Rozdział Dwudziesty Piąty. CEILING

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


Dwudziestego czwartego grudnia, odkąd tylko się urodziłam, a może raczej odkąd tylko zaczęłam zwracać na cokolwiek uwagę i zapamiętywać rzeczy, które dzieją się wokół mnie, w Holmes Chapel padało bardzo dużo śniegu. Zwykle uznawałam to za błogosławieństwo, bo oznaczało to, że świąteczne piosenki wygrywane w każdym radioodbiorniku nie będą jedynymi prognostykami prawdziwej bożonarodzeniowej atmosfery. W tym roku jednak, usiłując przedrzeć się przez kilkudziesięciocentymetrowe zaspy, których z jakiegoś powodu nikt jeszcze nie zlikwidował, miałam ochotę po prostu położyć się w nich i zamarznąć na śmierć, bo każda perspektywa wydawała mi się lepsza niż przebywanie dalszej drogi do domu. Oczywiście, mój ojciec mógł mnie odebrać, bardzo chciał to nawet zrobić, ale siły meteorologiczne okazały się być znacznie silniejsze od naszych planów, więc, co tu dużo mówić, unieruchomiły nasz fantastyczny samochód.

Poprzednie lata nie pozwoliły mi aż tak odczuć demobilizującego wpływu pogody na moje samopoczucie, zapewne dlatego, że wszelkie zawieruchy przesiadywałam w domu z kubkiem gorącej herbaty i pudełkiem tanich, ale zaskakująco smacznych, pierników z Tesco. Tym razem jednak miałam zobowiązania, które musiałam wypełnić, choć, prawdę mówiąc, absolutnie nie miałam na to najmniejszej ochoty. Hospicjum postanowiło wydać zaoszczędzone w ciągu roku pieniądze na wyprawienie wystawnego obiadu wigilijnego dla podopiecznych, ich rodzin i personelu szpitala, a gdy doktor Gump usłyszał przypadkiem, jak dzieliłam się moją niechęcią do uczestnictwa w tym przedsięwzięciu z jedną z pracownic, zaprosił mnie do swojego gabinetu i uraczył stanowczo zbyt długą dyskusją na ten temat, bym mogła rzeczywiście nie przyjść.

Także, cóż, moja obecność tam była wyłącznie jego zasługą i dobrze, bo wcale nie bawiłam się aż tak fatalnie, jak myślałam, natomiast cała ta przyjemność zgasła bezpowrotnie, a zasługa zmieniła się w winę, gdy zobaczyłam, jaka trasa czeka mnie do pokonania.

Kiedy otworzyłam drzwi mojego domu i zdjęłam z siebie puchową kurtkę, którą na całe szczęście wcisnęła na mnie mama tuż przed wyjściem, czułam się jak najszczęśliwsza osoba na świecie. Zsunęłam buty ze stóp, stając na płytkach w kompletnie przemoczonych skarpetkach w renifery i odetchnęłam z ulgą. Gdy jednak chciałam równo ułożyć dywanik, który przypadkowo zdarzyło mi się przesunąć podczas moich chaotycznych czynności, dostrzegłam parę granatowych Timberlandów w gigantycznym rozmiarze, mogących należeć tylko do jednego człowieka.

Wednesday Sheppard.

Wiedząc jednak, że nikt z mojej rodziny wcześniej nie wspominał nic o jego wizycie, uznałam profilaktycznie, że po prostu chcieli zrobić mi niespodziankę, dlatego, udając bezrozumną kobietę, która wciąż nie ma o niczym pojęcia, weszłam w głąb mieszkania i skierowałam się do kuchni, po drodze zostawiając po sobie wilgotne ślady na całej podłodze. Z trudem powstrzymałam się od automatycznego popędzenia na górę w celu zjednoczenia z moim starszym bratem, którego nie widziałam ponad pół roku, ale jakimś sposobem udało mi się utrzymać kamienną twarz, choć nijak nie współgrała ona z ekscytacją, jaką czułam wewnątrz siebie.

- Jesteś, Toya! - pisnęła Laura Sheppard swoim słynnym głosem nie, wcale niczego nie kombinuję, wszystko jest tak, jak zawsze.

- Nawet mnie nie denerwuj - syknęłam, pragnąc mimo wszystko jakoś odreagować moją martyrologiczną przeprawę.

- Co się stało? - mama chwyciła się za głowę, widząc stan, w jakim byłam. - Boże, wyglądasz, jakbyś biła się z Arktosem. Idź lepiej szybko na górę i weź gorący prysznic.

- Właściwie to nie, jest mi dobrze - rzuciłam i usiadłam na krześle, by pokrzyżować nieco jej plany. Widziałam, jak bardzo zależy jej na tym, bym znalazła się na piętrze, bo zapewne tam znajdował się aktualnie Wendy, ale postanowiłam nieco się z nią podroczyć tak długo, jak nie wiedziała jeszcze, że rozgryzłam ich szatański plan. - Mogłabym napić się czegoś ciepłego.

- Jasne, zaparzę ci herbatę, ale pójdź się chociaż przebrać - nalegała ze zbolałą miną.

- Najpierw wolałabym chyba wypić tę herbatę, zagrzać się nieco od środka, wiesz - ciągnęłam, mając nadzieję na to, że w końcu pęknie.

- Ale zanim woda się zagotuje, minie dużo czasu i myślę, że spokojnie zdążysz zmienić ubrania - nie dawała za wygraną. Pociągnęła mnie delikatnie za ramię, bym powstała z miejsca i zaprowadziła mnie pod schody, a następnie zastawiła mi drogę powrotną, dlatego byłam zmuszona się po nich wspiąć, co zresztą zrobiłam.

Drzwi do mojego pokoju otwierałam trzęsącymi się dłońmi, szczerze nie mając pojęcia, jak zareaguję na widok mojego starszego brata. Wednesday zawsze był dla mnie ogromnym wzorem, od dziecka doglądałam wszystkich jego zachowań i kopiowałam je, starając się mu przypodobać i być choć trochę taka, jak on, momentami gubiąc w tej zabawie moją własną tożsamość. To on wpoił we mnie całą pewność siebie, jaką posiadam, to on wprowadził mnie w świat, w którym zawsze otaczało mnie mnóstwo ludzi i w którym każdy wiedział, kim jestem. W Holmes Chapel nie było to trudne, bo i tak bardzo ciężko było tu o anonimowość, ale rzeczywiście musiałam przyznać, że jakakolwiek posiadana przeze mnie popularność pochodziła właśnie od niego, a ja usiłowałam tylko jakoś ją okiełznać.

Ale cóż, nie widziałam go od siódmego lipca, bo właśnie wtedy wyjechał do Dublina, aby rozpocząć swoje intensywne przygotowania do pierwszego roku studiów. Rozmawiałam z nim naprawdę rzadko, więc praktycznie nie wiedziałam, co u niego słychać, czy jakkolwiek się zmienił. Prawdę mówiąc, zdążyłam już odzwyczaić się od jego obecności w moim życiu, zapomnieć o tym, że jestem tylko cieniem, który kroczy za nim krok w krok i stara się załapywać na wszystko, co akurat zaserwuje. Dlatego też, jakkolwiek żałośnie by to nie brzmiało, byłam zaniepokojona tym, co zastanę, gdy wejdę do mojej sypialni i tym, jakie wywoła to we mnie emocje.

Nacisnęłam klamkę i pchnęłam drzwi, ze świstem wypuszczając powietrze z ust. Kiedy rozwarły się przede mną całkowicie, zerknęłam do środka, a moim oczom ukazał się właśnie on. Siedział rozkraczony na łóżku, wpatrując się w swój telefon, z włosami dokładnie tak samo rozczochranymi jak zawsze, z cwaniackim uśmiechem, któremu towarzyszyły również śmiejące się zielone oczy, krzaczastymi brwiami i śladami niewygolonego zarostu. Miał na sobie prostą, szarą bluzę z kapturem, ciemne jeansy oraz, o zgrozo, moje osobiste różowe skarpetki z wizerunkami kucyków Pony, które zapewne wyciągnął ze sterty mojego prania, oczekującego gdzieś w rogu pokoju na rozmieszczenie w szafach.

Kiedy tylko odchrząknęłam, by dobitniej zaznaczyć moją obecność, której nie zauważył, podniósł na mnie swój wzrok i momentalnie zerwał się z miejsca, kompletnie rujnując ułożoną przeze mnie o poranku pościel.

- Niespodzianka! - wrzasnął, a następnie przyciągnął mnie do silnego uścisku, który szybko odwzajemniłam, nagle zapominając o wszelkich obawach, wiążących się z jego pobytem w domu.

- Wiedziałam, że jesteś po tych wielgachnych butach - mruknęłam. - Nikt nie nosi takiego rozmiaru.

- Ja noszę - stwierdził, jeszcze bardziej wzmacniając chwyt wokół moich bioder.

- Brat twój był umarły, a ożył! - zakrzyczał ojciec, który znikąd wparował do mojego pokoju, z dumą patrząc na swojego pierworodnego. Nietrudno jest się domyślić, że po tym, jak podzielił się z nami swoim ponadprzeciętnym entuzjazmem, od razu wyszedł, zostawiając nas samych z myślą, jaką właściwie reakcję pragnął wywołać poprzez swoje zachowanie.

- Zbieraj się, Toya, jedziemy na imprezę - oznajmił Wednesday, gdy tylko się od niego odsunęłam. To było tak bardzo w jego stylu, że ani trochę mnie nie zdziwiło.

- Musimy pomóc ze świętami - odparłam, absolutnie nie chcąc ze wszystkim zostawiać mamy samej. - A poza tym samochód nie działa, a całe miasto jest zasypane.

- Już działa - powiedział. - I jakoś sobie poradzimy.

Wzruszyłam więc ramionami, bo tylko to mi pozostało i w asyście jego opowieści na temat studenckiego życia, zaczęłam dostosowywać się do stanu, w którym mogłam rzeczywiście pojawić się na imprezie wśród jego znajomych, a, co tu dużo mówić, był to stan wyjątkowy, bo byli starsi ode mnie i czułam nadzwyczajnie silną potrzebę przypodobania się im i przypomnienia o sobie z jak najlepszej strony, również tej wizualnej.

- Przyszedłem na ten mecz totalnie napruty - mówił, niesamowicie ekscytując się swoją historią, którą osobiście akurat uznałam za nieszczególnie zabawną. Nie wiedziałam, w którym momencie, ale chyba przestała bawić mnie nieodpowiedzialność i wprowadzanie osób trzecich w kłopoty przez swoją własną bezmyślność, a on najwyraźniej czerpał z takiego postępowania gigantyczną satysfakcję. - I trener mówi do mnie Sheppard, jesteś totalnie napruty, nie możesz dzisiaj zagrać. Więc ja mu mówię stary, i tak jestem najlepszym graczem, jakiego tu masz. No i miałem rację, bo teoretycznie powinien w ogóle wyrzucić mnie z drużyny, wiesz, o co chodzi, a przecież nie mógł tego zrobić i jeszcze tłumaczył mnie przed sędziom, bo siedząc na ławce rezerwowej zarzygałem buty chłopaka od ręczników. Kurwa, co to była za faza.

Zaśmiałam się niemrawo, nie chcąc od razu spisywać naszej nienagannej dotychczas relacji na straty z tego tylko powodu, że w danym momencie nie śmieszyły mnie jego anegdoty, bo czułam, że postąpiłabym wobec niego niesprawiedliwie. Wróciłam więc do poprawiania makijażu, a wszystko, co mówił i co usłyszałam, momentalnie wypuszczałam drugim uchem, aby nadmiernie się nie denerwować. I nie umiałam powiedzieć, co takiego się stało, że musiałam się do tego wszystkiego zmuszać, bo bez problemu byłam w stanie wyobrazić sobie zeszłoroczną siebie, pękającą wręcz ze śmiechu na to, co obecnie opowiadał i myślącą, że sama też chciałabym to przeżyć.

- Aż przypomniała mi się ta akcja z Danem - zaczął, a ja zastygłam w miejscu. - To były czasy. Ja naprawdę muszę być geniuszem, żeby odjebać taki numer i nie wpaść.

- Tak, chwała tobie, Boże żywy - mruknęłam, upewniając się, że moje słowa w żaden sposób do niego nie dotrą i ponownie pochyliłam się nad lustrem, przeklinając moje trzęsące się dłonie.

Akcja z Danem, o której sobie przypomniał, była dokładnie tą akcją, z powodu której znajdowaliśmy się oboje w naszym obecnym położeniu. Była skrajnie nieodpowiedzialna i mogła skończyć się ogromną tragedią, ale, cóż, mój brat oczywiście nawet po czasie nie zdał sobie z tego sprawy. Nigdy nie podziękował mi za to, że poświęciłam się i wzięłam wszystko na siebie. Nie oczekiwałam tego, prawdę powiedziawszy, zależało mi po prostu na tym, żeby przynajmniej wyciągnął z tego wnioski, a teraz siedział obok mnie i opowiadał o tym, jak o największej frajdzie w swoim życiu. Choć wcześniej nieszczególnie zwracałam na to uwagę, teraz zaczęło boleć mnie to, że cała ta sytuacja faktycznie była dla niego tylko zabawą, podczas gdy ja utknęłam w hospicjum, miesiącami odpracowując jego bezmyślność.

- Możemy już iść - westchnęłam, zamykając swoją pomadkę i odkładając ją na miejsce.

***

Mama nieszczególnie cieszyła się z tego, że wychodziliśmy z domu. Co prawda powiedziała, że oczywiście, możecie iść i bawcie się dobrze, ale na jej twarzy było wymalowane delikatne rozczarowanie, kiedy machała nam znad blachy z piernikami. Ja to zauważyłam, ale byłam prawie pewna, że Wednesday nie, bo, aby to dostrzegł, musiałaby chyba usiąść na czubku jego nosa ubrana w neonowy znak jestem Twoją matką i potrzebuję pomocy.

Samochód odpalaliśmy dobre piętnaście minut, ponieważ panujący mróz absolutnie nie sprzyjał jego i tak nie najlepszej już kondycji. Gdy w końcu nam się to udało, Wendy wcisnął jakąś hip-hopową składankę do radia i początkowo powoli wtoczyliśmy się na miejskie ulice, jednak tempo, które obraliśmy, niemal od razu przestało odpowiadać mojemu bratu.

Wcisnęłam się w fotel i upewniłam, że mój pas jest odpowiednio zapięty, ale postanowiłam nie reagować zbyt gwałtownie, by nie robić z siebie histeryczki. Na większości dróg znajdowała się dość solidna warstwa gołoledzi, dlatego mogłam bez problemu dostrzec, jak Wednesday szarpie się z pojazdem, gdy ten znosił go na wszystkie boki. Widząc, że wskazówka na pulpicie przekroczyła właśnie dziewięćdziesiątkę, posłałam mojemu bratu groźne spojrzenie, mając nadzieję, że odbierze je w odpowiedni sposób.

- Oh, bo tu jest do czterdziestu - uśmiechnął się złośliwie i zwolnił do osiemdziesięciu sześciu, mijając znak, który miał za zadanie poinformować go o tym, że w pobliżu mogą znajdować się dzieci. I gówno obchodziło mnie, że było już naprawdę późno i żadne dziecko nie miało prawa błąkać się w tej okolicy, bo byłam już szczerze przerażona.

- Więc jedź czterdzieści - rzuciłam stanowczo, a nie otrzymawszy z jego strony żadnej reakcji, dodałam - Masz w tym momencie zwolnić i jechać zgodnie z prawem.

- Co cię ugryzło? - spytał, śmiejąc się tym swoim charakterystycznym śmiechem, za który miałam ochotę urwać mu teraz głowę.

- Ty mnie ugryzłeś - burknęłam. - Chcę wysiąść.

- Co? - parsknął, nadal nie zwalniając tempa. - Nie wygłupiaj się, siostra.

- Wednesday, mówię absolutnie poważnie - miałam nadzieję, że chociaż fakt użycia przeze mnie jego pełnego imienia, nieco go otrzeźwi. - Chcę wysiąść, więc masz zatrzymać samochód.

- O co ci chodzi? - nadal nie docierało do niego to, że nie żartowałam. Byłam naprawdę wściekła i niewiele brakowało, a kompletnie bym się przed nim rozpłakała.

- Zatrzymaj ten pierdolony samochód! - wrzasnęłam, sama nie spodziewając się po sobie, że jestem w stanie wykrzesać z siebie aż taką ilość decybeli.

Chłopak, ewidentnie zdezorientowany, zjechał na pobocze, dzięki czemu mogłam odpiąć pasy i opuścić pojazd. Rozejrzałam się dookoła, a fakt, że znajdowaliśmy się praktycznie dokładnie w miejscu, w którym na samym początku wakacji, po pamiętnym pogrzebie Nelly Walter musiałam wysadzić Harry'ego, sprawił, że zdenerwowałam się jeszcze bardziej.

- Już skończyłaś tę szopkę i możemy jechać dalej? - zapytał poirytowany, również wychodząc z auta. - Czekają na nas.

- Na ciebie czekają - wzruszyłam ramionami. - Nigdzie z tobą nie jadę.

- Toya, o co ci chodzi? - fuknął.

- O co mi, kurwa, chodzi?! - krzyknęłam, chaotycznie wyrzucając ręce do góry. - Mam cię dość! Mam dość tego, że ciągle robisz wszystko po swojemu, ciągle coś pierdolisz i kończy się na tym, że inni muszą po tobie sprzątać i robią to zresztą znakomicie, więc ty nawet nie kiwasz palcem. Nie przeszedłeś klasy, nagle nadganiasz i przyjeżdżasz tu jako jakiś jebany boss edukacji. Na litość boską, przecież prawie zabiłeś człowieka! Dla zabawy! Oczywiście, wzięłam wszystko na siebie i od ponad pół roku marnuję mój czas w hospicjum, oglądając, jak dzieci, które jeszcze dwa dni wcześniej śmiały się z moich żartów, umierają. Oglądam śmierć za to, że ty prawie jedną spowodowałeś. Tylko po to, żeby tobie cała wina przeszła koło nosa i żebyś mógł pierdolić wszystko dalej, w większym mieście. I co? Trener świeci za ciebie oczami, bo przyłazisz pijany na treningi. Żebyś chociaż czasami zadzwonił do rodziców z własnej woli! Żebyś zrobił cokolwiek dla innych, nie myśląc bez przerwy o sobie, bo świat nie kręci się w okół ciebie!

- Mój się kręci - stwierdził, a ja nie miałam już siły.

- To wszystko, tak? - prychnęłam. - Tyle masz mi do powiedzenia?

Popatrzyłam prosto w jego oczy, w których nie dostrzegłam zupełnie nic, poza bezdenną próżnią, podczas gdy moje własne zaczęły zachodzić łzami. Nie potrafiłam uwierzyć w to, że stał przede mną człowiek, którego jeszcze piętnaście minut temu uważałam za największy autorytet. Za którym mogłabym skoczyć w ogień z nadzieją, że on zrobiłby dla mnie to samo.

- Boże, od kiedy ty się stałaś taka przewrażliwiona? - zapytał.

- Może od kiedy znam człowieka, który przez cudzą głupotę stracił rodzinę - odparłam. - Bo ktoś, jak ty, postanowił rozerwać się za kółkiem.

- Toya - westchnął, ale nie chciałam nawet czekać na cokolwiek, co zamierzał dopowiedzieć.

- Jedź sobie i baw się dobrze - warknęłam. - Tylko żebyś się przypadkiem nie spóźnił.

Odwróciłam się i szybkim krokiem pomaszerowałam w kierunku, z którego przyjechaliśmy. Kiedy usłyszałam, że odjechał, zwolniłam nieco, ale tylko na moment, bo niedługo po tym poczułam, jak robi mi się naprawdę zimno. Nic dziwnego, miałam na sobie tylko cienki płaszcz, myśląc, że jedyny czas, jaki będę zmuszona spędzić na zewnątrz, to przejście z podjazdu do domu i ewentualny papieros na balkonie.

Łzy zamarzały na moich policzkach, dłonie trzęsły się w kieszeniach, a jedyne, o czym myślałam, to to, jak bardzo jestem rozczarowana.

Brat twój był umarły, a ożył!

Ciekawe, kurwa, gdzie.

***

Następnego dnia Wednesday pojawił się w domu w południe, równolegle z listonoszem, który przyszedł, by dostarczyć mi kartkę świąteczną z Liverpoolu, gdzie tegoroczne święta spędzał Harry Styles, korzystając z uprzejmości wieloletnich przyjaciół swojego wujka. Była najbardziej kiczowatą kartką, jaką w życiu widziałam, prezentując okraszony brokatem krajobraz jednej z przedmiejskich dzielnic, ale w środku Harry naszkicował długopisem koślawego Jezusa Chrystusa w czapce mikołaja i czerwonym kubraku, a obok niego napisał We gonna party like it's my birthday, co znacznie poprawiło mój humor i sprawiło, że zrezygnowałam nawet z reagowania na powrót mojego brata. Nieciężko się domyślić, że miał nieprzyzwoitego wręcz kaca i od razu zamknął się w swojej sypialni, by przespać resztę dnia. Wendy, nie Harry, choć Harry może też, bo w końcu praktycznie nie miałam z nim kontaktu odkąd dwudziestego drugiego grudnia, ubrany w grubą puchową kurtkę przyszedł się pożegnać, powiedział, że wrócę tuż przed Sylwestrem, a potem w geście zupełnie do niego niepodobnym ułożył swoje lodowate usta na moim czole. I sama się sobie dziwię, ale musiały być naprawdę lodowate, skoro do tej pory czułam ich dotyk na mojej skórze.

W piekarniku wylądował już indyk z warzywami, a mama prawie popłakała się z nerwów, gdy nijak nie udawało jej się zagęścić sosu do mięsa. Tata bez celu chodził w kółko, starając się jakoś ją uspokoić, choć nietrudno się domyślić, że dawało to odwrotny skutek. Dał za wygraną dopiero o piętnastej, kiedy to zasiadł na kanapie zapatrzony w przemawiającą królową Elżbietę. Nakryliśmy w jadalni do wieczerzy dla dziewięciu osób, bo właśnie w takim składzie celebrowaliśmy święta dotychczas i ostatecznie wszystko wyglądało naprawdę wspaniale i pachniało hiacyntami, które Laura Sheppard porozkładała w każdym zakamarku domu, chcąc wywołać tym świąteczny nastrój.

Babcia i dziadek przyjechali, jak zwykle, nieco spóźnieni, tłumacząc się trudnościami z wyciągnięciem samochodu z zaspy, w której rzekomo utknął.

Wnusiu, takie to były ekstremalne warunki, że nawet sobie nie wyobrażasz.

Podaliśmy do stołu, a ja ucieszyłam się niezwykle, bo jedzenia było naprawdę bardzo dużo, a jeśli istniała na świecie rzecz, którą kochałam bardziej od jedzenia, była nią naprawdę bardzo duża ilość jedzenia. Wendy, nadal nieco skacowany, na wstępie zaśpiewał kilka głupich piosenek i odebrał masę nabitych podnieceniem pochwał ze strony naszych gości oraz podobną ilość moich nieprzyjaznych spojrzeń. Po paru toastach zaczęliśmy wszyscy zerkać niespokojnie na puste nakrycie, które od lat zajmowane było przez Colina, przyjaciela dziadka, tego o wyglądzie transwestyty, co gra na ukulele w barze, jednak Colin został w tym roku zaproszony na biesiadowanie wraz z nieco podejrzanymi, jak słyszałam, przyjaciółmi swojej nowej dziewczyny. Nie sądziłam, że jego nakrycie będzie aż tak zaburzało symetrię i że wywoła we wszystkich aż tak duży dyskomfort, ponieważ do tej pory wydawało mi się, że nie jest aż szczególnie ważną częścią naszej rodzinnej społeczności, ale ewidentnie się myliłam.

- Mam pomysł - powiedział tata z pełnymi ustami, ruchem głowy wskazując na pusty talerz.

Nałożył na niego trochę jedzenia, wyszedł do kuchni i otworzył okno na podwórko. Tym sposobem dziewiąty talerz dostał się bezdomnym kotom i tym sposobem zainicjowano dyskusję na temat tego, że być może to najbliższy czas, by zdobyć własnego kota.

Gdy wepchnęliśmy w siebie już tyle jedzenia, ile mogliśmy i jednogłośnie uznaliśmy, że ciasto z bakaliami zostało absolutnym przebojem tegorocznych świąt, a babcia ponarzekała przez chwilę na szynkę, która, jak dla niej, była zbyt wodnista, przenieśliśmy się bezpośrednio do salonu i zrobiło się już lżej.

Zapaliliśmy w kominku, popijaliśmy kawę i koniak, słuchając Cichej Nocy na wytartym winylu z zapomnianych zbiorów dziadka. Szumi i trzaski nadawały muzyce tylko bardziej uroczystego charakteru. Wpadliśmy, oczywiście, w sentymentalno-łzawy nastrój, szczególnie, gdy Tony, znudzony do granic możliwości opowieściami dziadka o świętach, które spędzał jako dziecko na emigracji w Paryżu

to były czasy, dziadku.

postanowił przyspieszyć nieco proces rozdawania prezentów. Z gorączkową ciekawością rozrywaliśmy więc kolorowe opakowania i bardzo się wzruszaliśmy, prawdopodobnie trochę nad wyraz. Chociaż niesłychanie ciężko było mi w całości wkroczyć w pożądany nastrój, starałam się ze wszystkich sił demonstrować moją miłość i przywiązanie do rodziny - rodziny jako ogółu, a więc również Wendy'ego. To znaczy, cóż, kochałam go i byłam do niego przywiązana, to oczywiste, ale nie potrafiłam już spojrzeć na niego jak na człowieka, którego znam i którego szanuję i bałam się, że już nigdy nie będę potrafiła, a to sprawiało, że wypełniał mnie prawdziwie głęboki żal.

Dokładnie o dwudziestej trzeciej, Wednesday wyszedł z domu, by spotkać się ze znajomymi, a niedługo po północy zadzwonił dzwonek do drzwi i moim oczom ukazała się trójka moich najlepszych przyjaciół opatulona szczelnie grubymi, puchowymi kurtkami. Byli zmarznięci, ale ich usta rozdziawiły się w szerokich uśmiechach, co spowodowało, że nagle zapomniałam o wszelkich wątpliwościach, jakie dotychczas wiązały się z tym świątecznym czasem, bo właśnie czekał nas coroczny seans filmu z Kaczorem Donaldem.

Poszliśmy do garażu, zasiedliśmy na starej kanapie z grzanym winem, orzeszkami i resztkami sałatki śledziowej, którą przyniósł Trace, ustawiliśmy dwa przenośne kaloryfery z obu stron. Znalazłam kasetę VHS z nagraną kreskówką w jednym z kartonów ustawionych nierówno na metalowym regale i odtworzyłam ją, używając wiekowego telewizora, który, gdyby nie my, z pewnością już dawno wylądowałby na śmietniku.

- Wiecie, że cała rodzina Ralpha wróciła właśnie z dwumiesięcznego kursu medytacji w Tybecie? - rzucił Hayes, gdy zaczęliśmy dzielić się wrażeniami ze świąt. - Oni są cudowni!

Wyglądał na naprawdę niesamowicie szczęśliwego, bo to były jego pierwsze święta, które spędzał w towarzystwie innym niż tylko jego mama. Choć zawsze dostawali zaproszenie od jego babci z Birmingham, nigdy z niego nie skorzystali, ponieważ zazwyczaj konfrontacje Brei z niektórymi z członków jej rozbudowanej familii kończyły się gigantycznymi awanturami, których woleli unikać, szczególnie w takim czasie. A skoro jej związek z Ralphem faktycznie zaczął nabierać rozpędu i oboje traktowali się jak najbardziej poważnie, mężczyzna zwołał swoich bliskich do Holmes Chapel, co najwyraźniej okazało się doskonałym pomysłem.

- Dziewczyny znowu nie przyjechały - Delly niezręcznie wzruszyła ramionami, starając się ukryć to, że nieobecność jej sióstr na kolacji wzbudziła w niej jakiekolwiek uczucia. Zdawałam sobie sprawę z tego, że bardzo zależało jej na ich przybyciu i szczerze wierzyłam w to, że one także chciały się pojawić, ale najwyraźniej ich prywatne zobowiązania okazały się być zbyt absorbujące, by udało im się od nich odciągnąć, nawet na ten jeden dzień. - Bailee poleciała do Australii z rodziną Petera, a Cassidy też podobno przygruchała sobie jakiegoś dzika i siedzi z nim w Vegas.

- Chciałabyś tak? - spytał Trace. - W sensie, czy wolałabyś być w Vegas niż tu? Bo ja nie.

- Ja tak - przyznała ostrożnie. - Nie zrozumcie mnie źle, kocham was i kocham Kaczora Donalda, ale, ludzie, to Vegas.

- Zupełnie szczerze, chciałbym być w Vegas tylko wtedy, gdybyście byli w Vegas ze mną - powiedział Hayes, powodując, że do moich oczu prawie napłynęły łzy, bo, kurwa, to było naprawdę urocze. - Inaczej bym na pewno nie chciał.

- Następne święta w Vegas? - zażartowałam, napychając swoje usta garścią orzeszków ziemnych.

- W Sregas - parsknął Trace. - Stać nas co najwyżej na choinkę na placu w Chester.

- Zawsze wszystko może się zmienić - zawyła Sumpter, wygodniej układając się na miejscu tak, że teraz jej stopy spoczywały na kolanach Hayesa, a jej kolana zasłaniały mi widok, więc starałam się w jakikolwiek sposób zsunąć je ze swojego pola widzenia.

- Ale nie stan mojego konta - stwierdził. - Wczoraj odrzuciło mi transakcję. Kupowałem pieprzony papier toaletowy.

- Papier toaletowy jest akurat drogi - rzekłam, będąc nieprawdopodobnie dumną z tego, że o tym wiem. Podobno tylko dorośli i dojrzali ludzie wiedzą, ile kosztuje papier toaletowy.

- Będę najtwardszym twardzielem i najsprytniejszym spryciarzem! Ale mój majątek zarobię uczciwie! - do naszej dyskusji włączył się Sknerus McKwacz prosto z ekranu, na co wybuchnęliśmy głośnym śmiechem

To była zdecydowanie moja ulubiona bożonarodzeniowa tradycja. Kiedy tak wszyscy leżeliśmy w wełnianych skarpetach, czapkach głęboko nasuniętych na głowy, kalesonach i brzydkich swetrach ze świątecznymi motywami, z termoforami pod naszymi tłustymi tyłkami, oglądając kreskówkę o Kaczorze Donaldzie, kiedy czułam w kieszeni tę brokatową pocztówkę z Liverpoolu, miałam wrażenie, że nie obchodzi mnie kompletnie nic. Bóg mógł się urodzić lub też nie urodzić. Wszystko jedno.

***

Zapowiadał się najgorszy Sylwester w moim życiu.

Planowaliśmy świetną imprezę, od wielu miesięcy była jednym z głównych tematów, jakie podejmowane były przez uczniów naszego liceum na szkolnych korytarzach. Elliot Walter, naprawdę gorący chłopak, który w zeszłym roku przeprowadził się do Holmes Chapel ze Sztokholmu, zaprosił nas na domówkę. Zgodził się nawet, żebym przyprowadziła Harry'ego, ale, cóż, nic z tego nie wyszło. Absolutnie nic.

Po Bożym Narodzeniu obudziłam się z katarem, ale nikt nie znał przyczyny tego precedensu, bo chora byłam tylko ja. Ani moje rodzeństwo, ani moi rodzice, ani dziadkowie, ani moi przyjaciele nie dzielili moich objawów, więc uznałam, że to nic takiego i postanowiłam być szczęśliwa i udawać, że kompletnie nic się nie wydarzyło. Szczęście i udawanie nie trwały jednak długo, bo przeziębienie prędko rozniosło się po całym moim organizmie, przeradzając się w jakąś super grypę. I było to tym samym najgorsze przeziębienie, jakiego doświadczyłam.

Końcówkę grudnia spędziłam więc obwarowana papierem toaletowym, tabletkami na ból głowy, pudełkami kremu rozgrzewającego i komiksami moich młodszych braci, które przynosili mi na pociechę, co, trzeba przyznać, było z ich strony bardzo miłym gestem. Ponieważ moi rodzice musieli chodzić do pracy, a Wendy wrócił do Dublina, aby świętować przybycie Nowego Roku z nowymi przyjaciółmi, babcia i dziadek postanowili zostać i opiekować się mną najlepiej, jak potrafią. Byłam im za to bardzo wdzięczna, ale szybko zaczęli działać mi na nerwy. Dziadek bowiem na stare lata odkrył Don Kichota i ciągle upierał się, by siedzieć nade mną i czytać mi na głos szczególnie błyskotliwe fragmenty, natomiast babcia nie dawała mi nawet złapać oddechu pomiędzy imbirowymi herbatkami i kanapkami ze świąteczną kiełbasą, które tak pieczołowicie przygotowywała, nie rozumiejąc, że nie mam apetytu.

Delilah zadzwoniła do mnie o poranku w Sylwestra, pytając, czy przypadkiem nie czujesz się już zupełnie dobrze, Toya?

- Czuję się zupełnie źle - odparłam, sięgając po chusteczkę.

- Co z Elliotem? - spytała smętnie.

- Nic, idźcie - westchnęłam. - Bawcie się dobrze.

Naprawdę chciałam, żeby poszli i bawili się dobrze. To przecież nie ich wina, że utknęłam przytwierdzona do łóżka i nie mogłam pójść i bawić się dobrze razem z nimi. Wiedziałam, że gdybym powiedziała tylko jedno słowo, zrezygnowaliby z tej imprezy i przesiedzieli całą noc ze mną, ale nie mogłam tego od nich wymagać.

- Na pewno? - upewniła się.

- Jasne, że tak - przytaknęłam.

- Będziemy u ciebie jutro z samego rana - zapowiedziała, na co uśmiechnęłam się szeroko. - Ukradniemy jakieś drogie przystawki.

- I drogi alkohol! - dodałam, śmiejąc się na tyle, na ile umożliwiało mi to moje chore gardło.

- Masz antybiotyk, Toya - zauważyła słusznie, a ja tylko wywróciłam oczami.

- Masz antybiotyk, Toya - przedrzeźniałam ją, starając się odpowiednio zmodulować mój głos, ale, oczywiście, absolutnie mi to nie wyszło, więc skończyłyśmy, zaśmiewając się sobie nawzajem do słuchawki.

Nie minęło kilka minut po tym, jak zakończyłyśmy nasze połączenie, a na wyświetlaczu mojego telefonu ukazała się twarz Harry'ego.

- Jak się czujesz? - zapytał od razu, gdy odebrałam.

- Fatalnie - mruknęłam, chcąc przywalić sobie w twarz, gdy tylko uświadomiłam sobie, że rzeczywiście czeka mnie samotny Sylwester spędzony w pościeli. - Ominie mnie najlepsza impreza roku.

- To zrobimy sobie własną, co? - zaproponował. - Właśnie wsiedliśmy do pociągu, Toya, przyjadę do ciebie wieczorem, posiedzimy razem

- Zarażam, Harry - oznajmiłam, chociaż nie sądziłam, że mogłoby go to w jakikolwiek sposób zniechęcić.

- Pozytywną energią - zażartował i naprawdę chciałabym, by była to prawda, ale nigdy w życiu nie nazwałabym się dobrym duchem żadnej relacji. - Nie chcę słyszeć sprzeciwów.

- Ej, ten tekst był beznadziejny - powiedziałam, chichocząc głupio.

- Ale ja naprawdę nie chcę słyszeć sprzeciwów - mruknął urażony. - Jak inaczej miałem to niby powiedzieć?

- Nie chodziło mi o ten tekst - strzeliłam.

- Wiem o tym, śpiku - oświadczył.

- Nazwałeś mnie śpikiem - zauważyłam rozbawiona, bo przecież nigdy nie spodziewałabym się po nim, że nazwie mnie śpikiem. Po nikim się tego nie spodziewałam.

- Bo wysmarkujesz z nosa wstrętne śpiki - zawyrokował, siląc się na poważny ton głosu.

- To nie jest nawet moja wina! - zaprotestowałam buńczucznie.

- Spokojnie, Toya, jestem pewien, że twoje śpiki są niemal tak piękne, jak ty - zaśmiał się dźwięcznie, a ja zapragnęłam natychmiast mieć go obok siebie. Nie widzieliśmy się zaledwie tydzień, co przecież było niczym w perspektywie miesięcy, które spędziliśmy osobno podczas jego terapii, ale zdążyłam przyzwyczaić się na nowo do jego obecności i jej brak powodował we mnie niezidentyfikowane uczucie pustki i swego rodzaju zdefektowania.

- Powiedziałeś, że są wstrętne - zaczepiłam. - Więc uważasz, że jestem wstrętna, tak?

- Wiesz - zaczął przeciągle, chcąc się nieco ze mną podroczyć, co zresztą idealnie mu się udało, biorąc pod uwagę dalszą część jego wypowiedzi - z chęcią rozmawiałbym z tobą dalej, ale jedziemy właśnie przez jakieś pola i tracę zasięg, więc po prostu będę u ciebie tak szybko, jak tylko mi się uda. Do zobaczenia!

Parsknęłam śmiechem, słysząc dźwięk przerwanego połączenia, ale gdy tylko chwilę później dostałam od niego wiadomość.

Harry: nie uważam, że jesteś wstrętna, na dowód tego mówię do ciebie piosenką *największy hit Jamesa Blunta brzmi dyskretnie w tle*
Ja: Goodbye My Lover? Czyli nie przyjedziesz?
Harry: nasze pojęcia największych hitów ewidentnie się od siebie różnią

Ten Sylwester jednak nie zapowiadał się aż tak źle.

***

Niedługo po tym, jak moi rodzice i młodsi bracia opuścili nasz dom, by spotkać swoich znajomych i rzucić się z nimi w wir zabawy, od razu podjęłam próby zaśnięcia, czując nadchodzące dreszcze. I kroki babci nadchodzącej z kolejną porcją zupy, której miałam już szczerze po dziurki w nosie. Dlatego też nie jest pewne, jaki z tych nadchodzących epizodów faktycznie stanowiła powód mojego nieoczekiwanie wielkiego zdeterminowania.

Obudziłam się niemalże tak szybko, jak szybko udało mi się pogrążyć we śnie, a pierwszą rzeczą, jaką zobaczyłam, był biały sufit. Drugą rzeczą natomiast - Harry Styles rozwalony w moim fotelu jak bóg olimpijski i wpatrujący się z zainteresowaniem w jakąś książkę, którą opierał o swoje uda. Zdążyłam poprzyglądać mu się przez dłuższą chwilę, ot tak, bez konkretnego powodu, choć prawdopodobnie budowało to nieco mój wizerunek psychopaty, jednak po tej dłuższej chwili moim ciałem wstrząsnął dość konkretny atak kaszlu.

- Rany, Toya, wszystko w porządku? - zapytał spanikowany, momentalnie do mnie doskakując i układając dłoń na moich plecach.

Oczywiście, zanim odpowiedziałam, musiałam doprowadzić się do porządku i upewnić, że nie charknę w niego moją flegmą, gdy będę do niego mówić, więc zgięłam się w pół, wciskając twarz w pościel i wyrzuciłam z siebie wszystkie zarazki.

- Wszystko gra - wyrzuciłam zachrypniętym głosem, uśmiechając się krzywo. - A u ciebie?

- Twój dziadek polecił mi Don Kichota - skinął głową na fotel, który wcześniej zajmował i leżącą na nim lekturę. - Świetny facet.

- Dziadek czy Don Kichot? - spytałam.

- Obaj - zaśmiał się. - Dobrze cię widzieć.

- Nie wiem, czy tak dobrze - parsknęłam, przypominając sobie, że w zasadzie nie wykonałam żadnego wysiłku, aby poprawić jakkolwiek mój chorobowy wygląd, więc siedziałam teraz przed nim z rozwalającym się trzydniowym warkoczem, pościelą odciśniętą zapewne na policzkach, zaczerwienionym nosem i, cholera jasna, miałam na sobie niedorzeczny sweter w renifery, ale potem przypomniałam sobie, że przecież i tak założyłabym na siebie ten sweter, więc przestałam panikować.

- Dobrze - potwierdził. - Przyniosłem filmy i trochę jedzenia.

- Uuuu - zawyłam z ekscytacją, całkowicie prostując moje plecy, i wytężyłam swój zmęczony wzrok, by zobaczyć, co właśnie wyciąga z torby, którą zostawił w rogu pomieszczenia. - Leon Zawodowiec! Harry, błagam, nie widziałam go chyba ze trzy lata!

Gdy okazało się, że ostatni raz, gdy Styles oglądał ten film, również przypadał na czasy dość odległe, wybraliśmy go, nawet nie sprawdzając innych propozycji. Chłopak zdjął laptopa z mojego biurka, podłączył go do prądu i razem z płytą umieścił na moich kolanach, a następnie, zgarnąwszy reklamówkę z przekąskami, stanął nade mną zdezorientowany.

- Kładź się - przesunęłam się bliżej lewej krawędzi łóżka i poklepałam miejsce obok siebie. - Tylko wiesz, naprawdę trochę zarażam.

Nadal nie wyglądał na szczególnie zniechęconego.

***

Tuż przed północą, po dwóch i pół przebytych seansów, Harry zmobilizował wszystkie siły i dźwignął mnie z posłania wbrew wszystkim moim protestom. Prowadząc mnie na dół, tłumaczył się tym, że po prostu trzeba podkreślić jakoś ten wyjątkowy moment, jakim jest wejście w nowy rok, co uważałam za kompletą bzdurę, ale z wypalającą mnie od środka temperaturą nie miałam szczególnej siły przebicia.

Przed oknem w salonie babcia ustawiła rządkiem cztery krzesła, przy jednym umieszczając nierdzewną miednicę z gorącą mieszanką Scholla do moczenia nóg, rozpaliła w kominku, pozapalała waniliowe świece, które wzięła, Bóg jeden wie, skąd i wyjęła butelkę półsłodkiego Hatona. Zasiadłam więc na jednym z krzeseł, stopy wetknąwszy w parującą wodę, co okazało się wcale nie być tak głupie, jak myślałam z początku, ponieważ ostatecznie przyniosło mi dużą ulgę.

Gdy wybiła dwunasta, wystrzelił korek, a na głuchym nieboskłonie zimowej nocy fajerwerki zaczęły kreślić kolorowe, pirotechniczne parabole, wyjątkowo, swoją drogą, zachwycające. Dziadek porozlewał szampana do kieliszków i poczułam się winna, bo mogliśmy być teraz z Harrym na wielkiej imprezie, o której będą mówić latami, a babcia i dziadek w zasadzie też mogli dużo przyjemnej spędzić ten wieczór, a utknęliśmy w domu skazani na siebie nawzajem. I to nie tak, że nie podobało mi się to, jak rozwijał się ten wieczór, bo czułam się dobrze, mając ich obok, ale w zasadzie nie mogłam przestać myśleć o tym, że wcale na to nie zasłużyłam.

- Czym się martwisz, Toya? - spytał Harry, poprawiając koc na moich ramionach, co było uderzająco miłym gestem.

- Niepotrzebnie zachorowałam - mruknęłam, przystawiając ściankę kieliszka do ust.  Alkohol zdawał się prawie w ogóle nie mieć smaku.

- Taka grypa zawsze się w końcu przyplącze - skwitowała babcia, z troską wpatrując się w moją zaczerwienioną zapewne twarz.

- Tak jest - potwierdził dziadek. - To nie twoja wina.

Uśmiechnęłam się lekko w niemym podziękowaniu, a następnie odłożyłam puste już szkło na podłogę, myśląc o tym, by później koniecznie poprosić o ponowne napełnienie go.

- Szczęśliwego nowego roku - powiedziałam i, jakże mogło być inaczej, kichnęłam prosto w Harry'ego, który właśnie zamierzał się do mnie przytulić.

Zaśmiał się cicho, a ja zachlupotałam nogami w miednicy. Przez mgnienie oka zdawało mi się, że race na zimowym niebie, moje przeziębienie i nasze niekorzystne w danym momencie położenie zbliżają nas do siebie w sposób, który być może nie powinny, dlatego, czując, jak nasze twarze znajdują się w niebezpiecznej odległości, odsunęłam się i zakaszlałam sztucznie, udając, że właśnie to było powodem mojego zachowania.

W podniosłej chwili, kiedy wraz z dźwiękiem dzwonów definitywnie rozpoczął się nowy rok, niby uwertura do tragicznej opery, dziadek poczuł się zobligowany, by wygłosić coś na kształt noworocznej homilii. Niewyraźnie i bełkotliwie mówił o czasie - że oto nadchodzi nowa era, era dobra dla nas wszystkich. George skończy swój poemat, Laura w cholerę rzuci swoją głupią pracę i zacznie robić coś, co naprawdę ją cieszy, Wendy nadgoni stracony rok, babcia może wreszcie sprzeda te durne palmy z salonu i pojadą na jakieś prawdziwe wakacje. Jeśli tylko na Ziemi będzie panował pokój, nie mamy się, czego lękać!

Było to godne proroctwo i wznieśliśmy kolejny toast.

Szczęśliwego Nowego Roku.






cześć,
ten rozdział był dla mnie z jakiegoś powodu bardzo trudny do napisania,
chociaż część miałam już od dawna, to utknęłam w pewnym momencie
i nie potrafiłam ruszyć się dalej, ale na szczęście, wymęczony, bo wymęczony,
ale jest.
jest to też najdłuższy, jak sądzę, rozdział Mleka i nie mam pojęcia, skąd to się wzięło.
dzisiaj prawdopodobnie pojawi się też nowy rozdział na fetish, ale muszę jeszcze do niego przysiąść.
dziękuję, jeśli czytacie.
trzymajcie się,
tęskno

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro