Rozdział Siedemnasty. SIMMER

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Zostało już ostatnie dziesięć dni wakacji, a ja siedziałam rozłożona na kocu w moim ogrodzie, czytając książkę jakiegoś dobrze zapowiadającego się szkockiego pisarza, którą niedawno podrzucił mi tata, mówiąc nie wyobrażam sobie, że możesz żyć dalej, nie wiedząc, co to jest. A ponieważ chciałam żyć dalej, musiałam dowiedzieć się, czym jest i jak do tej pory fabuła niezupełnie mnie zafascynowała, ale dobór słów i swego rodzaju kunszt literacki autora, rzeczywiście sprawiał, że byłam w stanie przymknąć na to oko. Wiedziałam, że mój ojciec robił zresztą to samo.

Przez ostatni czas w moim domu było naprawdę niesamowicie cicho ze względu na fakt nieistnienia w nim moich młodszych braci, dzięki czemu mogłam naprawdę się zrelaksować. Po raz pierwszy czułam się jak jedynaczka i to uczucie bardzo mi się spodobało. Zawsze myślałam, że nie potrafiłabym funkcjonować w takiej sytuacji, ale ani za nikim specjalnie nie tęskniłam, ani nikogo mi specjalnie nie brakowało, a ten stan rzeczy podkreślała tylko moja mama, która biegała wokół mnie, przynosząc mi, czego tylko zapragnęłam. Właśnie odchodziła w stronę domu, zamiatając biodrami, po tym, jak postawiła przede mną gigantyczny dzbanek arbuzowej lemoniady.

I poza mamą, która podrzucała mi lemoniadę oraz tatą, który podrzucał mi książki, w moim życiu społecznym, podobnie jak w moim domu, również było naprawdę niesamowicie cicho. Oprócz nich, jedynymi osobami, które widywałam, były dzieciaki w hospicjum. Delilah wyjechała z rodzicami i swoimi siostrami na rodzinne, burżuazyjne wakacje w Tajlandii, Hayes był z mamą i Ralphem na jakimś kretyńskim zjeździe miłośników jogi i zdrowego stylu życia, którego nawet nie prowadził, a Trace siedział w domu z gigantyczną gorączką, a gdy ostatnio wybrałam się, by go odwiedzić i wręczyć mu siatkę pomarańczy, jego mama zamknęła mi drzwi przed nosem w obawie o to, że się od niego zarażę. Pomarańcze, oczywiście, przyjęła, cóż za łaskawość, a niedługo później mój snapchat rozdzwonił się zdjęciem Rosenthala rozwalonego przed telewizorem i popijającego pyszny, świeżo wyciskany sok. Co prawda, kiedy tylko powiedziałam o tym soku Laurze Sheppard, od razu wykonała dla mnie taki sam, być może nawet trochę lepszy, ale czymże był ten nieszczęsny sok w perspektywie samotnie spędzonych dni?

Do Harry'ego nawet bałam się odezwać, choć niejednokrotnie rozpoczynałam lub kończyłam dzień z jego numerem wybranym na telefonie i palcem zawieszonym bezwiednie nad połącz. Nie mogłam połączyć po tym, co zaszło między nami w kuchni Jonesów. Patrząc na to z szerszej perspektywy, nic takiego się nie stało, po prostu się pocałowaliśmy, ale skoro nawet ja panikowałam z tego powodu, mogłam jedynie przypuszczać, jak bardzo wpłynęło to na niego. Oczywiście, istniała opcja, że nie wpłynęło wcale, może spłynęło zamiast wpływać, tego nie wiedziałam i odczuwałam prawdziwy niepokój przed potencjalną choćby możliwością dowiedzenia się.

Skończyłam kolejny rozdział, a, czując, że moje plecy zaczynają mnie lekko szczypać od nadmiaru słońca, na którego działanie je wystawiłam, zatrzasnęłam książkę i obróciłam się na drugą stronę, zasłaniając oczy przedramieniem. Dzień był naprawdę ciepły, a efekt ten potęgowało tylko stojące w miejscu powietrze.

Ponownie sięgnęłam po lekturę, zasłaniając nią dostęp słońca do mojej twarzy. Nie zdążyłam jednak na dobre zaangażować się w czytany tekst, bo po chwili powierzchnia mojego ciała została otoczona delikatnym cieniem.

Zsunęłam książkę sprzed oczu, skupiając wzrok na stojącej przede mną sylwetce. Czarne spodnie, czarna koszulka, czarne trampki - Panie i Panowie, oto Harry Styles w swoim naturalnym środowisku.

- Cześć, Toya - powiedział słabym głosem, niezręcznie machając do mnie ręką. I w zasadzie nie było w tym geście z jego strony żadnej nadzwyczajnej niezręczności, po prostu mój mózg najwyraźniej postanowił pakować tę niezręczność w każdy ruch, jaki wykona od tego momentu.

Głupi mózg, słowo daję.

- Hej, Harry - słysząc ton, jakim wybrzmiało moje powitanie, miałam ochotę zapaść się pod ziemię, ale zamiast tego podniosłam się do pozycji siedzącej i postanowiłam poudawać przez chwilą atak kaszlu, by zamaskować cały ten inadekwatny wydźwięk. Gdy uznałam, że na dobre pozbyłam się rejestru gwizdkowego z mojego repertuaru na dziś, dodałam, niby nonszalancko - Co tam?

Miałam ochotę uderzyć się czymś prosto w twarz.

- Um, no - podrapał się po głowie, jakby miało mu to pomóc w odnalezieniu odpowiednich słów, lecz, oczywiście, nie pomogło, więc ostatecznie na tym się skończyło.

- No - powtórzyłam, nie mogąc powstrzymać nieporadnego uśmiechu, który cisnął się na moje usta tylko po to, by podsumować absurdalność sytuacji, w której tkwiliśmy.

Szkoda, że nie ma żadnej multipli do obrażenia.

Zapadła między nami cisza przerywana jedynie przez wyjątkowo głośne tego popołudnia owady i moje myśli, które napastowały mnie z takim natężeniem, że bałam się, że mógł je usłyszeć.

- Wiesz co, Toya? - mruknął w końcu, obracając się do mnie tyłem. - Ja już może pójdę.

- Nie idź! - krzyknęłam, nieco zbyt gwałtownie, a on przystanął, lecz nie odkręcił się ponownie w moim kierunku. - Usiądź.

Usłyszałam ciche westchnięcie, ale po chwili rzeczywiście wykonał kilka kroków w tył i niepewnie klapnął na trawie obok mnie. Znowu zamilkliśmy, wpatrując się przed siebie, jakby fasada mojego domu stanowiła najciekawszy obiekt do obserwacji w całym naszym życiu. Oddychałam ciężko, mając złudną nadzieję, że ujdzie to uwadze Harry'ego, ale równocześnie byłam niemal w stu procentach przekonana, że nie ujdzie, bo chyba nic jeszcze nigdy nie uszło.

- Poczekaj, co my właściwie robimy? - zapytałam w końcu, kiedy niedorzeczność naszego położenia uderzyła we mnie ze zdwojoną siłą. - Do czego to zmierza?

- Nie wiem - sapnął. - Nie mam pojęcia. Przepraszam cię, Toya.

- Już ci mówiłam, żebyś nie przepraszał mnie za takie rzeczy - przypomniałam mu, na co delikatnie uniósł kąciki swoich ust. - Pocałunek to nic złego, pytanie tylko, jak się z tym czujemy.

- A jak się czujesz? - spytał niepewnie.

Sam nie wiem, pewnie tego nie chciałaś.

- Żyję - wzruszyłam ramionami, tak naprawdę nie mając zielonego pojęcia, jak się z tym czuję. - A ty?

- Też żyję - wymamrotał tak cicho, że zaczęłam mieć co do tego realne wątpliwości.

- No więc wygląda na to, że nic się nie zmieniło - zakpiłam, na co prychnął protekcjonalnie. - Może tak być?

- Musi tak być - uznał, wyciągając w moją stronę swoją kościstą dłoń, którą ujęłam w swoją pewnym ruchem na znak zawarcia swego rodzaju konsensusu.

Kilka sekund później, patrząc sobie nawzajem w oczy, których wyraz wydawał nam się przesadnie poważny, wybuchnęliśmy głośnym śmiechem, nie potrafiąc opanować go przez najbliższe minuty. Wtedy poczułam, że faktycznie nic się nie zmieniło. Może.

***

Nie udało nam się przeprowadzić zbyt długiej rozmowy, bo coraz większymi krokami zbliżała się moja zmiana w hospicjum, a Harry, jak się okazało, miał przed sobą bardzo owocny towarzysko dzień, ponieważ na popołudnie umówił się z Nashem, a wieczór zamierzał spędzić ze swoim wujkiem u jego znajomego wydawcy, sącząc drogi alkohol w jego wypasionym domu w sąsiednim mieście. Zaproponował mi, oczywiście, bym do niego dołączyła, ale, choć wcześniej udało nam się uzgodnić wspólną adaptację wydarzeń, nadal odczuwałam pewien dyskomfort wiążący się z nimi i czułam, że będzie musiało minąć trochę czasu, nim przestanę. Poza tym, cóż, miałam przecież plany.

- Baw się dobrze - mruknął kpiarsko, kiedy zatrzymaliśmy się przed gmachem szpitala.

Postanowił mnie odprowadzić i trochę spóźnić się na umówione spotkanie z Nashem, co było naprawdę miłe z jego strony. Miłe dla mnie, rzecz jasna, nie dla Nasha.

- Jeszcze mi się nie zdarzyło - odparłam, wzdrygając się lekko na samą myśl o tym, że kolejne dwie lub trzy godziny spędzę w tym cholernym budynku.

Wywrócił oczami, po czym przyciągnął mnie do siebie w krótkim uścisku, a następnie, nic nie mówiąc, przekręcił się i zaczął iść przed siebie w sobie jedynie znanym kierunku. Wspięłam się po stopniach prowadzących do wejścia, a następnie ruszyłam do gabinetu doktora Gumpa, uprzednio zgarniając mój fartuch z pokoju pielęgniarek.

- Dzień dobry, Toya! - zawołał, a zza rudej brody mignął mi jego świetlisty uśmiech, który zwiastował, że jest dzisiaj w doskonałym humorze. Nic nie mogłam poradzić na to, że jedyne, na co miałam ochotę, widząc go takiego, to sprawienie, by te jego połyskujące zęby turlały się po chodniku. To miejsce naprawdę działało na mnie jak płachta na byka, a ten facet był taką o najbardziej agresywnym z dostępnych odcieni czerwieni.

- Dobry - niedbale kiwnęłam głową w odpowiedzi, patrząc na niego wyczekująco.

- Mam dla ciebie wspaniałe wiadomości - obwieścił.

- Jak zawsze - westchnęłam niechętnie, mając nadzieję, że to ostudzi nieco jego zapał, lecz nic takiego się nie stało.

- Doktor Martinez czeka na ciebie w swoim gabinecie na parterze - poinformował mnie.

- Kto to jest doktor Martinez? - spytałam, a on spojrzał na mnie jak na największą ignorantkę, którą zresztą byłam.

- Doktor Martinez jest wybitnym psychoterapeutą, przyjechał do nas dwa tygodnie temu, aby przyjrzeć się pracy naszego oddziału - wyjaśnił tonem jednoznacznie wskazującym na to, że powinnam to wiedzieć.

Przyjechał jakiś znany lekarz, jest spotkanie w sali konferencyjnej.

- Ach, ten doktor Martinez - strzeliłam się otwartą dłonią w czoło, udając, że po prostu jego nazwisko wyleciało mi z głowy. W rzeczywistości jednak, nadal niewiele mi to mówiło. Oczywiście, kojarzyłam doskonale moment, w którym doktor Martinez pojawił się w naszych skromnych progach, wywracając harmonogram całego personelu do góry nogami, ale nie miałam pojęcia, że faktycznie miał do tego prawo, a tym bardziej, dlaczego je miał. Poza tym, nie sądziłam, że jeszcze sobie nie pojechał, więc jeżeli naprawdę nas obserwował, musiał robić to niczym najlepszy agent śledczy, ponieważ jego sylwetka nie mignęła mi przed oczami ani na moment.

Zapukałam do odpowiednich drzwi i, nie czekając na zaproszenie, weszłam do środka. Pomieszczenie było bardzo ciasne, ale przytulniejsze, niż każde pozostałe na terenie szpitala. Doktor Martinez okazał się być starszym, łysiejącym mężczyzną w drucianych okularach. Siedział w fotelu, wciąż pochylony nad jakimiś dokumentami. Gdy stanęłam tuż przed nim, podniósł głowę i zmierzył mnie swoim stalowym wzrokiem, od którego prawie dostałam dreszczy. Zaraz po tym jednak jego usta wykrzywiły się w szerokim, ciepłym uśmiechu, a teczka, którą przeglądał, zatrzasnęła się z hukiem i powędrowała na sam skraj biurka. Podniósł się z miejsca, okazując się być człowiekiem kilkanaście centymetrów niższym ode mnie, i wyciągnął do mnie dłoń.

- Toya Sheppard - ogłosił tak, jakby conajmniej przedstawiał mnie przed tłumem eminentnych gości. - Witam.

- Dzień dobry - mruknęłam, pospiesznie wyswobadzając palce z jego uścisku. - Podobno chciał mnie pan zobaczyć.

- Chciałem - przyznał. - Usiądź, proszę. Napijesz się czegoś?

- Nie, wolałabym załatwić to jak najszybciej, prawdę mówiąc - odpadłam, ale posłusznie kłapnęłam na krześle, widząc, że on robi to samo po drugiej stronie stołu.

Jeśli chciał mnie zdymisjonować, to nie miałam ochoty marnować czasu na zbędne uprzejmości, a jeśli nie chciał, powinien sam myśleć o tym, że mam jeszcze przed sobą kilka obowiązków do wypełnienia i nie można mnie ot tak zatrzymywać.

- Masz pomysł, dlaczego mogłem cię tu wezwać? - spytał. Jego twarz była naprawdę łagodna, ale jego spojrzenie zdawało przeszywać mnie na wskroś i nie mogłam wytrzymać tego dyskomfortu.

- Albo pan mnie teraz wyrzuci, albo, nie wiem, widział pan moją technikę pracy i otrzymam jakiś kupon na darmową terapię, bo zauważył pan moją niestabilność - bąknęłam niepewnie.

Zaśmiał się serdecznie, co pozwoliło mi się na moment rozluźnić.

- Nie prowadzę charytatywnych terapii, Toya - odparł, kręcąc głową z niedowierzaniem. - Ale owszem, widziałem, jak działasz z podopiecznymi. I jestem zaintrygowany twoim podejściem do sprawy. Każdy dzieciak na oddziale, gdy zapytałem ich o ulubioną opiekunkę, wskazał ciebie. Masz stuprocentowe poparcie, to spore wyróżnienie.

Patrzyłam na niego pustym wzrokiem, nie mogąc uwierzyć w to, co właśnie usłyszałam. Nigdy w życiu nie przyszłoby mi na myśl, że mogę znaczyć dla nich cokolwiek. Wydawało mi się, że nienawidzą spędzać ze mną czasu choć w połowie tak bardzo, jak ja, dlatego słowa lekarza uznałam za głupi żart. Co prawda nie wyglądał na komedianta, ale nie potrafiłam tego inaczej wytłumaczyć.

- Nie, nie, to musi być pomyłka - rzuciłam od razu, gdy udało mi się otrząsnąć z głębokiego szoku. - Oni raczej niezbyt mnie lubią.

- To, że ty ich nie lubisz, nie znaczy, że oni ciebie też, wiesz o tym, prawda? - zapytał.

- Um, to zupełnie nie tak - próbowałam się usprawiedliwić, ale przerwał mi, nim zdążyłam cokolwiek wyjaśnić.

- Ja w to nie wnikam, Toya - rzekł. - Nie interesują mnie twoje metody, interesuje mnie twoja skuteczność. Bardzo ciężko jest znaleźć wspólny język z takimi pacjentami, a tobie się udaje. Masz talent.

- Talent to mocne słowo - wymamrotałam. Nienawidziłam talentu. I ludzi, którzy próbowali mi wmówić, że go mam.

Masz talent do skrzypiec.
Masz talent do szycia.
Masz talent do, kurwa, oddychania. Serio, robisz to świetnie.

- Dlatego go użyłem - oświadczył wyniośle. - Co zamierzasz studiować?

- Filologię angielską w Dublinie - chlapnęłam bez zastanowienia dokładnie to, co zawsze, gdy ktoś zadawał mi to pytanie.

- Miałem nadzieję, że nie masz jeszcze planów - wyznał, sięgając po filiżankę z lodowatą już zapewne kawą. - Byłoby mi łatwiej cię przekonać.

- Został pan psychoterapeutą roku jakieś trzydzieści razy z rzędu - wskazałam na szereg zawieszonych na ścianie dyplomów. Aż ciężko uwierzyć, że przywiózł tu wszystkie ze sobą. - Zaryzykuję stwierdzeniem, że radzi sobie pan z potężną sztuką manipulacji.

- Oficjalnie dwadzieścia pięć razy - szepnął konspiracyjnie. - Kilka pierwszych sam sobie wydrukowałem, na dobry początek. Trzeba było sobie radzić zaraz po studiach.

- Jestem pod wrażeniem - zaśmiałam się sucho.  Jednak komediant. - Do czego chce mnie pan łatwiej przekonać?

- Wykładam w Imperial College'u w Londynie - poinformował, wreszcie przesuwając naczynie do ust, przez co w tej konkretnej chwili sprawiał wrażenie lekko nonszalanckiego, a ja poczułam się niepewna, widząc w nim konkurencję w dziedzinie dezynwoltury. - Gdybyś była zainteresowana psychologią, mógłbym zaoferować ci stypendium.

- Żebym potem drukowała sobie fałszywe dyplomy? - zakpiłam. - Raczej podziękuję.

- Przemyśl to - poprosił. - Coś mi mówi, że nie musiałabyś sobie niczego drukować.

- Tak - fuknęłam cynicznie. - W takim razie niech pan lepiej się uintensywni w najbliższym czasie, bo zostały panu ostatnie lata na zdobycie pełnej kolekcji. Byłoby głupio, gdyby nagle wygryzła pana osoba z przymusowych prac społecznych.

Wstałam i opuściłam jego gabinet, rzucając ciche do widzenia, którego z pewnością nie usłyszał. To, co powiedział, z jakiegoś powodu doprowadziło mnie do wrzenia, a jeszcze bardziej zdenerwowałam się, gdy chwilę później doktor Gump zwolnił mnie do domu. Skoro już przyszłam, straciłam mój czas i spokój, chciałam chociaż zrobić to, co do mnie należało. Ale nie. Musiał mieć ten swój zasrany znakomity humor i dupę wylizaną przez swój największy autorytet - zbudowany zresztą od podstaw fałszywymi tytułami i sztuczną estymą - Jamesa Martineza. Byłam pewna, że wiedział, dlaczego mnie zawołano i byłam też pewna, że już nigdy nie zaznam normalnego traktowania ze strony mojego przełożonego, który od teraz miał zwracać się do mnie z przesadną uprzejmością i miłosierdziem.

Dajcie mi wszyscy święty spokój.

***

Nie miałam pojęcia, jak to się stało i jaki proces sprawił, że Nash Ravin o godzinie dwudziestej trzydzieści znalazł się w moim pokoju z butelką czerwonej oranżady i dużą paczką solonych chipsów. Po prostu przyszedł i powiedział będziemy oglądać film, zdając się być przy tym kompletnie nieobecny, jakby robił to z obowiązku. Mechanicznie sięgał ręką po jedzenie, mętnym wzrokiem wpatrywał się w mojego laptopa i, co najważniejsze, prawie się nie odzywał. Jego obecność nawet w takiej formie poprawiała mój nastrój i byłam mu za to bardzo wdzięczna, ale nie potrafiłam udawać, że nic się nie dzieje, dlatego zatrzymałam projekcję w najmniej kulminacyjnym, według mnie, momencie i zwróciłam się w jego stronę.

- Nash, jesteś dziś trochę dziwny - wyrzuciłam w końcu. - Czy wszystko jest w porządku?

- Tak - wykrztusił pospiesznie, jednak po chwili jego brwi powędrowały do góry, a jego usta  wykrzywiły się w karykaturalnym grymasie. - Niezupełnie. Powiem ci  później, obiecuję.

- Zaczynam się martwić -  mój ton wskazywał na to, że żartuję, choć, prawdę mówiąc, dawno nie było mi do tego dalej, niż w tym momencie.  Byłam kompletnie zdezorientowana i przerażona.

- Nie martw się -  otoczył mnie swoim ramieniem i wcisnął spację, udając, że bez reszty pochłonął go film, który właśnie oglądaliśmy, i udawał całkiem nieźle, ale nadal dało się odnieść wrażenie, że ma go głęboko gdzieś i gdybym zmieniła tych przeklętych Avengersów na lesbijskie porno, nawet by się nie  zorientował i wyraz jego twarzy byłby  dokładnie tak samo beznamiętny.

Czy to źle, że podniecił mnie Wasz pocałunek?

Ułożyłam głowę na jego torsie i postanowiłam przez resztę seansu, w miarę możliwości, oczywiście, ignorować jego nietypowe zachowanie, śledząc i tak doskonale mi znane poczynania superbohaterów i wzdychając w duszy nad aparycją Kapitana Ameryki. Natomiast kiedy film się skończył, zignorowałam nawet scenę po napisach i zatrzasnęłam klapę, spoglądając na chłopaka. Wziął kilka głębokich oddechów, układając w głowie to, co za chwilę mi powie, co sprawiło, że ogarnął mnie jeszcze większy niepokój.

- Wyjeżdżam - zakomunikował wreszcie. - W sensie tak jakby no, na dłużej.

- Co? - wytrzeszczyłam oczy. Po całym tym dniu naprawdę miałam ochotę uderzyć go za to, co powiedział. Zacisnęłam dłonie w pieści i gwałtownie podniosłam się z łóżka, a on poszedł w moje ślady.

- No wyjeżdżam - powtórzył, ostrożnie badając moją reakcję. Ta wiadomość zdecydowanie nie wprawiała go w błogostan, co było po nim widać, dlatego wiedziałam, że sprawa jest poważna. - Muszę wszystko zmienić, siebie zmienić, nie wiem. Po prostu muszę.

- Dlaczego chcesz cokolwiek zmieniać? - zdziwiłam się. - Nash, jesteś świetny. 

- Nie, Toya - mruknął. -  Znajduję się teraz w naprawdę gównianym położeniu. Kim ja w ogóle jestem? Mam prawie dwadzieścia jeden lat, nie poszedłem na studia, mieszkam z rodzicami, nawet nie dokładam im się do rachunków. Gardzę sobą. Muszę coś z tym zrobić.

Wszystko, co mówił, brzmiało równocześnie kompletnie absurdalnie, ale także absolutnie szczerze, dlatego było mi głupio, że nigdy nie wzięłam pod uwagę tego, że może mieć jakiekolwiek problemy. Przyjęłam go do swojego życia jako zabawnego, szczęśliwego przyjaciela Harry'ego, który żartuje ze wszystkiego i traktuje życie z góry, będąc przy tym naprawdę niesamowicie troskliwym i opiekuńczym gościem. Gdybym wcześniej dostrzegła, że on sam potrzebuje troski i opieki, postarałbym się mu ją zagwarantować. Ale cóż, widocznie było zupełnie na odwrót i chciał po prostu uciec od tej wszelkiej zapewnianej mu dbałości i pozornego poczucia stabilizacji, tworząc sobie nieco prawdziwsze. Dojrzał, gdzieś na moich oczach.

- I jakie masz teraz  plany wobec siebie, hm? - spytałam i zabrzmiało to prawie jak atak, więc  miałam nadzieję, że wcale tak tego nie  odbierze. Nie chciałam na niego naskakiwać, chciałam zrozumieć i okazać mu choćby minimalne wsparcie.

- Bo ja wiem, idę przed siebie - wzruszył ramionami, ale coś w jego  spojrzeniu podpowiadało mi, że przemyślał to lepiej, niż kiedykolwiek zdoła się do tego przyznać. -  Trochę zarabiam. Załapuję się na życie.

Nie chciałam pytać o nic więcej, nawet nie pomyślałam o tym, by dowiedzieć się, gdzie pojedzie, u kogo się zatrzyma, co konkretnie będzie robił. Zaufałam mu, nie próbowałam go zatrzymać, bo wiedziałam, że to nic nie da, był mocno zdeterminowany. Wkradłam się między jego ramiona, a kiedy zacisnął je wokół mnie, w  moich oczach zaczęły gromadzić się łzy. Nie mogłam uwierzyć w to, że wyjeżdża. To wydawało mi się tak absurdalnym pomysłem, jak wysłanie psa w kosmos i uśpienie go tam. Ale cóż, to się przecież zdarzyło i w zasadzie na  co dzień nie za bardzo mnie absorbowało, bo, powiedzmy to otwarcie, nigdy nie lubiłam psów. Ale lubiłam Nasha. Zdążyłam mocno się do niego przywiązać i nie wyobrażałam sobie, że może nie być go w pobliżu przez jakiś bliżej nieokreślony czas. I tak, jak społeczeństwo zaakceptowało całą tę sprawę z psem w kosmosie, ja musiałam zaakceptować jego decyzję.

- Ej, nie rycz, Sheppard - westchnął, gdy zauważył moje zachowanie. - Mamy jeszcze trochę czasu.

- Ile czasu? - prychnęłam. - Godzinę? Rewelacyjnie!

- Właściwie to pół -  powiedział ostrożnie i odsunął się ode mnie na bezpieczną odległość. -Z samego rana mam samolot, a muszę jeszcze dojechać  do Londynu.

- Nienawidzę cię - pokręciłam głową, nie mogąc uwierzyć w to, co właśnie usłyszałam. - Harry wie?

- Mhm - przytaknął. - Przyjął to lepiej niż myślałem. Nie spazmował tak, jak ty.

- Dobra mina do złej gry - bąknęłam. - Nash, ja nie poradzę sobie z nim sama, przecież on cię potrzebuje.

- Radzisz sobie doskonale, Toya, naprawdę - zapewnił mnie, ale jego  głos nie brzmiał  specjalnie przekonująco. - Przy tobie czuje się  lepiej, niż kiedykolwiek czuł się przy mnie, mogę ci to zagwarantować,  nawet bywam o to trochę  zazdrosny.

- Nie dam rady, Nash - spanikowałam. Nie umiałam wyobrazić sobie sytuacji, w której przy Harrym nie ma nikogo, kto choćby zagra z nim na tej durnej konsoli. Nie umiałam grać na konsoli.

- Hej - uniósł mój podbródek, a ja przeniosłam na niego mój zaszklony wzrok. - Jestem pewien, że sobie poradzisz.

I tak, być może cała moja reakcja była przerysowana i nie powinnam aż tak angażować się w to emocjonalnie, ale naprawdę czułam, jakby właśnie rozpadło się całe moje życie. Zwykłym wyjazdem człowieka, którego znałam niecałe dwa miesiące, dość, powiedzmy sobie, przelotnie.

Ale, cóż, zadziałał efekt domina, a zapowiedź tego zwykłego wyjazdu była dopiero zwiastunem tego, czym naprawdę miała zakończyć się moja wakacyjna sielanka.


cześć,
to jeden z tych przejściowych rozdziałów w gruncie rzeczy, ale, jak każdy, jest dość znaczący w kontekście dalszej historii.
przy okazji kontekstu dalszej historii mam do Was pytanie: co, Waszym zdaniem, jest najmocniejszą rzeczą w tym opowiadaniu? zamierzam w pewnym momencie trochę wywrócić to do góry nogami i zastanawiam się, na jak wiele i w jakim obrębie mogę sobie pozwolić, aby nie utracić esencji, dla której faktycznie czytacie MILK. więc jak to jest? jestem bardzo ciekawa.
trzymajcie się,
tęskno

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro