzeba było ścisnąć opakowanie, żeby ten lód się wysunął, no, mistrzostwo! A potem zostawał ten roztopiony sok! Musisz mnie do nich zabrać, Toya!

W tamtym momencie poczułam czyjąś dłoń na mojej głowie, która po niedługiej chwili wepchnięta została pod wodę. Nie zdążyłam wziąć oddechu, więc mojemu pobytowi w głębinach nie towarzyszyły zbyt przyjemne emocje. Zaczęłam się szarpać i panikować, mając wrażenie, że jeśli zaraz się nie wydostanę, to umrę.

Bez przesady.
To byłaby głupia śmierć, ale zasługujesz na jeszcze głupszą.

- Harry, czy ty masz w ogóle mózg?! - wrzasnęłam, gdy w końcu udało mi się wynurzyć.

Przetarłam oczy rękami, co na niewiele się zdało, bo przecież na nich również znajdowała się woda. Całemu zajściu akompaniował dźwięczny śmiech Nasha, do którego po chwili dołączył także chichot Harry'ego.

- Przepraszam, Toya - palnął asekuracyjnie, unosząc ramiona do góry w geście kapitulacji.

- Radzę ci uciekać, przysięgam! - zagroziłam i rzuciłam się w pokraczny pływobieg, wyciągając przed siebie ramiona, by skrócić sobie drogę do złapania go. On jednak wymykał się zręcznie za każdym razem, gdy byłam już zupełnie blisko.

- Kochani, mamy problem - nasz pościg został przerwany przez Nasha, który brzmiał na nieco spanikowanego. - Radzę uciekać nam wszystkim.

Nie minęło kilka sekund, a moim oczom ukazały się jaskrawe światła latarek przebijające się przez nieco bledsze z tej perspektywy poblaski policyjnej sygnalizacji.

Mieliśmy, krótko mówiąc, przejebane.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro