Rozdział Dwudziesty Drugi. HUNGER

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Na lekcję chemii z panem Hooverem jak zwykle spóźniłam się pół godziny.

Była ósma trzydzieści. Stanęłam pod salą i chwilę podsłuchałam, by upewnić się w świadomości, że nie ominęło mnie nic ważnego i, kto by pomyślał, wcale się nie pomyliłam. Znowu wałkowali elektrolizę. Nic, tylko ta pierdolona elektroliza.

Zdecydowanym ruchem otworzyłam drzwi i weszłam do środka. Hoover podszedł do tablicy i zmazał jakieś bazgroły, a potem uroczystym tonem obwieścił klasie:

- Ilekroć zjawia się panna Sheppard, wiemy, że jest w pół do dziewiątej. Bo panna Sheppard zawsze przychodzi punktualnie, tyle że nie w porę.

Urwał i popatrzył po twarzach moich znajomych. Następnie spojrzał na mnie. Miał niewiele ponad trzydzieści lat, był ogromnie dostojny i zawsze nosił nieprzyzwoicie eleganckie buty, które nijak nie pasowały do niczego, co było z nim związane.

- Panno Sheppard, może pani przychodzić o wpół do dziewiątej albo nawet w ogóle się nie zjawić, naprawdę jest mi wszystko jedno - rzucił swoim flegmatycznym głosem, który przyprawiał mnie o zawroty głowy. - Ale proszę nie liczyć na to, że zaliczę pani semestr z takim podejściem.

- Powinnam podejść bliżej? - spytałam, błyskając zębami w tym bezczelnym uśmiechu, będącym moją chemiczną specjalnością.

Klasa zawyła i zaryczała, waląc pięściami w ławki i tupiąc w wyłożoną tanim linoleum podłogę.

- Cisza! - krzyknął surowo, rzucając podręcznikiem o ławkę, co wywołało taki huk, że każdy automatycznie zamilkł, a gdy moje oczy spotkały się z oczami Delly, dostrzegłam w nich cień przerażenia. - Zapraszam do mnie po lekcjach, panno Sheppard, a teraz proszę usiąść.

Zasalutowałam zgrabnie i ruszyłam w stronę zwykle zajmowanej przeze mnie ławki w najbardziej oddalonym od mężczyzny rogu pomieszczenia, a mijając go, dostrzegłam na go twarzy cień rozbawienia, w który po prostu nie mogłam uwierzyć.

- Po co ci to było, kupo? - spytał przekornie Hayes, gdy klapnęłam obok niego na krześle.

- Ucz się elektrolizy, kujonie - mruknęłam, na co tylko wystawił mi język i obrócił się z powrotem w stronę tablicy, na której w zawrotnym tempie pojawiały się kolejne wzory przeznaczone do przekopiowania ich do zeszytu.

Schyliłam się, by wyciągnąć z plecaka podręcznik, po czym otworzyłam go na losowej stronie, znajdującej się znacznie dalej niż dział o elektrolizie i, podpierając głowę na otwartej dłoni, zaczęłam czytać, by zapamiętać jak najwiecej informacji i jak najbardziej odciąć się od bełkotu nauczyciela.

***

Kiedy ostatnia osoba wyszła z klasy, podeszłam do biurka Hoovera. Uśmiechnął się do mnie pobłażliwie, po czym zapakował wszystkie swoje pomoce dydaktyczne do skórzanej aktówki i z głębokim westchnięciem klapnął na swoim fotelu. Doskonale wiedział, że już niczego mnie nie nauczy. Oczywiście, zachowywałam się idiotycznie, nie byłam nawet szczególnie błyskotliwa, więc gdyby mój ojciec zobaczył mnie dzisiaj w akcji, prawdopodobnie zapłakałby nad wszelkimi błędami wychowawczymi, jakie popełnił, ale przecież nie mogłam już cofnąć czasu. Stało się i się nie odstanie.

- Co mam z tobą zrobić, Toya? - spytał, krzyżując ręce na klatce piersiowej i unosząc jedną ze swoich krzaczastych brwi na nienaturalną wysokość.

- A jakie są warianty? - odbiłam, starając się przybrać podobną pozycję.

- Obawiam się, że jest tylko jeden. To twój ostatni rok w szkole, a już w zeszłym roku starałem się przymykać oko na twoje wybryki. Jesteś bardzo zdolną dziewczyną - wyrecytował, a ja musiałam powstrzymać się, żeby nie wybuchnąć mu śmiechem prosto w twarz. - Zrób to, jak należy. Nie chcę cię oblać.

- Mojego brata pan oblał - zauważyłam. W zasadzie moment, gdy to uczynił, był momentem, w którym wypowiedziałam mu nieoficjalną wojnę. I tak, była kompletnie pozbawiona sensu i nawet nie za bardzo mogłam ją wygrać, ale nie zamierzałam sobie przerywać.

- Wednesday nie miał podstawowej wiedzy - wyjaśnił, jakby mogło to cokolwiek zmienić. - Ba, nie miał nawet najmniejszych chęci, by tę wiedzę zdobyć.

- Też jej najwyraźniej nie mam - stwierdziłam.

- Sprawdźmy to! - zakrzyknął ochoczo. - Jak nazywa się naturalnie występujący najbardziej radioaktywny izotop na ziemi?

- Nie wiem - wzruszyłam ramionami, przyjmując możliwie najobojętniejszy ton głosu.

- Jaki aminokwas powstaje w wyniku procesu metylacji metioniny? - zapytał.

- Nie wiem - powtórzyłam.

- To może z czego głównie składa się gaz syntezowy? - postanowił nie dawać za wygraną.

- Nie mam pojęcia - ale ja też postanowiłam nie dawać za wygraną.

- Cóż, najwyraźniej rzeczywiście nie masz tej wiedzy - w skupieniu podrapał się po brodzie. - Widocznie przeliczyłem się nieco, jeśli chodzi o twoje umiejętności.

- Pewnie tak było - przyznałam, zaczynając już powoli kierować się w stronę wyjścia. - Czy mogę już iść? Nie chciałbym spóźnić się na angielski.

- Zazdroszczę profesor Moss, że z taką werwą gnasz na jej zajęcia - rzucił cynicznie. - Cóż, możesz odejść.

- Polon 210, homocysteina, z tlenku węgla i wodoru - mruknęłam i nieco zbyt gwałtownie zatrzasnęłam za sobą drzwi. Odpowiedział mi tylko jego śmiech, echem roznoszący się po całym korytarzu, zwracając tym samym uwagę kilku uczniów, którzy zaczęli ze zdezorientowaniem rozglądać się wokół.

Postanowiłam już nie spóźniać się na chemię.

Tak często.

***

Delilah poprawiała swój makijaż w łazience, Hayes zagadał się z trenerem, Trace, jak przez resztę dnia, biegał po całej szkole z sobie jedynie znanego powodu, a ja sterczałam jak kołek w holu, co jakiś czas odpowiadając do jutra mijającym mnie ludziom, co robiło się już trochę nudne. Gdy w końcu cała trójka, w nieznacznych odstępach czasowych, dołączyła do mnie i zaczęła przekrzykiwać się na temat miejsca, w które mieliśmy się teraz udać, pożałowałam, że postanowiłam na nich czekać.

- No to róbcie, co chcecie - westchnął w końcu Trace, widocznie zmęczony tą bezsensowną dyskusją. - Ja muszę zanieść Carly notatki, bo nie po to przez cały dzień szukałem Mandy i jej zeszytu do angielskiego, żeby teraz to olać.

Hayes jęknął cierpiętniczo, ale zgodnie ruszył za przyjacielem prosto do wyjścia z budynku, co zresztą i my uczyniłyśmy niedługo później.

Czując na sobie mroźne powietrze, szczelniej owinęłam się szalikiem i wcisnęłam dłonie w kieszenie płaszcza. Całe szczęście, Carly mieszkała niedaleko szkoły, bo, niestety, nie dysponowaliśmy samochodem, a autobusy o tej porze były tak przepełnione wrzeszczącą młodzieżą pokroju moich towarzyszy, że nie odczuwałam najmniejszej choćby przyjemności z przebywania w nich.

Carly była dziewczyną Trace'a. Zaczęli umawiać się pod koniec września, mniej więcej w tym samym tygodniu, co ja i Fionn, kiedy to Trace uznał, że nigdy nie spotkał nikogo równie zabawnego, co Carly. Oczywiście, nie trzeba chyba nadmieniać, że spotkało się to z soczystą kontrą z naszej strony, gdyż fakt, iż nazwał kogokolwiek zabawniejszym od nas podziałał na nas jak płachta na byka.
Carly Halstead chodziła do niższej klasy i była naprawdę bardzo przebojową dziewczyną, ale, niestety, była też nieco zbyt porywcza, co czasem wprawiało mnie w znaczny dyskomfort. A jej żarty, cóż, bawiły tylko ją samą. I Trace'a.

Zatrzymaliśmy się przed jej domem, gdzie ucięliśmy naszą niezobowiązującą pogawędkę o przebiegu dzisiejszego treningu, by Trace mógł dostarczyć swojej oblubienicy uzupełnione zeszyty z ostatnich dni. Tydzień wcześniej złapała ją jakaś mistyczna choroba zakaźna, więc obecnie zupełnie nie ruszała się z łóżka, na co w gruncie rzeczy nie mogliśmy jakoś szczególnie narzekać, bo im mniej było Carly w naszym życiu, tym lepiej.

- Czekam aż się rozstaną - westchnęła Delilah, gdy Rosenthal zniknął za drzwiami domu Halsteadów, obiecawszy uprzednio, że postara się załatwić sprawę jak najszybciej. - Nie wierzę, że to mówię, ale to prawda.

- Ja też - przyznał Hayes. - Od dnia, w którym się zeszli.

- Nigdy nie zdarzyło mi się nie lubić kogoś, z kim byliście, wiecie? - dodała, intensywnie analizując coś w myślach. - Do tego momentu. Ta dziewczyna jest fatalna.

- Ja nie lubiłem Jimmy'ego - wyznał ostrożnie Jones, a Delilah otworzyła usta widocznie urażona, chociaż przecież sama kazała nam robić sobie tatuaże, głoszące, że jest chujem.

- Jimmy nie był aż tak zły - wtrąciłam się. - Alex był porażką.

Alex naprawdę był porażką. Ten facet pluł na ulicę swoją obrzydliwą flegmą i mlaskał przy jedzeniu. Nie miałam pojęcia, jakim cudem zdobył zainteresowanie Delly, która gustowała raczej w ułożonych i eleganckich chłopakach.

- O, to prawda - potwierdził blondyn. - Alex był dużo gorszy.

- Imię Alex nawet ma w sobie cząstkę ex - zauważyłam zręcznie. - To nie miało prawa się udać.

- Ja w sumie myślałem, że się uda - orzekł. - Dopóki nie zdradził jej z tą suką z kręgielni.

- Hej, możecie obrażać moich byłych kiedy indziej? Też tu jestem - przypomniała, delikatnie szturchając go w ramię.

- No, jesteś. Dobrze, że nie z żadnym z nich - dodał, szczerząc się złośliwie, za co zarobił sobie kolejne uderzenie.

Okazało się, że Trace rzeczywiście dość szybko załatwił sprawę, więc, kiedy pojawił się przy nas, ruszyliśmy w dalszą drogę, na cel której obraliśmy dom Hayesa.

- Delilah zawsze przyprowadzała nam jakichś zrytych kawalerów - Rosenthal włączył się w rozmowę, przybierając ton głosu swojego ojca, co w jego wykonaniu było tak rozczulające, że nie mogłam się nie zaśmiać. - Nie, serio, idąc od początku, z każdym było przecież coś nie tak. Billy, Jack, William, Tom, Alex, Connor, Nathan, Lucas, Anderson, Joe, Jason, Kieran i ten, o dupę rozbić, Miguel. Jedynym normalnym z nich wszystkich był Jimmy, ale pewnie mówię to tylko dlatego, że mam jego imię wytatuowane na dużym palcu mojej stopy. To wiąże ludzi jakimś niezwykłym sentymentem, wyobraźcie sobie, przestaje się patrzeć na nich z taką, czy ja wiem, rezerwą.

- Tatuaż Jimmy na dużym palcu stopy? - zapytałam pomiędzy salwami śmiechu, które się ze mnie wydostawały.

- Tak, dokładnie tak! - krzyknął z kuriozalnie poważną miną. - Teraz każdy Jimmy wydaje się być moim najlepszym przyjacielem.

Nasze obrady na temat nieodpowiednich wyborów dokonywanych w życiu uczuciowym naszej przyjaciółki zakończyliśmy dopiero w chwili wkroczenia do domu Jonesów. Zastaliśmy tam Breę, która chaotycznie krążyła pomiędzy poszczególnymi pomieszczeniami, rozglądając się wokół z widocznym skupieniem oraz Ralpha, będącego absolutnie zrelaksowaną wersją siebie - siedział na kanapie w salonie z filiżanką herbaty i z rozbawieniem obserwował swoją ukochaną.

- Zaraz spóźnimy się na trening! - jęknęła kobieta, nawet nie dostrzegając naszej obecności.

- Nic nas nie ominie, skarbie, prowadzę go - zaśmiał się i przyłożył naczynie do ust.

- Mógłbyś łaskawie wstać i mi pomóc - spojrzała na niego z wyrzutem.

- Nie mielibyśmy tego problemu, gdybyś to ty zamieszkała u mnie - westchnął.

Ralph wprowadził się do nich kilka tygodni wcześniej i zadomowił się już do tego stopnia, że teraz, nawet siedząc przy codziennym obiedzie, w kółko narzekał na to, jak daleko musi dojeżdżać do pracy. Brzmiało to tak, jakby w ogóle nie cieszył się z tego, że może dzielić lokum ze swoją wybranką, ale każdy doskonale wiedział, że w środku wręcz gotował się ze szczęścia.

- Mieszkanie w Chester nie sprawiłoby, że przestałabym gubić legginsy! - zawołała z łazienki, do której wparowała niepostrzeżenie, ale widocznie tam również nie udało jej się znaleźć swojej zguby. - Poza tym doskonale wiesz, że to nie wchodziłoby w grę.

- Niby dlaczego? - spytał.

- Niby dlatego - wskazała na nas, wreszcie zwracając uwagę na nasz bierny udział w całym epizodzie. - Cześć, dzieciaki. Jak w szkole?

Zgodnie wzruszyliśmy ramionami, nie potrafiąc znaleźć niczego nietypowego, co zdarzyło się w ciągu tego dnia. Porzuciliśmy nasze plecaki przy ścianie w korytarzu, po czym ruszyliśmy do kuchni, licząc na to, że znajdziemy tam coś, co uspokoi nasze rozsierdzone stołówkowym jedzeniem żołądki. I tak faktycznie było: na wyłączonym palniku stał bowiem garnek z potrawką z jagnięciny z ziemniakami i cebulą.

- Kocham cię, mamo! - wrzasnął Hayes, wyciągając talerze z szafki.

- Znalazłam! - krzyknęła uszczęśliwiona. - Też cię kocham, synu!

Później docierały do nas jedynie strzępki ich rozmowy oraz informacja, że nie wiedzą jeszcze, o której dzisiaj wrócą, bo zamierzają uczcić swoją miesięcznicę jakąś odświętną kolacją. Nie sądziłam, że ludzie w ich wieku obchodzą miesięcznice, ale nie komentowałam tego, zbyt zaaferowana podanym mi posiłkiem.

Niedługo po tym, jak skończyliśmy jeść, rozdzwonił się dzwonek do drzwi. Hayes zerwał się z zajmowanego przez siebie fotela, prawie przewracając butelkę piwa, którą nieostrożnie odłożył na stolik, i pognał, by otworzyć, co mogło oznaczać tylko jedno.

Jego gościem był Max Redford, prosto z Middlewich.

Max Redford był nadzwyczajnie urodziwym nastolatkiem o twarzy Cherubina, z gładką cerą, niemal czarnymi, kręconymi włosami, gęstymi brwiami i soczyście zielonymi oczami. Był znacznie mniej temperamentny niż Hayes i zdecydowanie bardziej nieśmiały, co akurat w jego wydaniu nie przysparzało człowiekowi żadnych negatywnych emocji. Poruszał się z wdziękiem, prawie tak, jakby sunął kilka centymetrów nad ziemią, a każdy jego gest zdawał się być dokładnie wyważony. Byłam nim zafascynowana odkąd tylko Jones przedstawił mi go na imprezie ich wspólnego znajomego na początku roku szkolnego, na której, swoją drogą, znalazłam się kompletnie przypadkowo.

Obaj stanęli przed nami, zasłaniając nam telewizor, co w zasadzie nie było zbyt wielkim przewinieniem z ich strony, bo i tak nie byłam w stanie nawet podać tytułu oglądanej przez nas rzeczy. Max miał na sobie zwężane, czarne spodnie i bordowy, wełniany sweter, spod którego wystawał kołnierz obowiązkowej w jego szkole białej koszuli. Jego policzki mocno rumieniły się od panującego na zewnątrz mrozu, a palce wydawały się być wręcz skostniałe.

- Szedłem pieszo całą drogę ze szkoły - wyjaśnił, wyłapując nasze pełne współczucia spojrzenia. - A twój tata, Toya, postawił mi dzisiaj pałę.

Cóż, George Sheppard uczył angielskiego w liceum w Middlewich i zupełnie przypadkiem było to dokładnie to samo liceum, w którym uczył się Max. Ojciec mówił, że to straszliwie inteligentny dzieciak i zawsze chwalił go do utraty tchu, chociaż stosunkowo rzadko był w stu procentach przygotowany do lekcji, a Maxowi też raczej nie zdarzyło się powiedzieć o nim niczego złego w trakcie naszej znajomości.

- Nie sądziłam, że może mieć takie upodobania - przyznałam.

- Zaparzę ci herbaty - zaproponował Hayes i po chwili zniknął nam z oczu, by spełnić swój obowiązek przykładnego gospodarza oraz, nie wiem, zaimponować przybyszowi.

- A ja zaproszę Harry'ego, skoro robi nam się tu taki raut - oznajmiłam, wystukując chłopakowi odpowiednią wiadomość. - Za co ta pała, hm?

- Nie zdążyłem z esejem - westchnął, wciskając się na powstałe specjalnie na tę okazję miejsce pomiędzy mną i Delly. Następnie sięgnął po moje piwo, przypadkowo zahaczając swoimi lodowatymi palcami o mój nadgarstek, na co skrzywiłam się wydatnie, i upił kilka łyków, ignorując zupełnie mój gromiący wzrok.

***

Było już stanowczo zbyt późno, byśmy nadal mogli swobodnie siedzieć i oddawać się alkoholowym rozkoszom bez ryzykowania, że następnego dnia pobudka do szkoły okaże się nie być mile widzianym działaniem, jednak oddaliśmy się tym rozkoszom już trochę za bardzo, by mogło nas to obchodzić. Harry zdążył opowiedzieć już całą historię swojego pobytu w ośrodku z uwzględnieniem praktycznie każdego dnia osobno, bo okazało się, że każdy jest tym ponadprzeciętnie zainteresowany. Udało mu się również zarobić kilka niezobowiązujących komplementów od Delly, która, ku mojemu zdziwieniu, wreszcie zaczęła patrzeć na niego jak na pełnowymiarowego człowieka, czego zdecydowanie nie mogłam powiedzieć wcześniej.

Przed nami leżały poprzewracane butelki i zgniecione puszki, a ja, dopiero patrząc na ten ogrom śmieci przed nami, uświadomiłam sobie, jak bardzo jestem głodna. Nie czułam się ani trochę pijana, wyglądało na to, że dziś była ta noc, kiedy mogę wlewać w siebie cokolwiek i nie pozostawi to po sobie żadnego większego śladu. Niestety, nie mogłam powiedzieć tego samego o reszcie mojego towarzystwa. Harry wypił co prawda tylko jedno piwo, zarzekając się, że więcej nie może, bo jutro z samego rana wybiera się na rozmowę o pracę i choć chciałam wyciągnąć z niego cokolwiek więcej, ani trochę mi się to nie udało. Trace i Hayes siłowali się z otwieraczem, którego próbowali użyć swoimi trzęsącymi się rękami, a Max i Delilah oddawali się zainicjowanej przeze mnie dyskusji, która nieoczekiwanie zaczęła toczyć się torami politycznych przepychanek w Europie, o których żadne z nich nie miało większego pojęcia, ale nie miałam serca przerywać im, gdy tak dywagowali, angażując się w to tak, jak prawdopodobnie w nic nigdy wcześniej.

Wstałam z sofy i ruszyłam w stronę kuchni, a, słysząc partnerujące mi kroki, obróciłam się na moment, by ujrzeć, jak Harry Styles podąża tuż za mną.

To nieodpowiedni teren dla naszej dwójki.

Otworzyłam lodówkę i wyciągnęłam z niej miskę z biszkoptem brzoskwiniowym z poprzedniego tygodnia, który uchował się w tym domu, Bóg jeden wie, jakim cudem, skoro mieszkał w nim Hayes Jones.

- Chcesz? - zapytałam, a kiedy ochoczo pokiwał głową, sięgnęłam do szuflady po dwa widelce, z których jeden wylądował po chwili w jego dłoni. Wciąż nie mogłam uwierzyć w to, że naprawdę chce.

- Kim tak właściwie jest Max? - spytał, nonszalancko opierając się o blat za sobą.

- Um, przyszłym chłopakiem Hayesa - wyjaśniłam, bo kiedy patrzyłam na to, jak obaj niesamowicie się dogadują, wiedziałam, że to tylko kwestia czasu i zaczną być razem. Pragnęłam tego każdą cząstką mojego ciała.

- To ich opinia czy twoja? - zapytał ze śmiechem.

- Nasza wspólna, jak sądzę - wzruszyłam ramionami, przesuwając pudełko, by mógł swobodnie się poczęstować.

Widząc go w tej kuchni, raptem poczułam się na tyle skrępowana, że momentalnie odskoczyłam od niego na bezpieczną odległość, a on chyba to zauważył, bo uśmiechnął się do mnie niepewnie. Ostatnie nasze wspólne posiedzenie w tym miejscu skończyło się kilogramami niezręczności i chociaż nie sądziłam, że mielibyśmy to kiedykolwiek powtórzyć, a już na pewno nie teraz, coś w środku powstrzymywało mnie przed naturalnym zachowaniem.

- Więc trzymam za nich kciuki - odchrząknął, sprawiając tym samym, że zwróciłam uwagę na to, że przyglądał mi się wnikliwie przez dłuższą chwilę, nie ścierając z twarzy tego niepewnego uśmiechu, który wcześniej mi posłał.

A może to był zupełnie inny uśmiech.

- Trace też ma dziewczynę - dodałam, usilnie starając się podtrzymać tę rozmowę o cudzych związkach tak, by nigdy nie dotarła do nas i tego feralnego pocałunku sprzed kilku miesięcy. Nie wiedziałam dlaczego, ale czułam, że gdybym tylko zamilkła, ten motyw pojawiłby się w powietrzu.

- Tak, wiem, wynikało z rozmowy - przytaknął. - Zdaje się, że za nią nie przepadacie.

- Zauważyłeś to? - spytałam niepocieszona. - Wydawało mi się, że dość dobrze się z tym kryjemy.

- Zauważyłem - potwierdził. - Ale nie martw się, nie sądzę, że Trace to widzi. Ludzie chyba niewiele widzą, gdy są zakochani.

Dobrze, że Ty widzisz wszystko.

I kiedy już wydawało mi się, że jestem dostatecznie oddalona, on stanowczo zmniejszył odległość między nami, a moje serce ze zdenerwowania zaczęło bić tak mocno, że wydawało mi się, że nawet on może to usłyszeć. Skierował wzrok na moje wargi i powoli uniósł swoją dłoń, przyprawiając mnie o jeszcze większe palpitacje.

- Masz tu okruszek, Toya - mruknął beznamiętnie, wskazując na moją górną wargę.

I nagle jakimś cudem przestałam odczuwać głód.

I co to była w ogóle za niefortunna mozaika zjawisk?











cześć,
to rozdział.
tęskno

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro